Maniak ocenia #202: "Gotham" S01E06

MA­NIAK PI­SZE WSTĘP


Ko­lej­ny raz roz­pocz­nę re­cen­zję „Go­tham” po­dob­ny­mi sło­wa­mi, ale chy­ba nic na to nie po­ra­dzę. Bo wi­dzi­cie, je­śli ja­kiś se­rial jed­no­cze­śnie się lubi i jest się świa­do­mym jego wie­lu wad (a mimo to sta­wia naj­wyż­sze oce­ny), to ca­ły czas cze­ka się na mo­ment, w któ­rym twór­cy wresz­cie zo­rien­tu­ją się, że coś ro­bią nie tak. Cze­ka się na od­ci­nek, wo­bec któ­re­go bę­dzie mia­ło się mniej za­strze­żeń; któ­re­go oglą­da­nie nie spra­wi ani tro­chę za­wo­du, ale fraj­dę; któ­ry zwy­czaj­nie po­rwie.
Szó­sty od­ci­nek „Go­tham” nie jest od­cin­kiem ide­al­nym. Na­dal jest w nim kil­ka fa­bu­lar­nych uprosz­czeń czy tro­chę kiep­skiej gry ak­tor­skiej. Jed­no­cze­śnie jed­nak, jest to od­ci­nek, któ­ry spo­ro w se­ria­lu na­pra­wia i któ­ry wresz­cie oglą­da się z za­par­tym tchem nie­mal przez ca­ły czas jego trwa­nia.

