Maniak ocenia #181: "Once Upon a Time" S03E16

MA­NIAK ZA­CZY­NA


„It’s not that easy be­ing green”, czy­li „Nie tak ła­two być zie­lo­nym” śpie­wał kie­dyś Ker­mit z „Mup­pe­tów”, a za nim: Frank Si­na­tra, Dia­na Ross, Andy Hal­lett i wie­lu, wie­lu in­nych. Za­śpie­wać mo­gła­by tę pio­sen­kę tak­że Zła Cza­row­ni­ca z Za­cho­du. A przy­naj­mniej te jej in­kar­na­cje, któ­re, głów­nie w hoł­dzie słyn­nej ad­ap­ta­cji książ­ki L. Fran­ka Bau­ma z 1939 roku, mia­ły zie­lo­ną skó­rę.
Tak­że i twór­cy „Once Upon a Time” po­zo­sta­ją wier­ni ta­kie­mu tra­dy­cyj­ne­mu przed­sta­wie­niu Cza­row­ni­cy Z Za­cho­du i jak zwy­kle, do­kła­da­ją do tego cał­kiem cie­ka­wą fi­lo­zo­fię. A przy tym wszyst­kim zna­ko­mi­cie na­wią­zu­ją do nie bez po­wo­du wspo­mnia­nej prze­ze mnie pio­sen­ki, ty­tu­łu­jąc szes­na­sty od­ci­nek trze­cie­go se­zo­nu „It’s Not Easy Be­ing Green” („Nie­ła­two być zie­lo­nym”). Jak więc wy­pa­da ge­ne­za in­try­gu­ją­cej Ze­le­ny?

