Maniak ocenia #198: "Gwiezdne Wojny. Rebelianci" S01E04

MA­NIAK WE WSTĘPIE


Z dzie­ła­mi po­pkul­tu­ry, czy też w ogó­le sze­rzej, z opo­wia­da­ny­mi za po­mo­cą wsze­la­kich me­diów hi­sto­ria­mi, jest pe­wien pro­blem. Je­śli jest się nimi za­le­wa­nym ze­wsząd, nie­mal­że co­dzien­nie (a ży­je­my w ta­kich cza­sach, że ab­so­lut­nie tak jest), to osta­tecz­nie ła­two za­uwa­żyć pew­ne sche­ma­ty, we­dług któ­rych ko­lej­ne opo­wie­ści są bu­do­wa­ne. Im ła­twiej zaś ta­kie sche­ma­ty od­bior­cy wy­chwy­cić, tym trud­niej jest twór­cy za­sko­czyć i po­ka­zać coś świe­że­go, no­we­go, po­wo­du­ją­ce­go opad szczę­ki. Cza­sa­mi jed­nak, zu­peł­nie nie o to cho­dzi.
Są ta­kie hi­sto­rie, któ­re, choć swo­ją kon­struk­cją zu­peł­nie nie po­wa­la­ją i są bar­dzo prze­wi­dy­wal­ne, ofe­ru­ją od­bior­cy coś in­ne­go — zwy­czaj­ną fraj­dę, przy­jem­ność oraz chwi­lę od­prę­że­nia. I ta­ką hi­sto­rię opo­wia­da­ją twór­cy czwar­te­go od­cin­ka se­ria­lu „Gwiezd­ne Woj­ny. Re­be­lian­ci”.

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Od­ci­nek za­ty­tu­ło­wa­no: „Figh­ter Flight”, czy­li „Prze­lot my­śliw­cem”, co od­no­si się do klu­czo­wej se­kwen­cji lotu my­śliw­cem TIE. Au­to­rem sce­na­riu­sza jest Ke­vin Hopps („Young Jus­tice), któ­ry po po­przed­niej, dość mrocz­nej od­sło­nie, ser­wu­je wi­dzom znacz­nie lżej­szą opo­wieść.
Hera wy­sy­ła nie­mo­gą­cych dojść do po­ro­zu­mie­nia i sta­le kłó­cą­cych się Ezrę i Zeba po za­pa­sy oraz pe­wien rzad­ki owoc. Zwy­czaj­na z po­zo­ru wy­ciecz­ka prze­ista­cza się w peł­ną nie­bez­pie­czeństw i wra­żeń przy­go­dę z Im­pe­rium w tle.
Jak nie trud­no się do­my­ślić, sce­na­rzy­sta ser­wu­je kla­sycz­ną hi­sto­rię, w któ­rej skłó­ce­ni bo­ha­te­ro­wie mu­szą wspól­nie sta­wić czo­ła nie­bez­pie­czeń­stwu, przez co osta­tecz­nie się do sie­bie zbli­ża­ją i za­po­mi­na­ją o ko­nflik­cie. Do­daj­my do tego ty­po­we dla ga­tun­ku pra­wi­dła: np. wro­ga, któ­ry ma cela jak przy­sło­wio­wa baba z we­se­la i nie jest w sta­nie tra­fić w bo­ha­te­rów na­wet z bli­ska albo se­rię przy­pad­ków, któ­re pro­wa­dzą do ka­ta­stro­fy. Wszyst­ko to oglą­da­li­śmy na ekra­nie już mul­tum razy. W przy­pad­ku „Figh­ter Flight” moż­na jed­nak po­wie­dzieć: „No i co z te­go?”. Od­ci­nek do­star­cza bo­wiem tyle za­ba­wy, że od razu za­po­mi­na się o sztam­po­wej fa­bu­le.
Przede wszyst­kim twór­cy wpa­ko­wu­ją w tę od­sło­nę ani­ma­cji mnó­stwo do­bre­go, sym­pa­tycz­ne­go hu­mo­ru, któ­ry ba­wić bę­dzie nie tyl­ko tę młod­szą wi­dow­nię (do któ­rej se­rial jest prze­cież rów­nież skie­ro­wa­ny), ale też star­sze­go, bar­dziej wy­ma­ga­ją­ce­go wi­dza — na­wet je­śli ów hu­mor jest odro­bi­nę slap­sti­cko­wy i miej­sca­mi zbyt pros­ty. Do tego do­da­ni zo­sta­ją zna­ko­mi­cie roz­pi­sa­ni bo­ha­te­ro­wie oraz praw­dzi­wie po­ry­wa­ją­ca przy­go­da, w ja­ką zo­sta­ją przy­pad­kiem wplą­ta­ni. Wszyst­ko po­la­ne gwiezd­no­wo­jen­nym so­sem. No i jest my­śli­wiec TIE! Osta­tecz­nie więc „Figh­ter Flight” śle­dzi się z sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy i czer­pie z nie­go spo­ro ra­do­ści.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Od­ci­nek wcze­śniej był Ste­ward Lee, tym ra­zem re­ży­se­ru­je więc Ste­ven G. Lee. Two­rzy on od­sło­nę bar­dzo dy­na­micz­ną, w któ­rej ide­al­nie wy­wa­ża ele­men­ty ak­cji z hu­mo­rem. Do­sko­na­le re­ali­zu­je se­kwen­cje po­ści­gów, sce­nę lotu my­śliw­cem czy też wal­ki ze sztur­mow­ca­mi. Ma świet­ne wy­czu­cie cza­su i do­sko­na­le wie, kie­dy na­stę­pu­je od­po­wied­ni mo­ment, by roz­ła­do­wać na­pię­cie. A przy tym wszyst­kim ge­nial­nie na­wią­zu­je do ogól­nej sty­li­sty­ki „Gwiezd­nych Wo­jen”. Mnie wię­cej nie po­trze­ba.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


