Maniak ocenia #164: "Once Upon a Time in Wonderland" S01E06

MA­NIAK WE WSTĘPIE


Brak ak­cep­ta­cji i wia­ry ze stro­ny naj­bliż­szych osób w chwi­lach, gdy ich naj­bar­dziej po­trze­bu­je­my, po­tra­fi być dla nas nisz­czą­cy. Nisz­czą­cy do tego stop­nia, że osta­tecz­nie to my prze­sta­je­my się ak­cep­to­wać i w sie­bie wie­rzyć. Za­miast wal­czyć o swo­je sta­je­my się bier­ni i zre­zy­gno­wa­ni, aż w koń­cu cał­ko­wi­cie się znie­chę­ca­my.
Twór­cy se­ria­lu „Once Upon a Time in Won­der­land” po­ru­sza­ją taki wła­śnie pro­blem w szó­stym od­cin­ku pro­duk­cji. Na przy­kła­dzie po­sta­ci Ali­cji po­ka­zu­ją, jak waż­ne jest w cięż­kich chwi­lach wspar­cie dru­giej oso­by i co mo­że się wy­da­rzyć, je­śli go za­brak­nie. A po­nad­to jak zwy­kle do­star­cza­ją wi­dzom mnó­stwo do­brej roz­ryw­ki i wspa­nia­łych emocji.

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Sce­na­riusz na­pi­sał Je­rome Schwartz („Ze­ro Ho­ur”), a od­ci­nek za­ty­tu­ło­wa­no „Who’s Alice?”, czy­li „Kim jest Ali­cja?”. Ty­tuł ma dwo­ja­kie zna­cze­nie. Przede wszyst­kim za­po­wia­da sku­pie­nie się na po­sta­ci głów­nej bo­ha­ter­ki. To jej re­tro­spek­cje bę­dzie­my tym ra­zem śle­dzić i to o niej spo­ro się do­wie­my. Zo­ba­czy­my mię­dzy in­ny­mi, co dzia­ło się z nią po tym, jak utra­ci­ła Cy­ru­sa i w jaki spo­sób tra­fiła do szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go. Po­nad­to ty­tuł od­wo­łu­je się tak­że do sy­tu­acji, w ja­kiej Ali­cja znaj­du­je się w te­raź­niej­szo­ści — po­su­wa­jąc się da­lej w swej mi­sji ra­tun­ku Cy­ru­sa tra­fia w miej­sce, w któ­rym za­po­mi­na, kim jest. Poza tym bę­dzie­my też ob­ser­wo­wać pe­ry­pe­tie Wi­lla, któ­ry śpie­szy Ali­cji z po­mo­cą, Dża­fa­ra, któ­ry wy­ru­sza do An­glii i Cy­ru­sa, któ­ry na­dal ucie­ka.
„Who’s Alice?” to przede wszyst­kim od­ci­nek bar­dzo in­tro­spek­tyw­ny, moc­no sku­pia­ją­cy się na ana­li­zie głów­nej bo­ha­ter­ki. Ide­al­nie na­da­ją się do tego re­tro­spek­cje, w któ­rych po­ka­za­ny jest naj­bar­dziej dra­ma­tycz­ny mo­ment w jej ży­ciu; chwi­la, w któ­rej sama mu­sia­ła ra­dzić so­bie ze stra­tą uko­cha­ne­go i nie mo­gła li­czyć na po­moc­ną dłoń ni­ko­go bli­skie­go. Te bar­dzo pe­sy­mi­stycz­ne sce­ny są na­pi­sa­ne per­fek­cyj­nie, a Schwartz udo­wad­nia, że bar­dzo do­brze ro­zu­mie po­stać.
Cie­ka­wie wy­pa­da rów­nież Ali­cja w te­raź­niej­szo­ści. Los sta­wia przed bo­ha­ter­ką ko­lej­ne prze­szko­dy, a po­ko­nu­jąc je, na nowo po­zna­je ona sie­bie i sta­je się sil­niej­sza. Od­wrot­nie niż w re­tro­spek­cjach ma na kogo li­czyć. Wy­raź­ny kon­trast, ja­kim ra­czy tu sce­na­rzy­sta, jest w od­cin­ku na­der in­te­re­su­ją­cy.
Wąt­ki po­bocz­ne nie są roz­wi­ja­ne szcze­gól­nie moc­no. Dża­fa­ra tym ra­zem bar­dzo ma­lut­ko, a i hi­sto­ria Cy­ru­sa nie po­su­wa się szcze­gól­nie do przo­du. Ale to nie szko­dzi.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Re­ży­se­rem od­cin­ka zo­stał Ron Un­der­wood, ma­ją­cy na kon­cie za­rów­no do­bre („Wstrzą­sy”), jak i złe („Plu­to Nash”) fil­my oraz, w póź­niej­szym okre­sie dzia­łal­no­ści, mnó­stwo se­ria­li. I to na se­ria­lo­wym grun­cie Un­der­wood czu­je się naj­pew­niej, co udo­wad­nia szó­stym od­cin­kiem „Once Upon a Time in Won­der­land”.
Ak­cję pro­wa­dzi z re­gu­ły po­praw­nie. Na uwa­gę za­słu­gu­je bar­dzo mą­dra kom­po­zy­cja więk­szo­ści ka­drów oraz za­ba­wa ostro­ścią. Re­ży­ser po­tra­fi też sku­tecz­nie wzbu­dzić uczu­cie nie­po­ko­ju. Spo­ro ko­rzy­sta ze zbli­żeń, dzię­ki któ­rym do­brze uwy­dat­nia emo­cje bo­ha­te­rów. Do­dat­ko­wo w jed­nej sce­nie (za­pew­ne pod wpły­wem twór­ców) na­wią­zu­je do pew­ne­go iko­nicz­ne­go ka­dru z „Za­gu­bio­nych”, co jest ge­stem bar­dzo mi­łym.
Ogó­łem Un­der­wood two­rzy od­ci­nek cie­ka­wy i mimo, że ak­cja nie jest szcze­gól­nie wart­ka, to dzię­ki roz­wią­za­niom re­ży­se­ra śle­dzi się ją z za­par­tym tchem.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


