Maniak ocenia #159: Seriale różne #2

„RE­VENGE” S03E06


Ty­tuł: „Dis­so­lu­tion” („Roz­pad”)
Sce­na­riusz: Gre­tchen J. Berg i Aaron Har­berts („Ro­swell”)
Re­ży­se­ria: Bo­bby Roth („Ska­za­ny na śmierć”)

Od­ci­nek krę­ci się wo­kół ty­tu­ło­we­go roz­pa­du, któ­ry od­nieść moż­na wła­ści­wie do jego wszyst­kich wąt­ków. Con­rad oświad­cza, że sprze­da­je po­sia­dłość Gray­so­nów, Da­niel spo­ty­ka by­łą dziew­czy­nę, Sa­rę, na­to­miast No­lan i Jack dzia­ła­ją na wła­sną rę­kę.
Głów­ny wą­tek skon­stru­owa­no dość kla­sycz­nie — po­ja­wia się pro­blem, któ­ry Emi­ly dość spraw­nie roz­wią­zu­je. Od mo­no­ton­ni ra­tu­ją go jed­nak skrzęt­nie za­pla­no­wa­ne ma­ni­pu­la­cje bo­ha­ter­ki, któ­re śle­dzi się z praw­dzi­wą przy­jem­no­ścią. Tym nie­mniej, znacz­nie cie­ka­wiej wy­pa­da­ją wąt­ki po­bocz­ne. W „Dis­so­lu­tion” na ra­zie je za­ry­so­wa­no, jed­nak już sam taki wstęp wy­da­je się fa­scy­nu­ją­cy. Szcze­gól­nie do­brze za­po­wia­da się hi­sto­ria, po­wią­za­na z Da­nie­lem i jego by­łą dziew­czy­ną. Du­ży wkład ma w nią Char­lotte, któ­ra po­wo­li wy­ra­sta na ma­łą in­try­gant­kę. W tej kwe­stii mo­że się jesz­cze spo­ro wy­da­rzyć, a Emi­ly z pew­no­ścią bę­dzie mia­ła twar­dy orzech do zgry­zie­nia. Du­żo emo­cji bu­dzi też wą­tek Jac­ka i No­la­na, zwłasz­cza, że sce­na­rzy­ści bar­dzo mą­drze roz­wi­ja­ją te po­sta­ci, po­zwa­la­jąc ich re­la­cji ewo­lu­ować w in­try­gu­ją­cym kie­run­ku. Dzia­ła­nia tych bo­ha­te­rów są bar­dzo prze­my­śla­ne i od­bi­ja­ją się spo­rym echem w świe­cie se­ria­lu. To do­brze — każ­de dzia­ła­nie ma wszak ja­kieś kon­se­kwen­cje.
Re­ży­ser re­ali­zu­je sce­na­riusz spraw­nie, sku­pia­jąc się przede wszyst­kim na emo­cjach bo­ha­te­rów. Dzię­ki temu, choć tem­po opo­wie­ści nie jest zbyt szyb­kie, ca­łość oglą­da się w spo­rym na­pię­ciu.
Ak­tor­sko se­rial po­zo­sta­je mniej wię­cej na tym sa­mym po­zio­mie. Jak zwy­kle błysz­czą Emi­ly Van­Camp (se­ria­lo­wa Emi­ly Thorne oraz Made­leine Sto­we (Vic­to­ria Gray­son), któ­re bar­dzo do­brze ro­zu­mie­ją swe bo­ha­ter­ki. Sprzecz­ne uczu­cia i za­gu­bie­nie do­sko­na­le po­ka­zu­je tak­że Ga­briel Mann jako No­lan. Dość przy­zwo­icie wy­pa­da­ją Nick Wechs­ler w roli Ja­cka oraz Josh Bow­man jako Da­niel Gray­son. Mi­łym do­dat­kiem do ob­sa­dy jest go­ścin­nie wy­stę­pu­ją­ca Anna­belle Ste­phen­son („H2O: Wy­star­czy kro­pla wo­dy”), któ­rej Sara to bo­ha­ter­ka bar­dzo prze­ko­nu­ją­ca. Po­rząd­nie gra tak­że Hen­ry Czer­ny jako Con­rad Gray­son.
Zdję­cia są jak zwy­kle prze­pięk­ne. Zre­ali­zo­wa­no je w mi­łej dla oka ko­lo­ry­sty­ce, a po­nad­to są od­po­wied­nio ostre i płyn­ne. Mon­taż nie po­zo­sta­wia wie­le do ży­cze­nia — ko­lej­ne uję­cia po­łą­czo­ne są lo­gicz­nie i po­praw­nie. Im­po­nu­ją­ce są ko­stiu­my bo­gat­szych miesz­kań­ców Hamp­tons, cie­szy tak­że wspa­nia­ła sce­no­gra­fia. At­mos­fe­rę jak zwy­kle ge­nial­nie pod­kre­śla­ją kom­po­zy­cje Fila Eisle­ra.

