Maniak ocenia #162: "Gotham" S01E01

MA­NIAK PI­SZE WSTĘP


Se­rial „Go­tham” już od wcze­snych eta­pów prac nad nim bu­dził we mnie du­że pod­eks­cy­to­wa­nie. Po­mysł na roz­bu­do­wa­ną opo­wieść trak­tu­ją­cą o tym, co dzia­ło się w słyn­nym ko­mik­so­wym mie­ście, za­nim po­ja­wił się w nim za­ma­sko­wa­ny czło­wiek-nie­to­perz, ma zde­cy­do­wa­nie spo­ry po­ten­cjał. Sce­na­rzy­ści se­ria­lu ma­ją do dys­po­zy­cji nie­zwy­kle bo­ga­ty świat i mo­gą peł­ny­mi gar­ścia­mi ko­rzy­stać z ko­mik­sów, by opo­wia­dać o po­cząt­kach bo­ha­te­rów i zło­czyń­ców. Od sa­me­go po­cząt­ku bar­dzo by­łem cie­kaw, czy twór­cy w peł­ni sko­rzy­sta­ją ze sto­ją­cych przed nimi moż­li­wo­ści i jak po­ra­dzą so­bie z tak róż­no­rod­nym ma­te­ria­łem źró­dło­wym jak ko­mik­sy, fil­my, se­ria­le i książ­ki o Bat­ma­nie. Zwłasz­cza, że po dro­dze czy­ha­ło na nich kil­ka nie­bez­pie­czeństw, w tym to naj­waż­niej­sze — jak zro­bić do­bry se­rial na­wią­zu­ją­cy do po­sta­ci Mrocz­ne­go Ry­ce­rza… bez Mrocz­ne­go Ry­ce­rza.

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Sce­na­rzy­stą pi­lo­ta, a za­ra­zem pro­wa­dzą­cym pro­duk­cję ca­łe­go se­ria­lu jest Bru­no He­ller, któ­re­go fani se­ria­li kry­mi­nal­nych po­win­ni ko­ja­rzyć z „Men­ta­li­sty”. „Go­tham” He­ller otwie­ra sce­ną nie­zwy­kle iko­nicz­ną — za­bój­stwa Way­ne­’ów — któ­rą kon­stru­uje jak naj­bar­dziej kla­sycz­nie się da. Do tra­dy­cyj­nych jej przed­sta­wień nie do­da­je nie­mal­że nic od sie­bie, poza obec­no­ścią ob­ser­wu­ją­cej wszyst­ko z od­da­li Se­li­ny Kyle.
Do zba­da­nia spra­wy mor­der­stwa wy­zna­cze­ni zo­sta­ją James Gor­don oraz Har­vey Bu­llock — dwaj ofi­ce­ro­wie śled­czy o zu­peł­nie in­nych war­to­ściach, ide­ałach i cha­rak­te­rach. Roz­po­czy­na się do­cho­dze­nie, któ­re pro­wa­dzi bo­ha­te­rów w róż­ne za­ka­mar­ki mrocz­ne­go mia­sta.
Śledz­two Gor­do­na i Bu­llo­cka po­zwa­la sce­na­rzy­ście na wpro­wa­dze­nie do se­ria­lu wie­lu zna­nych z kart ko­mik­sów po­sta­ci. Spo­tka­my mię­dzy in­ny­mi Oswal­da Co­bble­po­ta, Edwar­da Nyg­mę, Car­mi­ne’a Fal­co­ne, mło­dą Poi­son Ivy, Re­nee Mon­to­yę czy wspo­mnia­ną już Se­li­nę Kyle. Z jed­nej stro­ny to do­brze, bo wi­dać w ten spo­sób, że twór­ca se­ria­lu zda­je so­bie spra­wę z ogro­mu świa­ta, z któ­re­go ko­rzy­sta. Z dru­giej jed­nak, nie na wszyst­kie po­sta­ci ma do­bry po­mysł. I o ile Co­bble­pot, Fal­co­ne czy Mon­toya przed­sta­wie­ni są cał­kiem cie­ka­wie, to taki Nyg­ma jest bo­ha­te­rem na­pi­sa­nym bar­dzo na si­łę, a i wpro­wa­dze­nie Ivy (tu na­zy­wa­nej Ivy Pe­pper) nie­szcze­gól­nie za­chwy­ca. No i wszel­kie fa­bu­lar­ne smacz­ki też nie za­wsze są tra­fio­ne — np. Se­li­na na­le­wa­ją­ca skra­dzio­ne mle­ko ko­tom (nie cier­pię tego mitu — koty nie o­win­ny pić mle­ka!) to de­li­kat­na prze­sa­da i na­wią­za­nie zbyt na­chal­ne.
