Maniak ocenia #187: "Gotham" S01E02

MA­NIAK PI­SZE WSTĘP


Pierw­szy od­ci­nek se­ria­lu „Go­tham”, pro­duk­cji opo­wia­da­ją­cej o słyn­nym ko­mik­so­wym mie­ście za­nim po­ja­wił się w nim czło­wiek-nie­to­perz był w grun­cie rze­czy dość do­bry. Co nie zna­czy, że po­zba­wio­ny wad. Nie­rów­na re­ży­se­ria; wpa­ko­wy­wa­ne na si­łę, zbyt do­sad­ne na­wią­za­nia do ko­mik­sów oraz nie za­wsze tra­fio­na ob­sa­da. Na­to­miast głów­ni bo­ha­te­ro­wie i cie­ka­wa at­mos­fe­ra po­grą­żo­ne­go w ko­rup­cji mia­sta, po­zwa­la­ły przy­mknąć oko na rze­czo­ne nie­do­cią­gnię­cia i cie­szyć się se­ria­lem. Przy oka­zji da­wa­ły na­dzie­ję na to, że wraz ko­lej­ny­mi od­cin­ka­mi, twór­cy bę­dą uczyć się na błę­dach i do­star­czać wi­dzom co­raz bar­dziej do­pra­co­wa­ne dzie­ła.
W dru­gim od­cin­ku se­ria­lu wi­dać pew­ne po­stę­py, ale znów jest kil­ka błę­dów.