DO­BRY

„SLEE­PY HO­LLOW” S01E06


Ty­tuł: „The Sin Eater” („Zja­dacz grze­chów”)
Sce­na­riusz: Aaron Rah­saan Tho­mas („Kry­mi­nal­ne za­gad­ki No­we­go Jor­ku”), Alex Kurtz­man („Fringe: Na gra­ni­cy świa­tów”) i Mark Goff­man („Bia­łe koł­nie­rzy­ki”)
Re­ży­se­ria: Ken Olin („A­gent­ka o stu twa­rzach”)

Od­ci­nek roz­po­czy­na się od prze­za­baw­nej sce­ny, pod­czas któ­rej Icha­bod i Abbie wspól­nie oglą­da­ją mecz bejs­bo­lu. Sce­na­rzy­ści po raz ko­lej­ny umie­jęt­nie zde­rza­ją dwie rze­czy­wi­sto­ści — tę Cra­ne’a i tę po­rucz­nik Mills — do­star­cza­jąc spo­ro za­ba­wy. Hu­mo­ry­stycz­ny ak­cent na po­cząt­ku to jed­nak tyl­ko zmył­ka, bo resz­ta tej od­sło­ny „Slee­py Ho­llow” jest już mrocz­niej­sza.
Cra­ne zni­ka bez śla­du, a Ka­tri­na po­ja­wia się przed Abbie i ostrze­ga ją przed Jeźdź­cem Bez Gło­wy, któ­ry mo­że po­wró­cić. Po­wstrzy­mać mo­że go tyl­ko ta­jem­ni­czy zja­dacz grze­chów. W re­tro­spek­cjach wi­dzi­my zaś pierw­sze spo­tka­nie Cra­ne’a i Ka­tri­ny, a tak­że ob­ser­wu­je­my to, co skło­ni­ło go do zmia­ny fron­tu pod­czas woj­ny o nie­pod­le­głość USA.
Twór­cy po­ru­sza­ją w od­cin­ku kil­ka bar­dzo cie­ka­wych mo­ty­wów. Za­da­ją py­ta­nie o wa­gę wy­peł­nia­nia swych obo­wiąz­ków, isto­tę przy­jaź­ni, oraz związ­ki po­mię­dzy wi­ną a po­świę­ce­niem. Czy­nią to w spo­sób nie­na­chal­ny i sub­tel­ny, two­rząc jed­no­cze­śnie nie­zmier­nie cie­ka­we por­tre­ty bo­ha­te­rów. Szcze­gól­nie za­chwy­ca tu­taj wgląd w po­stać Cra­ne’a, nie­zła jest tak­że syl­wet­ka no­we­go bo­ha­te­ra, ty­tu­ło­we­go zja­da­cza grze­chów. Ca­łość okra­szo­no zaś nie­ba­nal­nymi, płyn­ny­mi dia­lo­ga­mi.