Oprócz tych zna­nych, po­ja­wia­ją się rów­nież po­sta­ci zu­peł­nie nowe i trze­ba przy­znać, że te He­ller kre­śli obie­cu­ją­co. Spo­śród nich szcze­gól­nie wy­bi­ja się Fish Moo­ney (jej na­zwi­sko to ab­so­lut­ne mi­strzo­stwo!) — groź­na, nie­sta­bil­na gang­ster­ka, któ­ra praw­dzi­wie fa­scy­nu­je. Je­śli w ten spo­sób He­ller chce łą­czyć zna­ne z nie­zna­nym, to nie mam nic prze­ciw­ko.
Po­zo­sta­ją­ce w cen­trum ca­łe­go od­cin­ka śledz­two bar­dzo do­brze po­ka­zu­je też pro­ble­my Go­tham: wszech­obec­ną ko­rup­cję, wal­kę o wła­dzę w prze­stęp­czym świat­ku mia­sta czy bier­ność władz i po­li­cji oraz nie­chęć do ja­kich­kol­wiek zmian. Temu wszyst­kie­mu prze­ciw­sta­wio­ny jest ostat­ni spra­wie­dli­wy, czy­li Gor­don. Ten skon­stru­owa­ny jest zgod­nie z wi­ze­run­kiem zna­nym z ko­mik­sów. To po­stać nie­zwy­kle in­te­li­gent­na, a jed­no­cze­śnie bar­dzo mo­ral­na i wie­rzą­ca w swe ide­ały. I ta­kie­go Jima ku­pu­ję, zwłasz­cza, że in­te­rak­cje, w ja­kie wcho­dzi z nie­jed­no­znacz­nym Bu­llo­ckiem, nie­po­ko­ją­cą Moo­ney, ele­ganc­kim Fal­co­ne, ale też z cier­pią­cym, mło­dym Way­ne’em czy nad wy­raz sro­gim Al­fre­dem, są do­sko­na­łe.
Bar­dzo do­brze He­ller roz­wią­zu­je „Go­tham” pod wzglę­dem dia­lo­gów. Kwe­stie, ja­kie wy­po­wia­da­ją po­szcze­gól­ne po­sta­ci nie są ani przez chwi­lę wy­mu­szo­ne czy sztucz­ne — ide­al­nie do­pa­so­wa­no je do świa­ta, w któ­rym roz­gry­wa się ak­cja i za­dba­no o to by za­wsze by­ły na miej­scu.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Re­ży­se­ru­je Da­nny Ca­nnon — czło­wiek, któ­ry kie­dyś pró­bo­wał sił w ki­nie (i dał nam mię­dzy in­ny­mi prze­cięt­ne­go „Sę­dzie­go Dre­dda”), ale zde­cy­do­wa­nie le­piej szło mu (i na­dal idzie) w te­le­wi­zji (od­po­wia­da mię­dzy in­ny­mi za zna­ko­mi­ty pi­lot „Al­ca­traz” czy kil­ka od­cin­ków no­wej „Ni­ki­ty”).