„Figh­ter Flight” przede wszyst­kim opie­ra się na dy­na­mi­ce Ezra-Zeb, w związ­ku z czym naj­wię­cej pra­cy ma­ją w od­cin­ku uży­cza­ją­cy im gło­su: Tay­lor Gray oraz Ste­ven Blum. Z tak od­po­wie­dzial­nym za­da­niem ak­to­rzy ra­dzą so­bie pierw­szo­rzęd­nie. Gray­owi uda­je się pod­kreś­lić mło­dzień­czą za­dzior­ność, za­pał oraz de­li­kat­ną zło­śli­wość Ezry. Blum jako Zeb sta­ra się po­ka­zać w gło­sie za­rów­no zew­nętrz­ną zgorzk­nia­łość bo­ha­te­ra, a tak­że tkwią­ce głę­bo­ko du­że dziec­ko. Dzię­ki tak ode­gra­nym po­sta­ciom do­strzec moż­na za­rów­no pew­ne dzie­lą­ce ich róż­ni­ce, jak i spo­ro po­do­bieństw, któ­re osta­tecz­nie bo­ha­te­ro­wie sami w so­bie na­wza­jem od­kry­wa­ją.
Po­zo­sta­ła ob­sa­da tym ra­zem po­zo­sta­je ra­czej na dru­gim pla­nie. Fre­ddie Prinze Jr., Tiya Sir­car i Va­ne­ssa Mar­shall nie ma­ją zbyt wie­le do za­gra­nia, a po­je­dyn­cze kwe­stie nie sta­no­wią dla nich więk­sze­go pro­ble­mu.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Gra­ficz­nie na­dal jest w po­rząd­ku. Oto­cze­nia za­pro­jek­to­wa­no ład­nie i choć mo­że nie są one szcze­gól­nie róż­no­rod­ne, to i tak bar­dzo szcze­gó­ło­we i do­brze na­wią­zu­ją­ce do świa­ta „Gwiezd­nych Wo­jen”. Po­sta­ci zaś, jak zwy­kle, za­pro­jek­to­wa­ne są w spe­cy­ficz­ny, cie­ka­wy sposób.
Bar­dzo przy­ło­żo­no się do ani­ma­cji. Ru­chy po­sta­ci są dość płyn­ne i na­tu­ral­ne, a se­kwen­cje lotu stat­ków i my­śliw­ców bar­dzo dy­na­micz­ne. Za­do­wa­la też mi­mi­ka bo­ha­te­rów — nie­co uprosz­czo­na, ale staranna.
Opra­wa mu­zycz­na znów zo­sta­je przy­go­to­wa­na z du­żą pie­czo­ło­wi­to­ścią. Sły­chać tro­chę Joh­na Wi­lliam­sa, a tro­chę kom­po­zy­to­ra se­ria­lu, Ke­vi­na Ki­me­ra, któ­ry do­da­je do bazy gwiezd­no­wo­jen­nych utwo­rów kil­ka swo­ich po­my­słów. Po­wsta­ła mie­szan­ka jest bar­dzo straw­na, a kom­po­zy­cje zo­sta­ją traf­nie do­bra­ne do ko­lej­nych scen.

MA­NIAK OCE­NIA


Czwar­ty od­ci­nek „Re­be­lian­tów” nie po­su­wa ak­cji moc­no do przo­du ani nie jest szcze­gól­nie in­no­wa­cyj­ny pod wzglę­dem fa­bu­lar­nym. A mimo wszyst­ko jest od­cin­kiem bar­dzo do­brym.

DO­BRY

Komentarze