Ken Olin, dla któ­re­go to dru­gie po­dej­ście do „Slee­py Ho­llow” (w­cze­śniej re­ży­se­ro­wał od­ci­nek dru­gi) ra­dzi so­bie cał­kiem do­brze. Świet­nie utrzy­mu­je at­mos­fe­rę ta­jem­ni­czo­ści i za­gro­że­nia, a tak­że ład­nie dba o wi­zu­al­ną sty­li­za­cję. Ina­czej po­ka­zu­je re­tro­spek­cje oraz wi­zje Ka­tri­ny, a ina­czej ak­cję w te­raź­niej­szo­ści, po­ma­ga­jąc wi­dzo­wi od razu zo­rien­to­wać się, co ta­kie­go wi­dzi. Nie za­wsze jego po­my­sły się spraw­dza­ją (re­tro­spek­cje choć­by, ma­ją nie­co zbyt sen­ny wy­dźwięk), ale od­ci­nek oglą­da się do­brze.
Ak­tor­sko przede wszyst­kim znów spi­su­ją się ak­to­rzy, od­gry­wa­ją­cy głów­ne role. I tak Ni­cole Be­ha­rie (Abbie) oraz Tom Mi­son (I­cha­bod) na­da­ją od­cin­ko­wi spo­ro dy­na­mi­zmu i do­sko­na­le po­ka­zu­ją emo­cje. Świet­nie gra też John No­ble („Frin­ge: Na gra­ni­cy świa­tów”) jako zja­dacz grze­chów — ma on w so­bie pew­ną spe­cy­ficz­ną wraż­li­wość, któ­ra świet­nie wpi­su­je się w po­stać. Przy­zwo­icie gra Lyn­die Un­der­wood w roli Je­nni­fer Mills, na­to­miast jak zwy­kle drew­nia­na oka­zu­je się Ka­tia Win­ters, wcie­la­ją­ca się Ka­tri­nę.
Pra­ca ka­me­ry z re­gu­ły jest przy­zwo­ita i płyn­na, choć zdję­cia by­wa­ją cza­sem roz­ma­za­ne. To oczy­wi­ście ce­lo­wy za­bieg re­ży­se­ra i ope­ra­to­ra, ale mnie wca­le nie le­ży. In­try­gu­ją­co wy­szła za to ko­lo­ry­sty­ka zdjęć — od barw ja­skra­wych, przez spo­ro zim­nych od­cie­ni nie­bie­skich, aż po ko­lo­ry mrocz­ne i nie­przy­jem­ne. Dość cie­ka­wie w kil­ku mo­men­tach roz­wią­za­no mon­taż. Fan­ta­stycz­nie przy­go­to­wa­no ko­stiu­my, któ­re ład­nie na­wią­zu­ją do tych, ja­kie lu­dzie no­si­li pod­czas woj­ny o nie­pod­le­głość USA. Mą­drze wy­ko­rzy­sta­no i so­lid­nie przy­go­to­wa­no efek­ty spe­cjal­ne. Mu­zy­ka od­po­wied­nio bu­du­je at­mos­fe­rę.

DO­BRY

„THE BLACK­LIST” S01E07


Ty­tuł: „Fre­de­rick Barnes (No. 47)”
Sce­na­riusz: J. R. Orci („Fringe”)
Re­ży­se­ria: Mi­chael Wat­kins („Z Ar­chi­wum X”)