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Sce­na­riusz znów pi­sze pro­wa­dzą­cy pro­duk­cję Bru­no He­ller. Ty­tuł brzmi: „Se­li­na Kyle”. Je­śli jed­nak my­śli­cie, że to na tej bo­ha­ter­ce sku­pia się sce­na­rzy­sta, to po­czu­je­cie spo­ry za­wód. Ow­szem, mło­da Ko­bie­ta-Kot od­gry­wa pew­ną ro­lę w od­cin­ku, ale wię­cej jej do­pie­ro bli­żej końca.
He­ller pro­po­nu­je wi­dzom kom­pro­mis — ser­wu­je jed­no­od­cin­ko­wy wą­tek dla nie­dziel­nia­ków (w któ­rym Gor­don i Bu­llock ba­da­ją spra­wę ta­jem­ni­czych znik­nięć bez­dom­nych dzie­ci) oraz osnu­tą wo­kół tego wąt­ku więk­szą hi­sto­rię dla wier­nych wi­dzów.
Śledz­two, któ­rym zaj­mu­je się dwój­ka głów­nych bo­ha­te­rów, nie jest roz­pi­sa­ne szcze­gól­nie do­brze. Przede wszyst­kim za­wo­dzą kiep­skie czar­ne cha­rak­te­ry. To po­sta­ci jed­no­wy­mia­ro­we, tro­chę ka­ry­ka­tu­ral­ne i nie­cie­ka­we. Nie do koń­ca spraw­dza się też sama in­try­ga — nie jest roz­bu­do­wa­na, bo­ha­te­ro­wie szyb­ko wpa­da­ją na wła­ści­wy trop, a zwrot ak­cji, jaki na­stę­pu­je, nie­szcze­gól­nie emo­cjo­nu­je.
Z dru­giej stro­ny, ca­ła spra­wa w dość cie­ka­wym świe­tle sta­wia co­raz trud­niej­szą re­la­cję Bu­lloc­ka i Gor­do­na. Mi­ło ob­ser­wu­je się ich wza­jem­ny na sie­bie wpływ i choć mo­że nie ma tu nic od­kryw­cze­go (ty­po­wa hi­sto­ria ze star­szym, zmę­czo­nym gli­nia­rzem i jego młod­szym, peł­nym za­pa­łu part­ne­rem), to po­rząd­ne dia­lo­gi i ogól­na at­mos­fe­ra na­da­ją ca­łe­mu wąt­ko­wi tro­chę świe­żo­ści.
Do­cho­dze­nie pro­wa­dzo­ne przez po­li­cjan­tów po raz ko­lej­ny po­zwa­la też przyj­rzeć się mia­stu i temu, jak funk­cjo­nu­je. Mnó­stwo ko­rup­cji, dzia­ła­nie pod pu­blicz­kę i ob­łu­dę He­ller po­da­je, co praw­da, nie­co zbyt do­słow­nie, ale i tak po­dej­mu­je te te­ma­ty w od­waż­ny spo­sób.
Co się zaś ty­czy ty­tu­ło­wej Se­li­ny Kyle, to choć za­czy­na być zna­czą­ca dla fa­bu­ły do­pie­ro od po­ło­wy od­cin­ka, sce­na­rzy­sta roz­pi­su­je ją cał­kiem zgrab­nie. Jest spryt­na, od­waż­na i nie­co za­dzior­na — taka, ja­ką w grun­cie rze­czy zna­my z ko­mik­sów. Je­dy­ne, co iry­tu­je, to ko­lej­ne na­chal­ne od­wo­ła­nia — pa­nie He­ller, wszy­scy wie­dzą, że Se­li­na bę­dzie w przy­szło­ści Ko­bie­tą-Kot, nie trze­ba tego co chwi­lę pod­kre­ślać i ka­zać jej cią­gle mó­wić, że woli, by na­zy­wa­no ją „Cat” (raz by star­czył, bo to w su­mie ład­ne na­wią­za­nie do pierw­sze­go wy­stę­pu po­sta­ci w ko­mik­sie, ale rany, nie tak na­tar­czy­wie).
Fan­ta­stycz­nie roz­wi­ja się wą­tek Pin­gwi­na. Mamy oka­zję bli­żej po­znać po­stać, któ­rą roz­pi­sa­no na­praw­dę zna­ko­mi­cie. Co­bble­pot to żąd­ny krwi psy­cho­pa­ta, któ­re­go syci wi­dok cier­pie­nia in­nych. Jego hi­sto­ria moc­no trzy­ma w na­pię­ciu i śle­dzi się ją zna­ko­mi­cie. Nie psu­je jej na­wet tro­chę gor­sze, pro­wa­dzo­ne rów­no­le­gle przez Mon­toy­ę i Alle­na śledz­two oraz nie­co ka­ry­ka­tu­ral­na po­stać mat­ki Pin­gwi­na — Ger­trud Ka­pel­put.
No i wresz­cie mło­dy Way­ne oraz opie­ku­ją­cy się nim Al­fred. Hel­ler ma cie­ka­wy po­mysł zwłasz­cza na tego dru­gie­go. To w jego uję­ciu czło­wiek, któ­ry zna­lazł się w nie­ocze­ki­wa­nej sy­tu­acji i nie za bar­dzo umie so­bie z nią po­ra­dzić. Bar­dzo ory­gi­nal­ne, ale w su­mie dość re­ali­stycz­ne po­dej­ście.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Re­ży­se­ru­je po­now­nie Da­nny Ca­nnon i two­rzy od­ci­nek odro­bi­nę lep­szy od pi­lo­ta. Uni­ka cha­osu na ekra­nie, a i wpa­ko­wy­wa­ne tu i ów­dzie pa­no­ra­my mia­sta wy­da­ją się nie­co le­piej zre­ali­zo­wa­ne niż ostat­nio. Znów do­sko­na­le bawi się ko­lo­ry­sty­ką i tak jak po­przed­nio, kon­tra­stu­je błę­ki­ty i sza­ro­ści w pew­nych sce­nach z brą­za­mi i czer­wie­nią w in­nych. Na­da­je to od­cin­ko­wi dość spe­cy­ficz­ną at­mos­fe­rę.