So­phie Lowe daje w tym od­cin­ku du­ży po­pis. Jej Ali­cja wy­pa­da bar­dzo wia­ry­god­nie za­rów­no w re­tro­spek­cjach, jak i w te­raź­niej­szo­ści. Przede wszyst­kim Lowe do­sko­na­le gra emo­cja­mi i ka­pi­tal­nie do­sto­so­wu­je in­to­na­cję oraz mi­mi­kę do kon­kret­nych scen.
Nie mniej świet­ny jest Mi­chael So­cha w roli Wa­le­ta Kier. Spraw­dza się za­rów­no w sce­nach, w któ­rych ma roz­ła­do­wać na­pię­cie (ko­me­dio­we wy­czu­cie cza­su So­cha ma per­fek­cyj­ne), jak i w tych bar­dziej dra­ma­tycz­nych.
Bar­dzo do­bre wra­że­nie spra­wia­ją go­ścin­nie wy­stę­pu­ją­cy Shaun Smyth („Fringe: Na gra­ni­cy świa­tów”) jako oj­ciec Ali­cji, Edwin oraz Hea­ther Doerk­sen („Pit Po­ny”) w roli jej ma­co­chy, Sa­rah. In­try­gu­ją­ca na­wią­zu­je się mię­dzy nimi dy­na­mi­ka, a i in­te­rak­cje z Ali­cją są nie­złe.
Pe­te­ra Ga­dio­ta w roli Cy­ru­sa nie jest ja­koś du­żo, a wte­dy, gdy już się po­ja­wia, nie jest szcze­gól­nie prze­ko­nu­ją­cy. Zu­peł­nie ina­czej jest z Em­mą Rig­by, któ­ra kon­se­kwent­nie od po­przed­nie­go od­cin­ka gra zna­ko­mi­cie.
Ma­ło w od­cin­ku też Na­vee­na An­drew­sa w roli Dża­fa­ra, ale te kil­ka scen, w któ­rych się po­ja­wia, ab­so­lut­nie krad­nie. No, mo­że poza tą z Jo­nnym Coy­ne’em, któ­ry uka­zu­je dok­to­ra Lyd­ga­te’a od in­nej stro­ny i ak­tor­sko An­drew­so­wi do­rów­nu­je.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Poza tym, że cza­sa­mi prze­szka­dza zbyt dy­na­micz­ny mon­taż w sce­nach wal­ki, a kil­ka przejść mię­dzy sce­na­mi zre­ali­zo­wa­no kiep­sko, to ogól­nie czy­sto wi­zu­al­ne aspek­ty od­cin­ka za­do­wa­la­ją. Nie­złe są na­wet efek­ty i tła wy­ge­ne­ro­wa­ne na kom­pu­te­rze (oprócz okrop­nej fa­sa­dy szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go na po­cząt­ku). O ko­stiu­mach i cha­rak­te­ry­za­cji wspo­mi­nać nie trze­ba, bo te, po­dob­nie jak wspa­nia­le skom­po­no­wa­na mu­zy­ka Isha­ma (znów prze­cho­dzi sa­me­go sie­bie!), za­wsze sto­ją na naj­wyż­szym po­zio­mie.

MA­NIAK OCE­NIA


„Who’s Alice?” to od­ci­nek, w któ­rym twór­cy przede wszyst­kim sta­wia­ją na roz­wój po­sta­ci, a przy tym po­ru­sza­ją cie­ka­we pro­ble­my i pod­su­wa­ją traf­ne spo­strze­że­nia. Efekt jest su­per.

DO­BRY

Komentarze