Maniak ocenia #171: "Once Upon a Time in Wonderland" S01E09

MA­NIAK ZA­CZY­NA


Twór­cy „Once Upon a Time in Won­der­land” w fina­le pierw­szej po­ło­wy se­zo­nu po­zo­sta­wi­li wi­dzów w bar­dzo cie­ka­wym miej­scu. Ali­cja i Cy­rus wresz­cie na nowo się spo­tka­li, po­zna­li­śmy praw­dzi­we in­ten­cje Czer­wo­nej Kró­lo­wej i Dża­fa­ra, a Will po­świę­cił się dla do­bra spra­wy i mu­siał spo­ro za­pła­cić. Emo­cje by­ły więc spo­re, a przez to, że sce­na­rzy­ści prze­rwa­li opo­wieść w dość klu­czo­wym jej punk­cie, tym nie­cier­pli­wiej cze­ka­ło się na ko­lej­ny od­ci­nek, któ­ry wy­emi­to­wa­no po nie­mal trzy­mie­sięcz­nej prze­rwie. Jak moż­na by­ło się spo­dzie­wać, otwie­ra on nowy roz­dział hi­sto­rii — zmie­nia się sta­tus quo, bo­ha­te­ro­wie zy­sku­ją no­wych so­jusz­ni­ków, na­stę­pu­ją pew­ne prze­ta­so­wa­nia i wresz­cie, kształ­tu­je się osta­tecz­ny cel.