Z ła­two­ścią przy­cho­dzi Ca­nno­no­wi wpro­wa­dza­nie nie­po­ko­ju. I choć cza­sem wkra­da się tro­chę sztam­po­wych roz­wią­zań, nie­kie­dy ocie­ra­ją­cych się na­wet o śmiesz­ność (sce­na po­szu­ki­wa­nia Se­li­ny w au­to­bu­sie), to na­pię­cie re­ży­ser utrzy­mu­je cał­kiem sku­tecz­nie. Sku­tecz­nie bu­du­je też te sub­tel­niej­sze sce­ny, w któ­rych po­ka­zu­je du­żo do­bre­go sma­ku. Ma jed­nak pro­blem z wła­ści­wym po­kie­ro­wa­niem nie­któ­ry­mi ak­to­ra­mi. Zbyt wie­le osób z ob­sa­dy two­rzy prze­szar­żo­wa­ne kre­acje — szko­da, że Ca­nnon ra­czej nie­chęt­nie je ha­mu­je.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Ak­tor­sko zno­wu jest… róż­nie. I tak Ben McKen­zie jako Gor­don kon­se­kwent­nie kon­ty­nu­uje to, co ro­bił w po­przed­nich od­cin­kach i do­brze roz­wi­ja po­stać. Szcze­gól­ne do­bre wra­że­nie robi we wspól­nych sce­nach z rów­nie zna­ko­mi­tym Do­na­lem Logue (Bu­llock), w któ­rych po­ka­zu­je spo­ro emo­cji.
Cam­ren Bi­con­do­va ma tym ra­zem oka­zję się ode­zwać i tym sa­mym… psu­je do­bre wra­że­nie, któ­re zro­bi­ła w po­przed­nim od­cin­ku. Ma bar­dzo mo­no­ton­ną in­to­na­cję, kiep­ską mi­mi­kę i je­dy­nie gdzieś tam ru­cho­wo się ra­tu­je. Szko­da, bo wią­za­łem z tą ro­lą du­że na­dzie­je. Ale mo­że się wy­ro­bi?
Okrop­nie gra­ją wy­stę­pu­ją­cy go­ścin­nie Frank Wha­ley („Ray Do­no­van”) i Lili Tay­lor („Hem­lock Grove”), któ­rzy wcie­la­ją się w klu­czo­wych dla od­cin­ka zło­czyń­ców. Zwłasz­cza rola tej dru­giej jest zbyt prze­ry­so­wa­na, przez co za­miast nie­po­ko­ić i sta­no­wić dla wi­dza ta­jem­ni­cę, nie­ste­ty bu­dzi uśmiech po­li­to­wa­nia.
Po­zy­tyw­nie za­ska­ku­je Erin Ri­chards w roli Bar­ba­ry Kean. Po­przed­nio bar­dzo nie­rów­na, tym ra­zem daje so­bie ra­dę i do­star­cza bar­dzo przy­jem­ną, prze­ko­nu­ją­cą sce­nę.
Bez­na­dziej­ny znów jest nie­ste­ty Cory Mi­chael Smith jako Edward Nyg­ma. Jego wy­stęp znów opie­ra się na re­cy­ta­cji kwes­tii na uśmie­chu i ogra­ni­czo­nej do dwóch min mi­mi­ce. Aż szko­da pa­trzeć.
Ka­pi­tal­nie gra Ro­bin Lord Tay­lor, któ­ry tym ra­zem bar­dziej nad so­bą pa­nu­je (o­stat­nio zda­rzy­ło mu się kil­ka po­tknięć) i two­rzy wspa­nia­ły por­tret mło­de­go Oswal­da Co­bble­po­ta. Cza­sa­mi moż­na aż po­czuć ciar­ki na ple­cach.
Szko­da jed­nak, że mat­ka Cob­ble­po­ta w wy­ko­na­niu Ca­rol Kane („Ta­xi”) nie­ste­ty nie prze­ko­nu­je. Choć po­mysł na Ger­trud Ka­pel­put był nie­zły, to wy­ko­na­nie po­zo­sta­wia nie­co do ży­cze­nia. Za du­żo w nim przede wszyst­kim pew­nej do­słow­no­ści.
Jada Pin­kett Smith jako Fish Moo­ney jest w grun­cie rze­czy bar­dzo do­bra, zwłasz­cza w sce­nie z do­sko­na­łym, do­stoj­nym Joh­nem Do­ma­nem, two­rzą­cym kre­ację praw­dzi­we­go ma­fij­ne­go sze­fa, z któ­rym nie war­to za­dzie­rać.
Bruce Wayne w wy­ko­na­niu bar­dzo uta­len­to­wa­ne­go, mło­de­go Da­vi­da Ma­zou­za za­do­wa­la, jed­nak to Al­fred Se­ana Per­twee bu­dzi praw­dzi­wy za­chwyt. Skom­pli­ko­wa­na, nie­ła­twa po­stać, zo­sta­je przez ak­to­ra na­praw­dę prze­ko­nu­ją­co spor­tre­to­wa­na.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Ka­me­ra po­pro­wa­dzo­na jest na pew­no mniej dzi­ko niż to by­wa­ło w pi­lo­cie. Uję­cia są prze­my­śla­ne, lo­gicz­ne i bar­dzo kon­se­kwent­ne. Do­brze wy­pa­da tak­że mon­taż.
Oko znów cie­szy sce­no­gra­fia. Brud­ne za­kąt­ki Go­tham i ge­nial­nie za­aran­żo­wa­ne wnę­trza skła­da­ją się na wy­jąt­ko­wy ob­raz mia­sta, któ­re rze­czy­wi­ście sta­no­wi w pew­nym sen­sie ko­lej­ne­go bo­ha­te­ra se­ria­lu.
Tro­chę za­wo­dzi cha­rak­te­ry­za­cja. Z re­gu­ły nie mo­gę mieć do jej wy­ko­na­nia za­rzu­tu, ale je­śli cho­dzi o głów­ne czar­ne cha­rak­te­ry czy ta­ką mat­kę Pin­gwi­na, to jed­nak czuć tu du­żą prze­sa­dę.
Co się zaś ty­czy mu­zy­ki… Cóż, ta nie­wąt­pli­wie jest i pew­nie gdzieś tam po­ma­ga wczuć się w at­mos­fe­rę ko­lej­nych scen, ale na­tych­miast po se­an­sie sku­tecz­nie ucie­ka z gło­wy. A to zna­czy, że nie po­wa­la.

MA­NIAK OCE­NIA


I tym spo­so­bem znów znaj­du­ję się w trud­nej sy­tu­acji. Oce­nić „Se­li­nę Kyle” nie jest bo­wiem ła­two. Z jed­nej stro­ny jest spo­ro mi­nu­sów, z dru­giej, rów­na ilość plu­sów. Do tego do­cho­dzi pew­ne­go ro­dza­ju, na­zwij­my to „sym­pa­tia” do miej­sca ak­cji. No i fraj­da, z ja­ką się to oglą­da. Dla­te­go, tro­chę na wy­rost, bę­dzie (jed­nak):

DO­BRY

Komentarze