Maniak ocenia #148: "The Walking Dead: The Game" Sezon 2

MA­NIAK TY­TU­ŁEM WSTĘPU


Na od­cin­ko­wą grę „The Wal­king Dead” pew­nie nie tra­fił­bym szyb­ko, gdy­bym ra­zem z Po­łów­ką nie za­grał wcze­śniej w zu­peł­nie nie zwią­za­ną z nią… „Am­ne­się”. To wła­śnie przez ten świet­ny sur­vi­val ho­rror za­czą­łem bo­wiem śle­dzić fil­mi­ki z roz­gryw­ki na­gry­wa­ne przez Pew­Die­Pie’a i to na jego ka­na­le zo­ba­czy­łem kie­dyś frag­ment egra­ni­zac­ji ko­mik­so­wych „Ży­wych tru­pów” w wy­ko­na­niu Tell­tale Games. Spodo­ba­ło mi się na tyle, że wraz z Po­łów­ką po­sta­no­wi­li­śmy sami za­grać. Prze­szli­śmy kil­ka od­cin­ków pod rząd, po­tem cze­ka­li­śmy na ko­lej­ne, a kie­dy już pierw­szy se­zon do­biegł koń­ca, z pod­nie­ce­niem wy­pa­try­wa­li­śmy wie­ści o kon­ty­nu­acji. Ta na­de­szła pod ko­niec ze­szłe­go roku, kie­dy by­li­śmy w róż­nych miej­scach — Po­łów­ka w Ja­po­nii, ja w Pol­sce. Za­nim znów mo­gli­śmy wspól­nie za­siąść przed ekra­nem kom­pu­te­ra, mu­sie­li­śmy cze­kać do po­cząt­ku sierp­nia. Po­tem cią­giem za­li­czy­li­śmy czte­ry od­cin­ki dru­gie­go se­zo­nu, a nie­daw­no ukoń­czy­li­śmy też finał. Czy jed­nak dru­gi se­zon jest tak do­bry jak pierw­szy? I tak, i nie.