Z ma­te­ria­łem He­lle­ra Ca­nnon ra­dzi so­bie po­praw­nie i z re­gu­ły moż­na po­chwa­lić go za do­brą rze­mieśl­ni­czą pra­cę. W oczy rzu­ca się przede wszyst­kim ko­lo­ry­sty­ka zdjęć. W wie­lu mo­men­tach zo­ba­czy­my bar­wy zim­ne, z prze­wa­gą błę­ki­tów i sza­ro­ści, na­to­miast w tych bar­dziej emo­cjo­nu­ją­cych chwi­lach, jest też tro­chę ko­lo­rów cie­plej­szych — głów­nie zwia­stu­ją­cych nie­bez­pie­czeń­stwo czer­wie­ni i po­ma­rań­czy. Do „Go­tham” do­sko­na­le to pa­su­je. Re­ży­ser dość do­brze do­sto­so­wu­je tak­że tem­po ak­cji, któ­re, w za­leż­no­ści od sce­ny, pod­kre­śla od­po­wied­nio skro­jo­nym mon­ta­żem oraz ru­cha­mi ka­me­ry.
Jest jed­nak kil­ka ta­kich mo­men­tów, w któ­rych po­my­sły Ca­nno­na oka­zu­ją się nie za­wsze tra­fio­ne. Cza­sa­mi ak­cja po­ka­zy­wa­na jest w taki spo­sób, że moż­na na chwi­lę po­gu­bić się w prze­strze­ni — wi­docz­ne jest to zwłasz­cza w po­cząt­ko­wych se­kwen­cjach z mło­dą Se­li­ną. Tro­chę nad­uży­wa­ne są też sztam­po­we wi­docz­ki mia­sta.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Więk­szość ak­to­rów moż­na za ich role po­chwa­lić. Wcie­la­ją­cy się w głów­ne­go bo­ha­te­ra, a więc ofi­ce­ra Jame­sa Gor­do­na, Ben McKen­zie („Ży­cie na fa­li”) jest nie­zwy­kle wia­ry­god­ny (mi­mo, że gra po­stać o kry­sta­licz­nie czy­stym ser­cu) i ma w so­bie spo­ro cha­ry­zmy. Cie­szę się, że to aku­rat on do­stał głów­ną ro­lę w „Go­tham”.
Po­zy­tyw­nie ode­bra­łem rów­nież to, co zro­bił z po­sta­cią Har­veya Bu­llo­cka Do­nal Logue („U­zie­mie­ni”). Ak­tor jest nie­ziem­ski — od­gry­wa bo­ha­te­ra bar­dzo nie­jed­no­znacz­ne­go, po któ­rym ni­gdy nie wia­do­mo, cze­go moż­na się spo­dzie­wać i Lo­gue’owi uda­je się to uchwy­cić do­sko­nale.
Oba­wia­łem się tro­chę roli Jady Pin­kett Smith („Mat­rix: Re­ak­ty­wac­ja”), ale oka­zu­je się, że jako groź­na Fish Moo­ney ak­tor­ka jest fan­ta­stycz­na. Smith ge­nial­nie po­ka­zu­je róż­ne ob­li­cza i wa­ha­nia na­stro­ju bo­ha­ter­ki, two­rząc tym sa­mym nie­sa­mo­wi­tą kre­ację — jed­ną z naj­lep­szych w od­cin­ku.
Bar­dzo cie­ka­wy po­mysł na Oswal­da Co­bble­po­ta, zna­ne­go wszyst­kim jako Pin­gwin, ma Ro­bin Lord Tay­lor („Żo­na ide­al­na”, „Ży­we tru­py”). Spo­ro czer­pie z ko­mik­sów, tro­chę też, szcze­gól­nie je­śli cho­dzi o styl po­ru­sza­nia się, in­spi­ru­je się świet­ną ro­lą Da­nny’e­go De­Vito (choć Bur­to­no­wa wa­ria­cja na te­mat po­sta­ci Pin­gwi­na w „Pow­ro­cie Bat­ma­na” nie  na­le­ży do mo­ich ulu­bio­nych). I to wszyst­ko skła­da w bar­dzo do­brą kre­ację. Zda­rza­ją mu się mo­men­ty prze­sa­dy i nad­uży­wa­nia róż­nych środ­ków, ale na szczę­ście rzad­ko.
