MANIAK NA WSTĘPIE Jeśli czytacie mnie w miarę regularnie (co ostatnio, dzięki mojemu nieregularnemu pisaniu, nie było trudne), wiecie na pewno, jak bardzo czekałem na „Przebudzenie mocy”. Już od chwili, gdy świat obiegły wieści o sprzedaniu Lucasfilmu Disneyowi i rozpoczęciu prac nad kolejną częścią sagi, moja radość rosła i rosła. Na nocnej premierze sięgnęło to wszystko zenitu. I nie zawiodłem się ani trochę. A przecież nowi twórcy stanęli przed — bądź co bądź — bardzo ciężką próbą. Dostali w swoje ręce serię, którą kochają miliony fanów i pracowali pod ogromną presją. Mało tego, zanim jeszcze produkcja filmu ruszyła na dobre, pojawiło się sporo kontrowersji: od skasowania dotychczasowego poszerzonego o książki i gry świata w celu dania twórcom wolnej ręki w tworzeniu nowych przygód bohaterów, przez problemy ze scenariuszem (Michael Arndt, któremu pierwotnie powierzono napisanie filmu, ostatecznie — z powodów czasowych — zmuszony został zrezygnować; jego miejsce zajęli jednak