MA­NIAK O FA­BU­LE


Tym ra­zem w cen­trum ak­cji znaj­du­je się zna­na z pierw­sze­go se­zo­nu Cle­men­tine — mło­da, acz do­świad­czo­na przez los dziew­czyn­ka. Hi­sto­ria roz­po­czy­na się ja­kiś czas po fina­le je­dyn­ki, a bo­ha­ter­ka jest bez­piecz­na u boku Omi­da i Chris­sty — tak, jak chciał tego Lee. Bez­piecz­na, ale do cza­su. Wkrót­ce, wsku­tek tra­gicz­nych wy­da­rzeń, Cle­men­tine bę­dzie mu­sia­ła zdać się na sa­mą sie­bie…
Naj­moc­niej­szą stro­ną fa­bu­ły gry wciąż, tak jak w pierw­szym se­zo­nie, jest świet­ne uka­zy­wa­nie ludz­kich za­cho­wań w ob­li­czu sy­tu­acji eks­tre­mal­nych. Twór­cy kre­ślą wspa­nia­łe por­tre­ty psy­cho­lo­gicz­ne po­sta­ci, po­ka­zu­jąc jak róż­nie za­gro­że­nie mo­że wpły­nąć na ich (tych­że po­sta­ci) dzia­ła­nia i cha­rak­ter. W efek­cie po­wsta­je hi­sto­ria nie­zwy­kle emo­cjo­nal­na i moc­na, któ­ra ka­że się za­sta­no­wić nad isto­tą czło­wie­czeń­stwa. To dość od­waż­ne stwier­dze­nie, zwłasz­cza je­śli mó­wi się o grze kom­pu­te­ro­wej — me­dium przez wie­lu wciąż uwa­ża­ne za na­le­żą­ce do dru­giej ka­te­go­rii. Ale wierz­cie mi — ani tro­chę tu nie prze­sa­dzam.
Sce­na­rzy­ści dość zgrab­nie po­dej­mu­ją wąt­ki pierw­sze­go se­zo­nu i roz­wi­ja­ją je w cie­ka­wych kie­run­kach. De­cy­zje gra­cza pod­ję­te w po­przed­nich od­cin­kach nie po­zo­sta­ją bez zna­cze­nia — choć cza­sa­mi przy­da­ło­by się ogra­ni­czyć wy­bór opcji dia­lo­go­wych i wy­eli­mi­no­wać te ewi­dent­nie od­no­szą­ce się do wy­da­rzeń, któ­re, ow­szem, mia­ły­by miej­sce, ale gdy­by­śmy ob­ra­li in­ną ścież­kę.
Nie bra­ku­je też nie­spo­dzia­nek i po­wo­du­ją­cych opad szczę­ki zwro­tów ak­cji, ale po­wo­li za­czy­na mę­czyć pe­wien sche­mat, zgod­nie z któ­rym bu­do­wa­ne są ko­lej­ne od­sło­ny: naj­pierw jest umiar­ko­wa­nie spo­koj­nie, po­tem ro­dzi się ko­nflikt, któ­ry osta­tecz­nie eska­lu­je i kie­dy ma już wy­buch­nąć, na ho­ry­zon­cie po­ja­wia­ją się zom­bie i roz­pę­tu­je się wal­ka, któ­ra osta­tecz­nie zmu­sza uszczu­plo­ny skład bo­ha­te­rów do prze­nie­sie­nia się w inne miej­sce, a tam wszyst­ko roz­po­czy­na się od nowa. W trze­cim se­zo­nie twór­cy bę­dą mu­sie­li to ja­koś uroz­ma­icić (al­bo li­czyć, jak Dan Brown, że lu­dzie na­dal bę­dą na­bie­rać się na te same chwy­ty).
Trze­ba na­to­miast po­chwa­lić twór­ców, że wno­szą mimo wszyst­ko do hi­sto­rii wie­le świe­żo­ści, po­ka­zu­jąc ją z per­spek­ty­wy dziec­ka. To świet­na de­cy­zja, któ­ra uroz­ma­ica roz­gryw­kę, a dzię­ki kil­ku nar­ra­cyj­nym sztucz­kom, ła­two się z ta­ką dzie­cię­cą bo­ha­ter­ką utoż­sa­mić. Tyl­ko zno­wu jest jed­no „a­le”, bo w pew­nym mo­men­cie to wszyst­ko po­su­wa się za da­le­ko i skut­ku­je z tym, że ze zda­niem ma­łej dziew­czyn­ki li­czą się wszy­scy do­ro­śli. W po­rząd­ku — dziew­czyn­ki nad­zwy­czaj doj­rza­łej, jak na swój wiek, a jed­no­cze­śnie po­sia­da­ją­cej w so­bie (w prze­ci­wień­stwie do in­nych) ja­kieś po­kła­dy mo­ral­no­ści, ale na­dal… dziew­czyn­ki. Tro­chę to w ca­łej hi­sto­rii zgrzy­ta.
Osob­ną kwe­stią jest za­koń­cze­nie, a ra­czej za­koń­cze­nia, któ­rych są aż trzy. Każ­de z nich daje do my­śle­nia i każ­de jest rów­nie moc­ne. Nie jest to ten sam typ od­dzia­ły­wa­nia na gra­cza, co na koń­cu pierw­sze­go se­zo­nu (ro­zwią­za­nym ge­nial­nie), ale twór­com i tak uda­je się ukłuć tam, gdzie mie­li, a przy oka­zji zrzu­cić po­czu­cie od­po­wie­dzial­no­ści za za­sta­ne na ekra­nie wy­da­rze­nia na tego, kto przed nim sie­dzi. Wszyst­kie trzy za­koń­cze­nia są bar­dzo roz­bież­ne i po­ja­wi­ło się spo­ro wąt­pli­wo­ści co do tego, kto bę­dzie głów­nym bo­ha­te­rem za­po­wie­dzia­ne­go już trze­cie­go se­zo­nu. Moim zda­niem, je­śli twór­cy po­słu­ży­li­by się sztucz­ką z po­cząt­ku tego se­zo­nu, to nic nie stoi na prze­szko­dzie, by na­dal by­ła to Cle­men­tine. Mo­że się jed­nak zda­rzyć tak, że po­ste­ru­je­my kimś in­nym — wte­dy sta­wiam na bo­ha­ter­kę, któ­rej losy po­zo­sta­ją nie­zna­ne.