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Sce­na­riusz od­cin­ka na­pi­sał An­drew Cham­bliss, au­tor m.in. ko­mik­so­we­go dzie­wią­te­go se­zo­nu „Bu­ffy”. Wy­cho­dzi od pięk­nej, nie­sa­mo­wi­tej emo­cjo­nal­nie sce­ny po­grze­bu Ne­ala, a na­stęp­nie prze­cho­dzi do ocze­ki­wa­ne­go star­cia Ze­le­ny i Re­gi­ny. W re­tro­spek­cjach po­ka­zu­je zaś dłu­go ocze­ki­wa­ną hi­sto­rię Cza­row­ni­cy z Za­cho­du.
To wła­śnie re­tro­spek­cje sta­no­wią naj­wspa­nial­szy ele­ment od­cin­ka. Wresz­cie mamy oka­zję przyj­rzeć się Ze­le­nie i wy­da­rze­niom, któ­re spra­wi­ły, że sta­ła się żąd­ną ze­msty cza­row­ni­cą. Przede wszyst­kim jed­nak, prze­no­si­my się do kra­iny Oz, któ­ra w in­ter­pre­ta­cji twór­ców se­ria­lu wy­glą­da nie­zwy­kle in­te­re­su­ją­co. Jak zwy­kle moc­no na­wią­zu­ją oni do ory­gi­na­łu oraz jego róż­nych ekra­ni­za­cji, ale tak­że do­da­ją spo­ro od sie­bie. W ty­po­wy dla „Once Upon a Time” spo­sób roz­wią­zu­ją wie­le po­wią­za­nych z Oz kwe­stii, m.in. srebr­ne trze­wicz­ki, czar­no­księż­ni­ka, Szma­rag­do­wy Gród czy wresz­cie ko­lor skó­ry Ze­le­ny. Tym sa­mym two­rzą fa­scy­nu­ją­cą hy­bry­dę, któ­rą z ca­łą pew­no­ścią do­ce­nią wszy­scy fani.
Do­dat­ko­wo w ca­łą spra­wę sce­na­rzy­sta włą­cza Ti­te­li­tu­re­go, któ­ry w ge­ne­zie Cza­row­ni­cy z Za­cho­du od­gry­wa nie­ma­łą ro­lę, czy­niąc ją jesz­cze bar­dziej tra­gicz­ną. W ten spo­sób Cham­bliss przy­po­mi­na po raz ko­lej­ny, że wszyst­ko w „Once Upon a Time” jest względ­ne i po­zwa­la wi­dzo­wi przy­naj­mniej w czę­ści zro­zu­mieć mo­ty­wy dzia­łań Ze­le­ny, a co za tym idzie, wzbu­dzić współ­czu­cie wo­bec tej po­sta­ci.
Nie go­rzej wy­pa­da tak­że głów­ny wą­tek w Sto­ry­brooke. Wal­ka Złej Cza­row­ni­cy ze Złą Kró­lo­wą jest praw­dzi­wie emo­cjo­nu­ją­ca i peł­na nie­spo­dzia­nek oraz zna­ko­mi­cie na­pi­sa­nych dia­lo­gów, okra­szo­nych do­miesz­ką spe­cy­ficz­ne­go hu­mo­ru i na­wią­zań do kla­sycz­nych wes­ter­nów. Ujaw­nio­ny zo­sta­je też osta­tecz­ny plan Ze­le­ny, któ­ry, choć nie­co przy­po­mi­na za­mia­ry Dża­fa­ra z „Once Upon a Time in Won­der­land”, mo­że wpro­wa­dzić spo­ro za­mie­sza­nia.
Bar­dzo spodo­ba­ły mi się też licz­ne wąt­ki po­bocz­ne. Do­brze roz­wią­za­no mię­dzy in­ny­mi re­la­cje Haka z Hen­rym, a tak­że wspól­ne sce­ny Re­gi­ny i Ro­bi­na Hoo­da, któ­rzy co­raz bar­dziej się do sie­bie zbli­ża­ją. Re­gi­na zresz­tą z od­cin­ka na od­ci­nek moc­no się roz­wi­ja, co cie­szy szcze­gól­nie, bo jest to obok Ze­le­ny obec­nie naj­cie­kaw­sza po­stać se­ria­lu.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Ma­rio Van Pe­ebles („21 Jump Street”, „Ukła­dy”) re­ży­ser od­cin­ka, spi­su­je się zna­ko­mi­cie. Roz­po­czy­na in­try­gu­ją­cą sce­ną w Kra­inie Oz, by na­stęp­nie przejść do prze­pięk­nej se­kwen­cji po­grze­bu, w któ­rej szcze­gól­nie za­chwy­ca­ją mą­dre roz­wią­za­nia mon­ta­żo­we. Na­stęp­nie co­raz bar­dziej za­gęsz­cza at­mos­fe­rę i do­sko­na­le roz­gry­wa ko­lej­ne czę­ści od­cin­ka. Przy­wią­zu­je uwa­gę do de­ta­li, a wraz z każ­dą sce­ną zwięk­sza na­pię­cie. Ca­łość jest na­praw­dę uda­na i wy­jąt­ko­wa. To po­ry­wa­ją­cy, zna­ko­mi­cie po­my­śla­ny re­ży­ser­sko od­ci­nek, w któ­rym Van Pee­bles per­fek­cyj­nie od­dzia­łu­je na emo­cje wi­dza.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Ak­tor­sko na pierw­szy plan wy­su­wa się Re­be­cca Ma­der w roli Ze­le­ny. Jest prze­cu­dow­na. Do­sko­na­le po­ka­zu­je głę­bię swej po­sta­ci i bar­dzo wia­ry­god­nie prze­pro­wa­dza wi­dza przez ko­lej­ne eta­py jej ewo­lu­cji — od za­gu­bio­nej, nie­co na­iw­nej dziew­czy­ny do za­zdro­snej, żąd­nej ze­msty cza­row­ni­cy. Do tego wszyst­kie­go do­cho­dzi na­praw­dę świet­ny po­mysł na po­stać: cha­rak­te­ry­stycz­ny śmiech, mi­mi­ka i ge­sty­ku­la­cja.