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Tę od­sło­nę, za­ty­tu­ło­wa­ną „Spi­rit of the Goat” („Duch Ko­zła”) pi­sze Ben Edlund („Re­vo­lu­tion”, „Nie z tego świa­ta”, „Kleszcz”) — bar­dzo wpra­wio­ny sce­na­rzy­sta, któ­re­go du­że do­świad­cze­nie zde­cy­do­wa­nie czuć w spo­so­bie roz­pi­sa­nia od­cin­ka.
Ak­cja tym ra­zem kon­cen­tru­je się na za­bój­cy, ty­tu­ło­wym Du­chu Ko­zła, któ­ry przy­wdzie­wa skó­rza­ną ma­skę i mor­du­je pier­wo­rod­nych eli­ty mia­sta Go­tham. Dzie­sięć lat temu mor­der­cę za­strze­lił Bu­llock. Obec­nie w mie­ście po­ja­wia się na­śla­dow­ca, któ­ry pie­czo­ło­wi­cie od­twa­rza mo­dus ope­ran­di po­przed­ni­ka — na­wet o szcze­gó­ły, któ­re zna­ne by­ły tyl­ko śled­czym. Tym­cza­sem w tle to­czy się do­cho­dze­nie w spra­wie Gor­do­na i Pin­gwi­na. Śle­dzi­my tak­że po­czy­na­nia Edwar­da Nyg­my, któ­re­go po­zna­je­my od nie­co bliż­szej stro­ny.
Spra­wa ty­go­dnia wresz­cie zo­sta­ła po­pro­wa­dzo­na tak, jak na­le­ży. Jest in­try­gu­ją­ca, nie­jed­no­znacz­na, mrocz­na i ofe­ru­je kil­ka za­ska­ku­ją­cych zwro­tów ak­cji. Roz­wój do­cho­dze­nia wy­my­ka się tro­chę co­ty­go­dnio­wym sche­ma­tom, do któ­rych przy­zwy­cza­jo­no w po­przed­nich od­cin­kach, dzię­ki cze­mu hi­sto­ria jest mniej prze­wi­dy­wal­na. Naj­cie­kaw­szym ele­men­tem tego wąt­ku jest jed­nak roz­wój po­sta­ci Bu­llo­cka. Dzię­ki spra­wie po­łą­czo­nej z jego prze­szło­ścią mo­że­my zaj­rzeć wgłąb jego du­szy. Do­wia­du­je­my się, w jaki spo­sób ukształ­to­wał się jego obec­ny cha­rak­ter, jak spra­wa Du­cha Ko­zła go zde­finio­wa­ła i jak po­ja­wie­nie się na­śla­dow­cy wpły­wa na nie­go dziś. Śle­dze­nie jego we­wnętrz­nej wal­ki, do­sko­na­le przez Edlun­da roz­pi­sa­nej, jest praw­dzi­wie fascynujące.
W dość in­te­re­su­ją­cym kie­run­ku zmie­rza też do­cho­dze­nie w spra­wie Gor­do­na, choć tu da­ją się we zna­ki fa­bu­lar­ne głu­pot­ki, któ­re za­bu­rza­ją nie­co wia­ry­god­ność świa­ta przed­sta­wio­ne­go (ze­zna­nia świad­ka, któ­re­go rze­tel­ność ła­two pod­wa­żyć, na­gle sta­no­wią nie­pod­wa­żal­ny do­wód). Tym nie­mniej, hi­sto­ria ta pro­wa­dzi do uda­nej koń­ców­ki i świet­nie łą­czy się z wąt­kiem Bar­ba­ry (któ­rą sce­na­rzy­sta cie­ka­wie roz­wi­ja) oraz Pin­gwi­na (któ­ry jak zwy­kle spo­ro na­mie­sza).
Sła­biej wy­pa­da­ją sce­ny po­świę­co­ne Edwar­do­wi Nyg­mie. Cie­szę się, że twór­cy po­świę­ca­ją temu bo­ha­te­ro­wi wię­cej cza­su (bo do tej pory po­ja­wiał się epi­zo­dycz­nie), ale spo­sób w jaki jest on roz­pi­sa­ny wo­ła o po­mstę do nie­ba. Bar­dzo nie lu­bię, kie­dy oso­by o du­żym in­te­lek­cie po­ka­za­ne są jako ste­reo­ty­po­we ku­jo­ny, któ­re nie po­tra­fią wcho­dzić w re­la­cje mię­dzy­ludz­kie i są igno­ro­wa­ne przez oto­cze­nie. To pój­ście na ła­twi­znę i dro­ga na skró­ty — bar­dzo na tym po­stać Nyg­my cier­pi. Szko­da.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Re­ży­se­ru­je TJ Scott, dla któ­re­go jest to dru­gie spo­tka­nie z se­ria­lem. Dru­gie i oby nie ostat­nie, bo jest to zde­cy­do­wa­nie je­den z naj­lep­szych re­ży­se­rów, pra­cu­ją­cych przy „Go­tham”.
Scott, tak jak po­przed­nio, zna­ko­mi­cie po­ka­zu­je ak­cję i od­da­je w sty­li­sty­ce od­cin­ka mrocz­ny ton sce­na­riu­sza, któ­ry pod­kre­śla spe­cy­ficz­ną, nie­po­ko­ją­cą at­mos­fe­rą. Ucie­ka się do kil­ku ogra­nych, ale do­brze spraw­dza­ją­cych się roz­wią­zań, ma­ją­cych na celu prze­stra­szyć wi­dza. Są więc ta­jem­ni­cze syl­wet­ki ma­ja­czą­ce w tle; na­głe, nie­po­ko­ją­ce dźwię­ki czy też zdję­cia na­krę­co­ne w ciem­no­ści i dy­na­micz­ny montaż.