MA­NIAK O ROZ­GRYW­CE


Roz­gryw­ka nie zmie­ni­ła się dra­stycz­nie od cza­sów pierw­sze­go se­zo­nu. Na­dal mamy do czy­nie­nia z do­brze zna­ną fa­nom gier od Tell­tale Games mie­szan­ką, skła­da­ją­cą się z wy­bo­ru od­po­wied­nich opcji dia­lo­go­wych, po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji, Quick Time Even­tów (nie­co uroz­ma­ico­nych wzglę­dem ory­gi­na­łu) oraz odro­bi­ną eks­plo­ra­cji. I to wszyst­ko spraw­dza się w ak­cji do­brze. Po­szcze­gól­ne ele­men­ty bo­wiem nie­źle wy­wa­żo­no i do­pa­so­wa­no do sce­na­riu­sza, two­rząc bar­dzo przy­jem­ny in­te­rak­tyw­ny film. Gracz mo­że nie ma tu szcze­gól­nie du­żo do ro­bo­ty (w po­rów­na­niu do in­nych gier), ale nie o to też w tym ga­tun­ku cho­dzi. Cho­dzi ra­czej o to, by mieć po­czu­cie wpły­wu na prze­bieg ak­cji, a na tym polu „The Wal­king Dead” na pew­no nie za­wo­dzi, choć cza­sa­mi zda­rza się, że ta­kie po­czu­cie to tyl­ko ilu­zja; że nie­za­leż­nie od na­szych de­cy­zji i tak efekt bę­dzie po­dob­ny lub na­wet ten sam (choć­by koń­ców­ka czwar­te­go od­cin­ka). Ale tak też bywa i w ży­ciu — ot, pra­wo Mur­phy’e­go.

MA­NIAK O GRA­FI­CE


Gra­ficz­nie dru­gi se­zon stoi na ta­kim sa­mym po­zio­mie, jak po­przed­ni. Na­dal mamy więc do czy­nie­nia ze świet­nie wy­ko­rzy­sta­ną tech­ni­ką cel-sha­din­gu, dzię­ki któ­rej ca­łość zy­sku­je cie­ka­we­go, ko­mik­so­we­go tonu. W taki spo­sób twór­com uda­je się pod­kre­ślić ko­mik­so­we ko­rze­nie gry i trze­ba przy­znać, że to się spraw­dza.
Oczy­wi­ście sam cel-sha­ding na nic by się nie zdał, gdy­by nie po­zo­sta­łe asp­ke­ty. Są więc bar­dzo pie­czo­ło­wi­cie przy­go­to­wa­ne, róż­no­rod­ne mo­de­le po­sta­ci, któ­re na­praw­dę do­brze, dy­na­micz­nie za­ni­mo­wa­no (cza­sem, co praw­da, tym ani­ma­cjom, w mo­men­cie po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji, zda­rzy się chrup­nąć, ale tak już z gra­mi Tell­tale Ga­mes jest). Po­sta­ra­no się tak­że o od­po­wied­nio zróż­ni­co­wa­ne wzglę­dem je­dyn­ki oto­cze­nie — roz­le­głe lasy, han­ga­ry czy chat­ki są wy­star­cza­ją­co szcze­gó­ło­we i nie spra­wia­ją wra­że­nia pt. „za­raz, gdzieś już to w ze­szłym od­cin­ku wi­dzia­łem/am”.
Świet­nie roz­wią­za­no pew­ne fil­mo­we aspek­ty — spraw­nie zre­ali­zo­wa­no mon­taż po­szcze­gól­nych scen, a ak­cję czę­sto po­ka­zy­wa­no pod ta­kim ką­tem, by za­zna­czyć, że gra­my dziec­kiem i z ta­kiej też per­spek­ty­wy oglą­da­my świat. Po­ma­ga to le­piej utoż­sa­mić się z bo­ha­ter­ką.