Tym ra­zem Eli­za­beth Keen i Ray­mond Red­ding­ton mie­rzą się z ty­tu­ło­wym Fre­de­ric­kiem Barne­sem — ge­nial­nym na­ukow­cem, któ­ry jed­nak wy­mknął się spod kon­tro­li i stał się rów­nie ge­nial­nym… ter­ro­ry­stą. W mia­rę śledz­twa bo­ha­te­ro­wie od­kry­wa­ją ko­lej­ne in­for­ma­cje o prze­stęp­cy, jego ro­dzin­ne ko­nek­sje oraz nie­zmier­nie cie­ka­we mo­ty­wy dzia­łań. To zaś sta­wia ich w mo­ral­nie nie­jed­no­znacz­nej sy­tu­acji, a dzię­ki temu od­ci­nek zmu­sza wi­dzów do re­flek­sji. Ca­ła spra­wa to jed­nak tyl­ko tło, a naj­waż­niej­sze są re­la­cje głów­nych bo­ha­te­rów. Te, po bar­dzo burz­li­wym po­przed­nim od­cin­ku, są na­dal roz­wi­ja­ne i trze­ba przy­znać, że Orci robi to nie­zwy­kle umie­jęt­nie i do­sko­na­le ro­zu­mie dy­na­mi­kę po­mię­dzy Li­zzie a Re­dem. Cał­kiem in­te­re­su­ją­co kre­śli też po­stać agen­ta Ress­le­ra, uka­zu­jąc jego nowe ob­li­cze. No i są wspa­nia­łe dia­lo­gi, czę­sto peł­ne iro­nii — a iro­nię Ma­niak uwiel­bia.
Re­ży­ser ra­dzi so­bie z tą od­sło­ną cał­kiem do­brze. Tu już jego dru­gi od­ci­nek „The Blac­klist” i pro­wa­dzi go z od­po­wied­nim wy­czu­ciem, za­chwy­ca­jąc przede wszyst­kim do­sko­na­ły­mi sce­na­mi ak­cji i po­ści­gów.
Ak­to­rzy ra­czej spi­su­ją się do­brze. Są ge­nial­ne role głów­ne, czy­li te na­le­żą­ce do Me­gan Boone i Jame­sa Spa­de­ra (z na­ci­skiem na tego dru­gie­go) jest cał­kiem po­rząd­nie za­gra­ny przez Die­go Kla­tten­ho­ffa agent Ress­ler i są wresz­cie nie­złe role go­ścin­ne, w tym Da­vi­da Za­yasa („Dex­ter”) jako Man­ny’e­go Soto oraz tro­chę gor­sze­go Ro­ber­ta Sea­na Le­onar­da („Dr Ho­use”) w ty­tu­ło­wej roli Barne­sa.
Tech­nicz­nie wy­cho­dzi na­wet do­brze, poza kil­ko­ma szcze­gó­ła­mi. Ka­me­ra pro­wa­dzo­na za­zwy­czaj jest lo­gicz­nie i płyn­nie, za­wo­dzi za to miej­sca­mi cha­otycz­ny mon­taż. Uda­na jest cza­sa­mi su­ro­wa sce­no­gra­fia, ład­nie wy­glą­da tak­że cha­rak­te­ry­za­cja. Ko­lej­ne wy­da­rze­nia do­brze ilu­stru­ją świet­nie do­bra­ne pio­sen­ki.

DO­BRY

„HO­STA­GES” S01E07


Ty­tuł: „Hail Mary” („Zdro­waś Ma­ry­jo”)
Sce­na­riusz: Rick Eid („Dark Blue”) i Alon Ara­nya („Co­nnec­ting the Dots”)
Re­ży­se­ria: Matt Earl Bees­ley („Re­venge”)