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Od­ci­nek za­ty­tu­ło­wa­no „No­thing to Fear” („Nie ma się cze­go bać”), a jego sce­na­riusz na­pi­sa­li Ri­chard Ha­tem („Grimm”) oraz Jenn Kao („Ucz­ci­wy prze­kręt”). Ak­cja, zgod­nie z prze­wi­dy­wa­nia­mi, roz­po­czy­na się do­kład­nie tam, gdzie za­koń­czy­ła się po­przed­nio. Will stał się dżi­nem i utknął w bu­tel­ce; Cy­rus, Ali­cja i nie­spo­dzie­wa­ny sprzy­mie­rze­niec, czy­li Ana­sta­sia, sta­ra­ją się go od­na­leźć; na­to­miast Dża­far zmu­szo­ny jest do zna­le­zie­nia so­jusz­ni­ka i na­tra­fia na ślad strasz­ne­go po­two­ra — tzw. Ża­bro­ła­ka (w oryg. Ja­bber­wo­cky, tłu­ma­cze­nie za Ro­ber­tem Stil­le­rem).
Po­mi­mo, że jest to od­ci­nek, któ­ry w głów­nej mie­rze ma na celu przed­sta­wie­nie no­wej sy­tu­acji i spo­ro w nim eks­po­zy­cji, to sce­na­rzy­ści nie za­po­mnie­li o roz­wo­ju bo­ha­te­rów. Do­wo­dzi tego choć­by wą­tek Wi­lla. Zna­la­zł­szy się w trud­nej sy­tu­acji, bo­ha­ter naj­pierw jest za­gu­bio­ny i sfru­stro­wa­ny, na­stęp­nie za­fa­scy­no­wa­ny, by wresz­cie po­jąć, z czym na­praw­dę wią­że się by­cie dżi­nem. Przez wszyst­kie te sta­dia prze­cho­dzi na tle bar­dzo do­brze skro­jo­ne­go wąt­ku nie­szczę­śli­wej mi­ło­ści. Łą­czy się tu spo­ro dra­ma­ty­zmu z odro­bi­ną ty­po­we­go dla Wi­lla hu­mo­ru i wy­cho­dzi to na­praw­dę do­brze.
Sa­tys­fak­cjo­nu­je tak­że hi­sto­ria Ali­cji, Cy­ru­sa i Ana­sta­sii, któ­rzy uczą się ra­zem współ­pra­co­wać. Oczy­wi­ście, jak zwy­kle w ta­kich spra­wach bywa, po­cząt­ko­wo ich re­la­cje nie są ła­twe i cięż­ko im osią­gnąć po­ro­zu­mie­nie. Bar­dzo mi­ło ob­ser­wu­je się, jak wszyst­ko to stop­nio­wo się zmie­nia i w koń­cu bo­ha­te­ro­wie są w sta­nie ob­da­rzyć się za­ufa­niem. Tu tak­że jest trosz­kę do­bre­go hu­mo­ru, ale też kil­ka nie­po­trzeb­nych, miał­kich i sztyw­nych scen mi­ło­snych — moż­na by­ło roz­wią­zać je ina­czej. Po­nad­to w wąt­ku tro­chę za­sko­czeń i cie­ka­wych zwro­tów ak­cji.
I wresz­cie Dża­far, któ­ry po­sta­na­wia sprzy­mie­rzyć się z Ża­bro­ła­kiem. W tym wąt­ku przede wszyst­kim za­do­wa­la in­ter­pre­ta­cja tego dru­gie­go. W ory­gi­na­le po­stać z wier­sza (zna­ko­mi­te­go zresz­tą), w wie­lu ad­ap­ta­cjach przed­sta­wia­na jako sie­ją­cy po­strach smok, tu­taj zu­peł­nie inna, a przez to szcze­gól­nie cie­ka­wa i ory­gi­nal­na. Wszyst­ko wska­zu­je na to że szy­ku­je się bar­dzo in­te­re­su­ją­ca bi­twa oso­bo­wo­ści po­mię­dzy Ża­bro­ła­kiem i Dża­fa­rem, któ­rej przed­smak sce­na­rzy­ści przed­sta­wi­li wła­śnie w „No­thing to Fear”.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Re­ży­se­ru­je Mi­chael Slo­vis („Brea­king Bad”, „Fringe”). Już pierw­szą, do­sko­na­le po­my­śla­ną i świet­nie zre­ali­zo­wa­ną se­kwen­cją udo­wad­nia, że jest od­po­wied­nią oso­bą na od­po­wied­nim sta­no­wi­sku. Do­sko­na­le po­ka­zu­je ak­cję, nie da­jąc wi­dzo­wi ani na chwi­lę się zgu­bić, świet­nie uwy­dat­nia emo­cje, świa­do­mie wy­ko­rzy­stu­jąc zbli­że­nia, a tak­że ge­nial­nie trzy­ma w na­pię­ciu i do­sko­na­le nie­po­koi. Od stro­ny re­ali­za­tor­skiej two­rzy na­praw­dę do­bry od­ci­nek.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Ak­tor­sko po raz ko­lej­ny nie za­wo­dzi Mi­chael So­cha. Jest jako Will Scar­let zna­ko­mi­ty i bez pro­ble­mu do­sto­so­wu­je się do no­wej sy­tu­acji, po­ka­zu­jąc pro­ces, przez jaki bo­ha­ter prze­cho­dzi, nie­zwy­kle wia­ry­god­nie i prze­ko­nu­ją­co.
Cał­kiem nie­zła jest part­ne­ru­ją­ca Mi­chae­lo­wi Lau­ren McKnight („Taj­na agent­ka”), któ­ra go­ścin­nie wcie­la się w po­stać Li­zard. Bar­dzo do­brze ra­dzi so­bie z uka­za­niem uczu­cia, ja­kie bo­ha­ter­ka od­czu­wa w sto­sun­ku do Wi­lla. We wspól­nych sce­nach z So­chą wy­pa­da dość po­myśl­nie.
Świet­na jest od­gry­wa­ją­ca głów­ną ro­lę So­phie Lowe. Do­da­je po­sta­ci Ali­cji spo­ro si­ły i wi­go­ru, a na ekra­nie oglą­da się ją z nie­ma­łą przy­jem­no­ścią. Jej bo­ha­ter­ka to sil­na, sym­pa­tycz­na dziew­czy­na, któ­rej nie da się nie lu­bić.
Po­zy­ty­w­nie za­ska­ku­je Pe­ter Ga­diot w roli Cy­ru­sa. Choć w po­czą­t­ko­wych od­ci­n­kach nie­zbyt po­wa­lał, to te­raz, kie­dy Cy­rus jest już wo­l­ny, Pe­ter mo­że so­bie po­zwo­lić na więk­szą swo­bo­dę i od­ro­bi­nę luzu. Wy­cho­dzi to jego bo­ha­te­ro­wi na do­bre, a wspól­nie z Lowe sta­no­wią mi­ły duet.
Wy­śmie­ni­ta jest Emma Rig­by jako Ana­sta­sia. Ba­r­dzo nie­je­d­no­zna­cz­na i nie­prze­wi­dy­wa­l­na, nie­co za­ba­w­na i cza­sa­mi nie­po­ko­ją­ca — Rig­by ma na tę ro­lę wy­raź­ny po­mysł i re­a­li­zu­je go z po­wo­dze­niem.
Na­veen An­drews robi bar­dzo du­że wra­że­nie jako Dża­far. W jed­nej sce­nie po­tra­fi być sta­no­w­czy, sfru­stro­wa­ny, bez­w­zglę­d­ny i prze­ra­ża­ją­cy, by w dru­giej po­ka­zać zu­pe­ł­nie in­ną twarz, wca­le nie tra­cąc na wia­ry­go­d­no­ści.
I wre­sz­cie Peta Ser­geant („Sa­tis­fac­tion”, „Iron Sky”) w roli Ża­bro­ła­ka. Wy­bór tej ak­to­r­ki oka­zał się strza­łem w dzie­sią­t­kę. Jest za­ga­d­ko­wa, nie­po­ko­ją­ca i mo­c­no in­try­gu­je — osią­ga­jąc do­kła­d­nie taki efekt, o jaki cho­dzi­ło sce­na­rzy­stom. Z An­drew­sem stwo­rzy w ko­le­j­nych od­ci­n­kach zna­ko­mi­ty duet.