Da­vid Ma­zouz to bar­dzo uta­len­to­wa­ny mło­dy ak­tor, co udo­wod­nił świet­ną ro­lą w se­ria­lu „Touch”. Bar­dzo się ucie­szy­łem, kie­dy do­wie­dzia­łem się, że to jemu po­wie­rzo­no za­gra­nie mło­de­go Bru­ce’a Way­ne’a. I choć Ma­zouz sta­je przed za­da­niem nie­ła­twym, to ra­dzi so­bie z nim wspa­nia­le. Wi­dać, jak moc­no roz­wi­nął się od cza­su „Touch” i jak do­brze po­ka­zu­je emo­cje.
Seana Pert­wee („Ca­me­lot”, „E­le­men­ta­ry”) jako Al­fre­da na ra­zie bar­dzo ma­lut­ko, ale już te­raz wi­dać, że twór­cy na po­stać ma­ją świe­ży po­mysł i ak­tor ten po­mysł re­ali­zu­je po­praw­nie. Czuć od po­sta­ci pew­ną au­rę cięż­ko do­świad­czo­ne­go ży­ciem czło­wie­ka, któ­ry wie­le prze­szedł i stał się nie­zwy­kle sil­ny, a tak­że nie­co szorst­ki, a jed­no­cze­śnie na­dal ma w so­bie pew­ne po­kła­dy cie­pła. Nie­zmier­nie mi się Pert­wee podo­bał.
Po­rząd­nie gra Vic­to­ria Car­ta­ge­na („The Bed­ford Dia­ries”), któ­ra wcie­la się w po­stać Re­nee Mon­toyi, ale gdzieś tam gi­nie w tle in­nych, le­piej za­gra­nych po­sta­ci — być mo­że to wina bra­ku od­po­wied­niej cha­ry­zmy. Szko­da, bo być mo­że uda­ło­by się jej od­wró­cić uwa­gę od sła­be­go An­drew Ste­wart-Jone­sa („Seks w wiel­kim mie­ście”) w roli Cris­pu­sa A­lle­na, któ­ry sta­wia nie­ste­ty na sztam­pę i ste­reo­ty­py. Wiem, że spe­cy­ficz­ny styl by­cia; cią­gły, non­sza­lanc­ki uśmiech i im­pul­syw­ność ko­ja­rzą się z czar­no­skó­rym męż­czy­zną jed­no­znacz­nie, ale war­to by jed­nak ta­kie ste­reo­ty­py w te­le­wi­zji ła­mać.
Ma­fij­ny szef Car­mine Fal­co­ne w wy­ko­na­niu Joh­na Do­ma­na („Da­ma­ges” „Per­son of In­te­rest”) jest za to od­po­wied­nio do­stoj­ny i ele­ganc­ki, a choć Do­man do­sta­je tyl­ko ma­lut­ką sce­nę, to już wi­dać, że tę ro­lę ob­sa­dzo­no per­fek­cyj­nie i mam na­dzie­ję, że gang­ste­ra bę­dzie w se­ria­lu wię­cej.
Mie­sza­ne uczu­cia bu­dzi we mnie Erin Ri­chards („Być czło­wie­kiem”) jako Bar­ba­ra Kean, na­rze­czo­na Gor­do­na. Ma kil­ka do­brych scen, ale szyb­ko za­cie­ra po nich wra­że­nie tymi zły­mi, w któ­rych na­gle ogra­ni­cza się jej mi­mi­ka, a sło­wa za­czy­na­ją być wy­po­wia­da­ne mo­no­ton­nym, obo­jęt­nym to­nem.