Od­ci­nek roz­po­czy­na się od ko­lej­nej eks­po­zy­cji — po­sta­ci po raz n-ty po­wta­rza­ją to, co widz daw­no już wie. Ca­łość prze­pla­ta­na jest bar­dzo sztam­po­wą spo­wie­dzią. Po­tem po­ja­wia się ko­lej­ny sztucz­ny pro­blem, któ­ry na si­łę prze­dłu­ża ak­cję. Na­pię­cie znów bu­do­wa­ne jest więc sztucz­nie, w spo­sób nie­prze­my­śla­ny i czę­sto ma­ło lo­gicz­ny. Do tego do­cho­dzą nud­no roz­pi­sa­ne wąt­ki ro­dzin­ne i mi­ło­sne. A wszyst­ko przy­pra­wio­ne na­praw­dę kiep­ski­mi dia­lo­ga­mi. Jest jed­nak pew­na moc­na stro­na od­cin­ka — w pew­nym mo­men­cie na­stę­pu­je na­praw­dę do­bry zwrot ak­cji, a wi­dzo­wie do­sta­ją spo­ro wska­zó­wek i wy­ja­śnień. A to pro­wa­dzi do moc­nej koń­ców­ki, choć pew­nie ta i tak zo­sta­nie w ma­gicz­ny spo­sób zba­ga­te­li­zo­wa­na w ko­lej­nej od­sło­nie. Osta­tecz­nie więc „Hail Mary” jest po­łą­cze­niem złych oraz do­brych po­my­słów i pod­czas nie­któ­rych scen wzdy­cha się ze znu­dze­nia, a ko­lej­ne oglą­da z za­par­tym tchem.
Od stro­ny re­ży­ser­skiej rów­nież jest bar­dzo nie­rów­no. Z jed­nej stro­ny, Bees­ley ma cie­ka­we po­my­sły mon­ta­żo­we, a kil­ka scen roz­gry­wa na­praw­dę do­brze, po­tra­fiąc wbić w przy­sło­wio­wy fo­tel. Z dru­giej zaś, przez więk­szość od­cin­ka roz­wle­ka ak­cję, a kil­ka roz­wią­zań jest zu­peł­nie nie­tra­fio­nych, jak choć­by ki­czo­wa­ta sce­na po­ca­łun­ku, pod­czas któ­rej na­gle wzra­sta gło­śność gra­ją­cej w tle pio­sen­ki. „Ho­sta­ges” nie mia­ło być ko­me­dią ro­man­tycz­ną.
Ak­tor­sko nic się nie zmie­nia. Na­dal mamy więc nie­złych głów­nych bo­ha­te­rów (a więc Toni Co­llette jako Ellen San­ders, Dy­la­na McDer­mo­tta jako agen­ta Car­lisle’a i Tate’a Do­no­va­na jako Bria­na San­der­sa) po­rząd­nych po­bocz­nych (San­drine Holt w roli San­dri­ne, Rhy­sa Co­iro w roli Kra­me­ra, Jame­sa Naugh­to­na w roli pre­zy­den­ta i wy­bor­ną Mary Eli­za­beth Ma­stran­to­nio w roli co­raz bar­dziej ta­jem­ni­czej pierw­szej damy), kiep­skie dzie­cia­ki (Ma­teu­sa War­da i Quinn She­phard, wcie­la­ją­cych się w mło­de po­ko­le­nie San­der­sów) i bar­dzo do­bry go­ścin­ny wy­stęp La­rry’e­go Pine’a („Ho­use of Cards”, „Home­land”).
Tech­nicz­nie na­wet w po­rząd­ku. Do zdjęć i mon­ta­żu nie moż­na mieć za­rzu­tów, na me­dal spi­sa­li się też cha­rak­te­ry­za­to­rzy. Mu­zy­ka nie­zmien­nie kiep­ska.

ŚRED­NI

„RE­VO­LU­TION” S02E07


Ty­tuł: „The Pat­riot Act” („U­sta­wa Pa­trio­tów”)
Sce­na­riusz: Anne Co­fell Saun­ders („Ta­jem­ni­ce Small­ville”) i Matt Pitts („Frin­ge: Na gra­ni­cy świa­tów”)
Re­ży­se­ria: Omar Ma­dha („Grimm”)