MA­NIAK O MU­ZY­CE


Kom­po­zy­tor, Ja­red Emer­son-John­son, wy­ko­rzy­stu­je głów­nie utwo­ry, ja­kie stwo­rzył na po­trze­by pierw­sze­go se­zo­nu gry, przy­go­to­wu­jąc tyl­ko kil­ka no­wych. I w su­mie trud­no mu się dzi­wić, bo to co zdzia­łał w je­dyn­ce by­ło bar­dzo do­bre, a w dwój­ce tak­że spraw­dza się wy­śmie­ni­cie.
Po­szcze­gól­ne kom­po­zy­cje opie­ra­ją się czę­sto na kil­ku, na­stro­jo­wo po­łą­czo­nych ze so­bą dźwię­kach; cza­sem, by pod­kre­ślić dra­ma­tyzm nie­któ­rych scen, bywa też dy­na­micz­nie i gło­śno — czy­li stan­dar­do­we, kla­sycz­ne chwy­ty. Ide­al­nie bu­du­ją jed­nak one na­strój i po­zwa­la­ją le­piej wczuć się w grę — bez mu­zy­ki, jak­kol­wiek po­wta­rzal­nej wzglę­dem po­przed­nie­go se­zo­nu, to nie by­ło­by to samo prze­ży­cie.

MA­NIAK O GRZE AK­TOR­SKIEJ


I wresz­cie ob­sa­da, czy­li, no­ta­be­ne, je­den z naj­moc­niej­szych punk­tów dru­gie­go se­zo­nu.
Mamy przede wszyst­kim do­sko­na­łą Me­li­ssę Hutch­in­son w roli Cle­men­tine. Ak­tor­ka ab­so­lut­nie ge­nial­nie mo­du­lu­je gło­sem, w któ­rym, tak jak w pierw­szym se­zo­nie, sły­chać swo­istą dzie­cię­cość, ale też na­zna­cze­nie róż­ne­go ro­dza­ju cięż­ki­mi do­świad­cze­nia­mi. Wbrew po­zo­rom trud­no ta­kie ce­chy do­brze wy­wa­żyć, ale Hutch­in­son czy­ni to bez­błęd­nie.
Z du­żych na­zwisk po­ja­wia się Mi­cha­el Mad­sen („Wście­kłe psy”, „Do­nnie Bras­co”), któ­ry uży­cza gło­su de­mo­nicz­ne­mu Car­ve­ro­wi. Dzię­ki ide­al­nym do roli wa­run­kom gło­so­wym, ak­tor z po­wo­dze­niem wy­ra­ża bi­ją­cą z bo­ha­te­ra non­sza­lan­cję oraz gro­zę.
Usły­szy­my tak­że (o­raz zo­ba­czy­my, po­nie­waż ak­tor uży­czył, poza gło­sem, tak­że swe­go wi­ze­run­ku) Sco­tta Por­te­ra („Fri­day Night Lights”) jako, peł­nią­ce­go ro­lę gro­we­go eve­ry­ma­na, Luke’a. Dzię­ki bar­dzo przy­jem­nej, sym­pa­tycz­nej bar­wie gło­su ak­to­ra, bar­dzo ła­two po­lu­bić bo­ha­te­ra, w któ­re­go się wcie­la. Por­ter po­nad­to bez tru­du wy­ra­ża emo­cje i za każ­dym ra­zem brzmi bar­dzo na­tu­ral­nie.
Świet­na jest rów­nież Chris­tine La­kin („Krok za kro­kiem”) jako do­świad­czo­na, sil­na Jane. Bar­dzo do­brze do­sto­so­wu­je in­to­na­cję i spo­sób wy­po­wia­da­nia się, tak aby wy­tłu­mić więk­szość emo­cji bo­ha­ter­ki (co jest do­brze wy­ja­śnio­ne fa­bu­lar­nie), ale też nie wyjść na ro­bo­ta.
To oczy­wi­ście tyl­ko ak­to­rzy naj­waż­niej­si, a udział bie­rze ich w grze o wie­le wię­cej, a w tym kil­ku, któ­rzy po­wta­rza­ją swe role z je­dyn­ki. Nie chcę jed­nak pi­sać ela­bo­ra­tów ani zdra­dzać szcze­gó­łów, by nie psuć Wam nie­spo­dzian­ki. Po­wiem więc tyl­ko, że ca­ła resz­ta da­ła ak­tor­sko ra­dę.

MA­NIAK OCE­NIA


Dru­gi se­zon „The Wal­king Dead” ma kil­ka wad, zwłasz­cza na polu fa­bu­lar­nym, ale na­dal jest to nie­zwy­kle ab­sor­bu­ją­ca gra, przy któ­rej sie­dzi się tak dłu­go, aż się ją skoń­czy. Dla­te­go też otrzy­mu­je oce­nę:

DO­BRY

Komentarze