Maniak ocenia #151: "Once Upon a Time in Wonderland" S01E04

MA­NIAK ROZ­PO­CZY­NA


Bar­dzo lu­bię po­zna­wać hi­sto­rie czar­nych cha­rak­te­rów. Jacy byli daw­niej? Czy za­wsze byli nik­czem­ni­ka­mi i nie­go­dziw­ca­mi? Co skło­ni­ło ich do tego, by wejść na ścież­kę zła? Co tak na­praw­dę sta­ra­ją się osią­gnąć i dla­cze­go ko­rzy­sta­ją przy tym z okre­ślo­nych środ­ków? Od­po­wie­dzi na ta­kie py­ta­nia czę­sto są fa­scy­nu­ją­ce i po­zwa­la­ją spoj­rzeć na da­ną po­stać z zu­peł­nie in­nej stro­ny. Ka­żą się tak­że za­sta­no­wić nad isto­tą zła. Czy to coś, z czym się ro­dzi­my, czy jed­nak coś, co wsku­tek cięż­kich do­świad­czeń na­by­wa­my?
Twór­cy „Once Upon a Time” za­wsze skła­nia­li się ku tej dru­giej teo­rii i tak też czy­nią w po­bocz­nym se­ria­lu, „Once Upon a Time in Won­der­land”. W czwar­tym od­cin­ku przed­sta­wio­na zo­sta­je część ge­ne­zy Dża­fa­ra i trze­ba przy­znać, że sce­na­rzy­ści sta­ją na wy­so­ko­ści za­da­nia, przy­go­to­wu­jąc hi­sto­rię nie­jed­no­znacz­ną i nie­zmier­nie in­te­re­su­ją­cą.

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Sce­na­riusz na­pi­sa­ła Jan Nash („Part­ner­ki”, „Bez śla­du”), a od­ci­nek za­ty­tu­ło­wa­ny jest „The Ser­pent”, czy­li „Wąż”. Wę­że rze­czy­wi­ście są mo­ty­wem prze­wod­nim i po­ka­za­no je w cał­kiem cie­ka­wym świe­tle, pod­kre­śla­jąc przede wszyst­kim to, co sym­bo­li­zu­ją, czy­li od­ro­dze­nie.
Hi­sto­rię Dża­fa­ra roz­wią­za­no zna­ko­mi­cie. To peł­na zwro­tów ak­cji, nie­po­ko­ją­ca opo­wieść o de­ter­mi­na­cji, upo­ko­rze­niu, ma­ni­pu­la­cji i zdra­dzie, któ­rą śle­dzi się z za­par­tym tchem. A naj­waż­niej­sze, że twór­cy uchy­la­ją tyl­ko rąb­ka ta­jem­ni­cy i wciąż po­zo­sta­wia­ją kil­ka py­tań od­no­śnie głów­ne­go czar­ne­go cha­rak­te­ru bez od­po­wie­dzi, umie­jęt­nie wznie­ca­jąc cie­ka­wość wi­dza.
Nie mniej emo­cjo­nu­ją­co jest w te­raź­niej­szo­ści, w któ­rej Will zo­sta­je po­rwa­ny przez Kró­lo­wą, a Ali­cja, zmu­szo­na prze­rwać mi­sję oca­le­nia Cy­ru­sa, ru­sza na ra­tu­nek przy­ja­cie­lo­wi. Tu tak­że jest spo­ro zwro­tów ak­cji, a naj­więk­szą cie­ka­wość bu­dzi po­stać Kró­lo­wej, któ­rą sce­na­rzy­stka zna­ko­mi­cie roz­wi­ja. To nie jest bo­ha­ter­ka tak pro­sta, jak się na po­cząt­ku wy­da­wa­ło i jesz­cze nie raz za­sko­czy swo­im za­cho­wa­niem.
No i jest też wą­tek Cy­ru­sa, któ­ry rów­nież nie stoi w miej­scu. Dżin wresz­cie prze­sta­je być bo­ha­te­rem bier­nym i po­dej­mu­je ja­kieś dzia­ła­nia, co śle­dzi się z przy­jem­no­ścią.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Re­ży­se­ru­je fa­cet od pi­lo­ta, czy­li Ralph He­me­cker i dla tak waż­ne­go fa­bu­lar­nie od­cin­ka by­ła to de­cy­zja jak naj­bar­dziej wła­ści­wa. Re­ży­ser bar­dzo spraw­nie re­ali­zu­je ko­lej­ne sce­ny i do­sko­na­le od­dzia­łu­je swy­mi roz­wią­za­nia­mi na wi­dza. Kie­dy trze­ba sta­wia na za­sko­cze­nie, in­nym ra­zem wzma­ga na­pię­cie szyb­ki­mi uję­cia­mi, a cza­sem sta­wia na pod­kre­śle­nie na­stro­ju i emo­cji uję­cia­mi dłuż­szy­mi oraz zbli­że­nia­mi. Od­ci­nek oglą­da się dzię­ki temu z nie­ma­łą przy­jem­no­ścią i ła­two się w nie­go za­an­ga­żo­wać. A o to mniej wię­cej cho­dzi­ło.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Naj­cie­ka­wiej z ca­łe­go od­cin­ka gra­ją Na­veen An­drews w roli Dża­fa­ra i Zu­lei­kha Ro­bin­son („Za­gu­bie­ni”) jako ta­jem­ni­cza Ama­ra. Obo­je wcie­la­ją się w po­sta­ci skom­pli­ko­wa­ne, nie­jed­no­znacz­ne i enig­ma­tycz­ne. Po­tra­fią za­in­try­go­wać wi­dza, a ich mi­mi­ka, ge­sty i spo­sób wy­po­wia­da­nia się na­praw­dę po­ry­wa­ją.
Z od­cin­ka na od­ci­nek co­raz lep­sza sta­je się Emma Rig­by, czy­li se­ria­lo­wa Czer­wo­na Kró­lo­wa. Jej bo­ha­ter­ka nie jest już taka prze­ry­so­wa­na i wi­dać, że ak­tor­ka tro­chę le­piej ją ro­zu­mie. Du­ża w tym za­słu­ga sce­na­rzy­stów, któ­rzy w bar­dzo cie­ka­wym kie­run­ku Czer­wo­ną Kró­lo­wą roz­wi­ja­ją.
Tak jak za­wsze świet­ni są So­phie Lowe i Mi­cha­el So­cha w ro­lach Ali­cji i Wa­le­ta Kier. Do­star­cza­ją od­po­wied­nio du­żo uśmie­chu na twa­rzy i nie­źle ra­dzą so­bie z oka­zy­wa­niem emo­cji.
Po­praw­ny jest tak­że Pe­ter Ga­diot — ak­tor po­wo­li prze­sta­je być bez­barw­ny i na­bie­ra tro­chę wy­ra­zu. Oby tak da­lej.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