Za­czy­na się moc­no — naj­pierw sce­na­rzy­ści kon­ty­nu­ują sce­nę wień­czą­cą po­przed­ni od­ci­nek, na­stęp­nie ser­wu­ją wy­buch (do­słow­nie), a po­tem sta­wia­ją na dro­dze bo­ha­te­rów ko­lej­ne nie­bez­pie­czeń­stwa.
Pod­ję­to tu spo­ro wąt­ków z po­przed­nich od­cin­ków. Jest więc kwe­stia Mon­roe; jest spra­wa ojca Ra­chel; są nowe kno­wa­nia Pa­trio­tów, któ­rzy za­mie­rza­ją zba­dać dziw­ne wy­da­rze­nia z udzia­łem na­ni­tów; są wresz­cie nie­jed­no­znacz­ne dzia­ła­nia Ne­ville’a. Każ­da hi­sto­ria roz­wi­ja­na jest suk­ce­syw­nie, a po dro­dze cze­ka spo­ro zwro­tów ak­cji. Na­pię­cie nie ula­tu­je ani na chwi­lę, a przed ekra­nem sie­dzi się do­słow­nie wci­śnię­tym w fo­tel. Naj­le­piej jed­nak wy­cho­dzi twór­com pew­na nie­jed­no­znacz­ność. Z jed­nej stro­ny po­ru­szo­ny jest pro­blem zdra­dy, z dru­giej wier­no­ści swym ide­ałom. Do­sko­na­le oglą­da się bo­ha­te­rów, któ­rzy po­sta­wie­ni są przed cięż­ki­mi wy­bo­ra­mi i mu­szą za­de­cy­do­wać, co jest dla nich naj­waż­niej­sze i pod­jąć ta­kie, a nie inne dzia­ła­nia. Do sa­me­go koń­ca nie wia­do­mo kto jak się za­cho­wa i ja­kie bę­dą tego kon­se­kwen­cje.
Re­ży­ser dość wpraw­nie do­sto­so­wu­je tem­po fil­mo­wej nar­ra­cji do po­szcze­gól­nych wy­da­rzeń. Bar­dzo kon­se­kwent­nie i lo­gicz­nie bu­du­je ko­lej­ne sce­ny, wy­ko­rzy­stu­jąc w róż­nych mo­men­tach róż­ne sztucz­ki. Cza­sem bawi się per­spek­ty­wą, w in­nych pod­kre­śla dy­na­mizm szyb­szą re­ali­za­cją ujęć, cza­sem za­su­ge­ru­je coś dźwię­kiem. Oglą­da się to wy­śmie­ni­cie.
Więk­szość ob­sa­dy wy­wią­zu­je się ze swych za­dań zna­ko­mi­cie. Na pew­no na­le­ży po­chwa­lić Ste­phe­na Coll­in­sa, któ­ry bar­dzo wia­ry­god­nie bu­du­je skom­pli­ko­wa­ną kre­ację ojca Ra­chel. Nie­zmien­nie ge­nial­ny jest Gian­car­lo Espo­si­to jako dwu­li­co­wy, opor­tu­ni­stycz­ny Ne­ville. Za­do­wa­la go­ścin­na rola Želj­ko Ivan­ka („U­kła­dy”, „He­ro­si”) jako Ca­lvi­na Hor­na — ak­tor per­fek­cyj­ną grą ge­stów, mi­mi­ki i in­to­na­cji two­rzy nie­sa­mo­wi­te wra­że­nie nie­po­ko­ju. Im­po­nu­je Eli­sa­beth Mi­tchell, któ­ra z po­wo­dze­niem po­ka­zu­je na ekra­nie róż­ne sta­ny emo­cjo­nal­ne Ra­chel. Bi­lly Burke (Miles), Da­vid Lyons (Mon­roe) i Zak Orth (Aa­ron) tak­że ra­dzą so­bie nie­źle, a je­dy­ne słab­sze ogni­wa to Tra­cy Spi­ri­da­kos (Char­lie) oraz J. D. Pra­do (Ja­son) — któ­rzy na szczę­ście nie wy­su­wa­ją się zbyt moc­no na pierw­szy plan.
Zdję­cia są bez za­rzu­tu — ob­raz jest sta­bil­ny, a ko­lej­ne uję­cia po­pro­wa­dzo­ne po­praw­nie. Mon­ta­żo­wo bywa róż­nie — z re­gu­ły pra­wi­dło­wo, ale cza­sa­mi to­por­nie i nie­ła­god­nie. Po­ry­wa skru­pu­lat­na cha­rak­te­ry­za­cja oraz do­sko­na­ła sce­no­gra­fia. Mu­zy­ka ład­nie uzu­peł­nia od­ci­nek i wpły­wa na jego emo­cjo­nal­ny od­biór.
DO­BRY