Zu­peł­nie nie prze­ko­nu­je mnie Cory Mi­chael Smith („Camp X-Ray”) od­gry­wa­ją­cy ro­lę Edwar­da Nyg­my. Raz, że po­stać na­pi­sa­no kiep­sko, a dwa, że ak­tor in­ter­pre­tu­je ją fa­tal­nie. Wy­po­wia­da­nie 90% swo­ich kwe­stii na uśmie­chu, tę­pe spoj­rze­nie i prze­ry­so­wa­nie to nie jest TA dro­ga. Nyg­ma za­słu­gu­je na wię­cej.
No i wresz­cie de­biu­tu­ją­ca Cam­ren Bi­con­do­va. W pi­lo­cie nie tra­fia­ją się jej mó­wio­ne sce­ny, więc oce­nić mo­gę tyl­ko to jak ak­tor­ka gra cia­łem. I szcze­rze mó­wiąc two­rzy cie­ka­wą in­ter­pre­ta­cję po­sta­ci Se­li­ny Kyle. Za­dzior­ne miny, bar­dzo płyn­ne ru­chy, cie­kaw­skie spoj­rze­nie — oby tak da­lej.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Tech­nicz­nie nie mam zbyt wie­le do za­rzu­ce­nia. Poza tym, że cza­sem ope­ra­tor za­sza­le­je, a mon­ta­ży­sta po­skle­ja pew­ne ele­men­ty cha­otycz­nie, to w grun­cie rze­czy zdję­cia i mon­taż moż­na uznać za uda­ne. Ka­me­ra po­pro­wa­dzo­na z re­gu­ły jest bar­dzo płyn­nie, a mon­taż, choć nie­szcze­gól­nie no­wa­tor­ski, to zre­ali­zo­wa­ny jest przy­zwo­icie.
Do­bre wra­że­nie wy­war­ła na mnie cha­rak­te­ry­za­cja — świet­nie wy­glą­da choć­by Ro­bin Lord Tay­lor (ka­pi­tal­nie uwy­dat­nio­no pew­ne pin­gwi­nie atry­bu­ty) czy wspa­nia­le uma­lo­wa­na Jada Pin­kett Smith. Nie za­wo­dzą też ko­stiu­my i re­kwi­zy­ty, któ­re moc­no in­spi­ro­wa­ne są tymi z ko­mik­sów. Płaszcz Bu­llo­cka, pa­ra­sol­ka Co­bble­po­ta, zło­dziej­ski strój Se­li­ny — za­da­nie do­mo­we od­ro­bio­ne na piąt­kę.
Sce­no­gra­fia cie­szy oko. Wszyst­kie ple­ne­ry wy­ko­rzy­sta­no świet­nie, a wnę­trza za­aran­żo­wa­no w cie­ka­wy spo­sób (po­ste­ru­nek po­li­cji!) — to wszyst­ko skła­da się na na­praw­dę wy­jąt­ko­wy cha­rak­ter mia­sta Go­tham.
Mu­zy­ka nie rzu­ca się w oczy, a ra­czej uszy. Jest kil­ka cie­kaw­szych kom­po­zy­cji, ale żad­na nie jest na tyle do­bra, by za­pa­dła w pa­mięć. Ot, kla­sycz­na ścież­ka dźwię­ko­wa na­sta­wio­na przede wszyst­kim na uwy­dat­nia­nie emo­cji.

MA­NIAK OCE­NIA


Pi­lot „Go­tham” nie jest po­zba­wio­ny kil­ku wad. Cza­sem sce­na­rzy­ści chcą ura­czyć wi­dza zbyt wie­lo­ma na­wią­za­nia­mi, cza­sem re­ży­ser tro­chę tra­ci kon­tro­lę, a i wśród ak­to­rów jest kil­ka słab­szych ogniw. Mimo to, od­ci­nek oglą­da się bar­dzo przy­jem­nie, a nie­sa­mo­wi­ty kli­mat mia­sta Go­tham wprost wy­le­wa się z ekra­nu.

DO­BRY

Komentarze