Ide­al­nym part­ne­rem ekra­no­wym jest dla Ma­der Ro­bert Car­lyle, czy­li se­ria­lo­wy Ti­te­li­tu­ry. To wła­śnie on to­wa­rzy­szy jej w więk­szo­ści scen. W re­tro­spek­cjach jak zwy­kle po­ka­zu­je wiel­ką ak­tor­ską kla­sę, two­rząc nie­zwy­kle cha­rak­te­ry­stycz­ną, nie­co prze­ra­ża­ją­cą kre­ację. Jest wspa­nia­ły tak­że w sce­nach w Sto­ry­brooke, gdzie gra zu­peł­nie ina­czej i po­ka­zu­je od­mien­ne ob­li­cze bo­ha­te­ra.
Nie tyl­ko Ma­der i Car­ly­le za­chwy­ca­ją swo­ją grą. Rów­nie do­bra jest Lana Pa­ri­lla w roli Re­gi­ny. Po­stać prze­cho­dzi w od­cin­ku cięż­kie chwi­le: jest roz­dar­ta, mo­men­ta­mi zroz­pa­czo­na, a przy tym wszyst­kim nie­zwy­kle zde­ter­mi­no­wa­na. Pa­ri­lla z wła­ści­wą so­bie per­fek­cją po­ka­zu­je te emo­cje na ekra­nie, czy­niąc Re­gi­nę po­sta­cią moc­no od­dzia­łu­ją­cą na wi­dza.
Bar­dzo do­brze spraw­dza się Sean Ma­gu­ire jako Ro­bin Hood. Ak­tor ma w so­bie pe­wien ma­gne­tyzm; coś, co spra­wia, że moc­no zwra­ca na sie­bie uwa­gę. Jego bo­ha­ter za­gra­ny jest z wy­czu­ciem, a dzię­ki kre­acji Ma­guire’a (i do­bre­mu sce­na­riu­szo­wi) na­praw­dę da się go lu­bić. Do tego do­cho­dzą świet­ne wspól­ne sce­ny z Pa­ri­llą — czuć mię­dzy nimi coś w po­wie­trzu.
Wcie­la­ją­ca się w Emmę Je­nni­fer Mo­rri­son w więk­szo­ści po­praw­nie wy­ko­nu­je swo­je za­da­nie, choć to ewi­dent­nie nie na niej sku­pia się od­ci­nek, w związ­ku z czym po­zo­sta­je przez więk­szość cza­su ra­czej na dru­gim pla­nie
Kil­ka do­brych scen ma, od­gry­wa­ją­ca ro­lę Bel­li, Emi­lie de Ra­vin. Tę uro­czą, opty­mi­stycz­ną, ko­cha­ją­cą po­stać gra z od­po­wied­nią gra­cją oraz wdzię­kiem
Ge­nial­ny w roli Haka jest Co­lin O’Do­no­ghue, choć, po­dob­nie jak w przy­pad­ku Mo­rri­son, to nie na nim sku­pia się ak­cja. Tym nie­mniej ak­tor ma kil­ka pierw­szo­rzęd­nych scen z Ja­re­dem Gil­mo­re’em, czy­li se­ria­lo­wym Hen­rym oraz ze wspo­mnia­ną Mor­ri­son.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Zdję­cia są jak zwy­kle bar­dzo ład­ne, ostre i szcze­gó­ło­we. Świet­nie tak­że ca­łość zmon­to­wa­no, na­wet w sce­nach walk, w któ­rych jest od­po­wied­nio dy­na­micz­nie, ale też nie tak, by się po­gu­bić. Zna­ko­mi­ta jest cha­rak­te­ry­za­cja, co rzu­ca się w oczy zwłasz­cza w przy­pad­ku po­sta­ci Ze­le­ny i Ti­te­li­tu­re­go. Nie za­wo­dzą prze­pięk­ne ko­stiu­my, za­chwy­ca­ją­ce sty­li­sty­ką i licz­bą szcze­gó­łów. Nie­źle, jak na stan­dar­dy te­le­wi­zyj­ne, wy­glą­da kom­pu­te­ro­wo wy­ge­ne­ro­wa­na kra­ina Oz, a do­sko­na­łe są mniej­sze efek­ty, to­wa­rzy­szą­ce wi­dzom przede wszyst­kim pod­czas scen wal­ki. Je­dy­nym, co po­zo­sta­wia po­czu­cie nie­do­sy­tu są la­ta­ją­ce mał­py. Nie­zmien­nie do­sko­na­ła jest zaś kli­ma­tycz­na mu­zy­ka Mar­ka Isha­ma.

MA­NIAK OCE­NIA


Tak to już jest, że od­cin­ki „Once Upon a Time” po­świę­co­ne czar­nym cha­rak­te­rom sto­ją na bar­dzo wy­so­kim po­zio­mie. „It’s Not Easy Be­ing Green” kon­ty­nu­uje tę tra­dyc­ję i jest jed­ną z naj­lep­szych od­słon ca­łe­go se­ria­lu.

DO­BRY

Komentarze