„The Ser­pent” jest na­krę­co­ny bar­dzo po­rząd­nie. Ko­lej­ne uję­cia zre­ali­zo­wa­ne są spraw­nie i fa­cho­wo, taki jest rów­nież mon­taż — do­sko­na­le do­sto­so­wa­ny do tem­pa po­szcze­gól­nych scen.
Efek­ty spe­cjal­ne wy­pa­da­ją nie­źle — co praw­da, kom­pu­te­ro­wo wy­ge­ne­ro­wa­ne tła nie­co ra­żą sztucz­no­ścią, ale też da się na to przy­mknąć oko. Szko­da tyl­ko, że sce­no­gra­fia nie jest jed­no­rod­na, bo cza­sem sta­wia się na kom­pu­ter, a cza­sem na zdję­cia w ple­ne­rze.
Stan­dar­do­wo dla se­ria­li w świe­cie „Once Upon a Time” do per­fek­cji do­pro­wa­dzo­no ko­stiu­my i cha­rak­te­ry­za­cję, któ­re za­chwy­ca­ją fine­zyj­no­ścią i do­pra­co­wa­niem szcze­gó­łów. Zwłasz­cza w sce­nach re­tro­spek­cji w Agra­ba­hu.
No i jest oczy­wi­ście mu­zy­ka Mar­ka Isha­ma — na­praw­dę do­sko­na­ła i ma­gicz­na.

MA­NIAK OCE­NIA


Czwar­ty od­ci­nek „Once Upon a Time in Won­der­land” to świet­nie na­pi­sa­na, sta­ran­nie zre­ali­zo­wa­na, emo­cjo­nu­ją­ca opo­wieść, któ­rą zde­cy­do­wa­nie war­to obej­rzeć.

DO­BRY

Komentarze