MA­NIAK O TE­CH­NI­KA­LIACH


„No­thing to Fear” na­krę­co­no ba­r­dzo do­brze. Zdję­cia są szcze­gó­ło­we, a ko­le­j­ne uję­cia prze­cho­dzą w sie­bie ba­r­dzo pły­n­nie. Nie­zwy­kle uda­na jest pier­w­sza se­kwe­n­cja, w któ­rej mo­n­taż stoi na ba­r­dzo wy­so­kim po­zio­mie. Tra­dy­cy­j­nie wspa­nia­łe są ko­stiu­my — od tych naj­pro­st­szych, po wy­my­śl­ne stro­je Dża­fa­ra czy Ana­sta­sii. Wraz ze zna­ko­mi­tą cha­ra­k­te­ry­za­cją, two­rzy to mie­sza­n­kę nie­zwy­kle stra­w­ną. Cha­ra­k­te­ry­za­cja je­d­nak nie za­w­sze się spra­w­dza — w przy­pa­d­ku Ża­bro­ła­ka, ma się wra­że­nie, że mo­ż­na by­ło wło­żyć w nią wię­cej sta­rań, bo wi­dać ewi­den­t­nie, że Peta Ser­ge­ant nosi pe­ru­kę. Prze­śli­cz­na jest za to mu­zy­ka Mar­ka Isha­ma, któ­ry jak zwy­kle wie, jak zbu­do­wać ma­gi­cz­ny, ba­śnio­wy na­strój.

MA­NIAK OCE­NIA


Po­w­rót „On­ce Upon a Time in Won­der­land” uwa­żam za ba­r­dzo uda­ny, a nowa sy­tu­a­cja nie­sie ze so­bą na­dzie­ję na cie­ka­wy ciąg da­l­szy.

DO­BRY

Komentarze