Bar­dzo do­brze re­ży­ser kie­ru­je ak­to­ra­mi — znów dba o to by nie prze­kra­cza­li pew­nej umow­nej li­nii i w więk­szo­ści scen się to uda­je. Zna­ko­mi­cie wy­ci­ska też emo­cje, któ­re świet­nie pod­kre­śla na zbli­że­niach.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Ben McKen­zie stan­dar­do­wo wcie­la się w Gor­do­na bar­dzo po­rząd­nie. Uda­je mu się bar­dzo do­brze ująć róż­ne niu­an­se swo­jej po­sta­ci i przed­sta­wić jej zło­żo­ny ob­raz. To jed­nak nie on jest gwiaz­dą od­cin­ka. Taki ty­tuł bez­sprzecz­nie na­le­ży się Do­na­lo­wi Lo­gue’owi, któ­ry od­gry­wa ro­lę Bu­llo­cka. Jego wy­stęp jest zna­ko­mi­ty — wie­lo­wy­mia­ro­wy, skom­pli­ko­wa­ny, po­ry­wa­ją­cy. Ak­tor fan­ta­stycz­nie bu­du­je po­stać i uka­zu­je jej we­wnętrz­ne sprzecz­no­ści.
Spo­ry po­stęp robi Erin Ri­chards w roli Bar­ba­ry Kean. W „Spi­rit of the Goat” jest cał­kiem przy­zwo­ita i ra­czej nie iry­tu­je, choć nie­co bra­ku­je jej cha­ry­zmy.
Za­wo­dzą Vic­to­ria Car­ta­ge­na i An­drew Ste­wart-Jones. Mon­toya i Allen są w ich wy­ko­na­niu nie­ste­ty bez­barw­ni i pła­scy. Na­praw­dę szko­da, bo to cie­ka­we po­sta­ci, któ­re moż­na by­ło­by po­pro­wa­dzić le­piej.
Cory Mi­chael Smith jako Edward Nyg­ma tym ra­zem bar­dzo się sta­ra, choć wciąż da­le­ko mu do per­fek­cji. Pra­wie od­uczył się re­cy­to­wa­nia kwe­stii na uśmie­chu, po­zo­sta­je jesz­cze po­pra­co­wać nad mi­mi­ką twa­rzy (obec­nie jest wy­mu­szo­na, me­cha­nicz­na) i in­to­na­cją (mo­gła­by nie być tak mo­no­ton­na). Oczy­wi­ście zda­ję so­bie spra­wę, że to wszyst­ko są ele­men­ty po­my­słu ak­to­ra na tę po­stać, ale nie tę­dy dro­ga, na­praw­dę.
Jak zwy­kle zna­ko­mi­ty jest Ro­bin Lord Tay­lor w roli Pin­gwi­na. Nie­jed­no­znacz­ny, nie­prze­wi­dy­wal­ny, na­zna­czo­ny ce­cha­mi roz­pusz­czo­ne­go dziec­ka bo­ha­ter w wy­ko­na­niu Tay­lo­ra ab­so­lut­nie osza­ła­mia. Du­żo do­bre­go moż­na też po­wie­dzieć o jego se­ria­lo­wej mat­ce, od­gry­wa­nej przez Ca­rol Kane, któ­ra za­li­cza wy­stęp zde­cy­do­wa­nie lep­szy od tego, w dru­gim od­cin­ku se­ria­lu — bar­dziej wy­wa­żo­ny i roz­sąd­ny.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Zdję­cia są ka­pi­tal­ne — zna­ko­mi­cie wy­ko­rzy­sta­no w nich mrok i świet­nie na­krę­co­no te bar­dziej nie­po­ko­ją­ce uję­cia. Ka­me­ra pro­wa­dzo­na jest za­wsze tak, by widz nie prze­oczył klu­czo­wych ele­men­tów i mógł bez pro­ble­mu od­na­leźć się w prze­strze­ni. Po­ma­ga w tym bar­dzo do­bry, płyn­ny mon­taż.
Po­chwa­lić na­le­ży cha­rak­te­ry­za­cję. Naj­o­błęd­niej wy­glą­da pod tym wzglę­dem Pin­gwin oraz jego mat­ka, ale dość przy­zwo­icie od­mło­dzo­no tak­że w sce­nach re­tro­spek­cji Do­nala Lo­gue’a (choć mo­że nie aż o 10 lat, jak su­ge­ru­ją twór­cy).
Świet­nie wy­ko­rzy­sta­no do wzmoc­nie­nia at­mos­fe­ry dźwięk. Na wła­ści­we tory wcho­dzi tak­że kom­po­zy­tor, któ­ry tym ra­zem przy­go­to­wu­je na­praw­dę do­brą opra­wę — kil­ka mo­ty­wów mu­zycz­nych au­ten­tycz­nie wpa­da w ucho.

MA­NIAK OCE­NIA


Wresz­cie mo­gę z czy­stym su­mie­niem po­sta­wić naj­wyż­szą oce­nę. Szó­sty od­ci­nek „Go­tham” to du­ży po­stęp w sto­sun­ku do po­zo­sta­łych od­słon i mam na­dzie­ję, że na tym twór­cy nie po­prze­sta­ną, a ko­lej­ne od­cin­ki bę­dę jesz­cze lep­sze.

DO­BRY

Komentarze

Prześlij komentarz

Komentarze, zawierające treści obraźliwe, wulgarne, pornograficzne oraz reklamowe zostaną usunięte. Zostaliście ostrzeżeni.