„THE CRA­ZY ONES” S01E07


Ty­tuł: „Syd­ney, Au­stra­lia”
Sce­na­riusz: Tra­cy Poust i Jon Ki­nna­lly („Will i Grace”)
Re­ży­se­ria: Bill D’Elia („Ally McBeal”)

Tym ra­zem Si­mon przy­go­to­wu­je re­kla­mę dla au­stra­lij­skiej or­ga­ni­za­cji tu­ry­stycz­nej, choć tak na­praw­dę Au­stra­lii nie­na­wi­dzi. Tym­cza­sem Syd­ney do­sta­je w pre­zen­cie od by­łe­go współ­pra­cow­ni­ka, Da­nny’e­go, pio­sen­kę, któ­rą ten na­grał spe­cjal­nie dla niej. Pro­blem w tym, że na pio­sen­ce wca­le się nie koń­czy…
To ko­lej­ny bar­dzo za­baw­ny od­ci­nek, któ­re­go twór­cy sta­wia­ją przede wszyst­kim na ko­mizm ję­zy­ko­wy i do­da­ją do tego odro­bi­nę ko­mi­zmu sy­tu­acyj­ne­go. W cen­trum hi­sto­rii znaj­du­je się mo­tyw aser­tyw­no­ści, z któ­rą za­rów­no Si­mon, jak i Syd­ney ma­ją pro­blem, co pro­wa­dzi do wie­lu śmiesz­nych sy­tu­acji. Sce­na­rzy­ści bar­dzo do­brze ra­dzą so­bie z opo­wia­da­niem hi­sto­rii, spraw­nie prze­pla­ta­ją wąt­ki, do­star­cza­ją spo­ro fraj­dy, a ca­łość pod­su­mo­wu­ją bar­dzo za­baw­ną pu­en­tą.
Re­ży­ser prze­no­si sce­na­riusz na ekran do­sko­na­le i ko­lej­ne sce­ny re­ali­zu­je po­praw­nie. Szcze­gól­nie uda­ny jest mon­taż kil­ku po­my­słów na re­kla­my dla or­ga­ni­za­cji tu­ry­stycz­nej.
Ak­tor­sko „The Cra­zy Ones” wciąż na bar­dzo wy­so­kim po­zio­mie. Sza­lo­ny Ro­bin Wi­lliams jako Si­mon, bar­dzo do­brze bu­du­ją­ca po­stać Sa­rah Mi­chelle Ge­llar jako Syd­ney, two­rzą­cy cie­ka­wą dy­na­mi­kę Ha­mish Link­la­ter i James Wolk jako An­drew i Zach oraz prze­cud­nie iro­nicz­na (ten uśmiech!) Aman­da Se­tton jako Lau­ren — wszy­scy spi­su­ją się wspa­nia­le. Nie­źli są też ak­to­rzy go­ścin­ni — pio­sen­karz Josh Gro­ban wno­si na ekran cie­ka­wą at­mos­fe­rę jako Dan­ny, a duet, w skład któ­re­go we­szli: bry­tyj­ski ak­tor te­atral­ny Ron Bot­tit­ta i Jon­no Bon­ners („Per­son of In­te­rest”) pod­kre­śla­ją ko­me­dio­wy ton.
W kwe­stiach tech­nicz­nych nie da się nic za­rzu­cić. Zdję­cia i mon­taż nie po­zo­sta­wia­ją nic do ży­cze­nia, cha­rak­te­ry­za­cja (zw­łasz­cza w krót­kiej sce­nie re­tro­spek­cji) za­chwy­ca, a mu­zy­ka i na­pi­sa­ne spe­cjal­nie na po­trze­by od­cin­ka pio­sen­ki ubar­wia­ją pro­duk­cję.
DO­BRY

„E­LE­MEN­TA­RY” S02E07


Ty­tuł: „The Mar­chio­ness” („Mar­ki­za”)
Sce­na­riusz: Chri­sto­pher Ho­llier („666 Park Ave­nue”) i Craig Swee­ny („Me­dium”)
Re­ży­se­ria: Sa­naa Ham­ri („Nie­po­kor­ni”)

Sce­na­rzy­ści wy­cho­dzą od do­sko­na­le roz­pla­no­wa­nej sce­ny z gru­po­wej se­sji le­cze­nia uza­leż­nień, na któ­rej Sher­lock tro­chę się uze­wnętrz­nia. Wkrót­ce po­ja­wia się jed­nak nie­spo­dzie­wa­ny gość — jego brat My­croft, któ­ry przy­był do No­we­go Jor­ku i chce za­in­te­re­so­wać de­tek­ty­wa pew­ną spra­wą. Spra­wą, któ­ra (a jak­że) oka­zu­je się być bar­dziej zło­żo­na, niż wy­da­je się na pierw­szy rzut oka.
In­try­ga kry­mi­nal­na po­pro­wa­dzo­na jest kla­sycz­nie dla se­ria­lu. Je­den trop pro­wa­dzi do ko­lej­ne­go, aż w koń­cu Holmes, po po­łą­cze­niu wszyst­kich po­szlak wy­snu­wa wnio­ski. Jest kil­ka zwro­tów ak­cji, pa­rę po­my­sło­wych fa­bu­lar­nych zmy­łek, ale w grun­cie rze­czy to nie spra­wa kry­mi­nal­na sta­no­wi o sile od­cin­ka, a prze­in­te­li­gent­nie na­pi­sa­ne re­la­cje bo­ha­te­rów. Śle­dze­nie tego, co dzie­je się mię­dzy Sher­loc­kiem, Joan a My­cro­ftem do­star­cza wiel­kiej fraj­dy, a do­sko­na­łych, peł­nych smacz­ków oraz iro­nii dia­lo­gów słu­cha się z nie­ma­łą przy­jem­no­ścią. Sce­na­riusz pod tym wzglę­dem jest na­praw­dę świet­ny.
Ge­nial­nie spi­su­je się też re­ży­ser i już od sa­me­go po­cząt­ku po­tra­fi za­sko­czyć. Wspo­mnia­ną otwie­ra­ją­cą sce­nę re­ali­zu­je per­fek­cyj­nie, a mo­no­log Sher­loc­ka na jed­nym, dłu­gim uję­ciu jest prze­cu­dow­ny. Da­lej jest tak samo do­brze, a tem­po nar­ra­cji Ham­ri zna­ko­mi­cie do­pa­so­wu­je do po­szcze­gól­nych scen.
Ak­tor­sko — pierw­sza kla­sa. Jo­nny Lee Mi­ller ope­ru­je ca­łym ze­sta­wem ma­nie­ry­zmów, na któ­rych opie­ra ro­lę i jako Sher­lock jest wspa­nia­ły. Lucy Liu w roli Joan Wat­son wy­śmie­ni­cie rów­no­wa­ży sza­leń­stwa Mi­lle­ra. Wcie­la­ją­cy się w po­stać My­cro­fta Rhys Ifans swo­im sty­lem by­cia moc­no oży­wia se­rial. Nie­zła jest też wy­stę­pu­ją­ca go­ścin­nie Oli­via d’Abo, któ­ra od­gry­wa ro­lę ty­tu­ło­wej mar­ki­zy.
Zdję­cia zre­ali­zo­wa­ne są ide­al­nie. De­li­kat­ne, płyn­ne pro­wa­dze­nie ka­me­ry spraw­dza się pierw­szo­rzęd­nie. Prze­myś­la­ny, spraw­nie przy­go­to­wa­ny mon­taż nie za­wo­dzi ani na chwi­lę. Za­chwyt bu­dzi wy­ko­rzy­sta­nie ple­ne­rów. No i jest też wzma­ga­ją­ca cie­ka­wość mu­zy­ka oraz nie­złe pio­sen­ki.

DO­BRY

Komentarze