MANIAK NA POCZĄTEK
Edyta Bartosiewicz to jedna z moich ulubionych artystek muzycznych. Jej piosenki o znakomitych, bardzo inteligentnych tekstach i fantastycznej, pięknej muzyce, towarzyszyły mi w bardzo ważnych momentach życia i zawsze wywoływały niesamowite emocje.
Po ponad dziesięciu latach nieobecności, spowodowanej problemami z głosem, rok temu Edyta wróciła na polską scenę muzyczną z płytą pt. „Renovatio”, którą na nowo czaruje słuchaczy. W tym roku, artystka wraca także w trasę koncertową, a ta zbiega się z premierą kolejnego wydawnictwa, „Love & more…” — reedycji debiutanckiego solowego albumu „Love” w towarzystwie dodatkowej płyty ze znanymi i nieznanymi utworami.
W ramach trasy, Edyta odwiedziła tydzień temu mój rodzinny Toruń, gdzie zagrała w niedawno wyremontowanej Auli UMK. Bardzo czekałem na ten koncert. Muzyki artystki zacząłem słuchać już po tym, jak zniknęła ze sceny, w związku z czym nigdy wcześniej nie miałem okazji posłuchać jej na żywo — zwłaszcza że, jak sama powiedziała, w Toruniu była w zeszłym wieku.
MANIAK O KONCERCIE
Koncert Edyty poprzedził krótki występ bardzo ciekawego zespołu o nazwie LES KI. Charyzmatyczny wokalista wytworzył wraz z grającymi na kontrabasie, banjo i mandolinie kolegami wyjątkową atmosferę. Intrygujące, nastrojowe kawałki, wpisujące się trochę w nurt indie folk, znakomicie wprowadziły w właściwe wydarzenie (więcej o zespole możecie przeczytać na ich facebooku).
Edyta wkroczyła na scenę bardzo pewnie i natychmiast złapała fantastyczny kontakt z publicznością, który do samego końca utrzymywała. Niemal przed każdą piosenką dzieliła się swoim przemyśleniami. Czasem były to przemyślenia bardzo osobiste (kwestia utraty głosu i odzyskania siły czy też spostrzeżenia dotyczące poszczególnych utworów), a czasem dość żartobliwe (dowcipne potraktowanie małej pomyłki tekstu czy też humorystyczne refleksje na temat miłości). Była też pod wrażeniem sali, która, trzeba przyznać, ma niesamowitą akustykę.
Repertuar, jaki Edyta przestawiła w Auli UMK był bardzo zróżnicowany i całkiem zgrabnie rozplanowany (podobno każdy koncert z trasy jest nieco inny i grane są na nim trochę inne piosenki). Utwory z płyty „Love”, m.in.: „If”, „Have to Carry On”, „Blues for You” czy wreszcie tytułowe „Love”, przeplatane były takimi kawałkami z albumu „Renovatio”, jak: „Italiano”, „Upaść, by wstać”, „Orkiestra tamtych dni” i (znów tytułowe) „Renovatio” oraz kilkoma starszymi przebojami: „Skłamałam”, „Jenny”, „Miłość jak ogień”, „Opowieść” i „Szał”. Wszystkie w wyjątkowych wersjach.
Jak wspomniała Edyta, te najstarsze piosenki, z płyty „Love”, po latach zyskały dla niej nowy wymiar, co starała się oddać w nieco zmienionych interpretacjach. Rzeczywiście — sposób, w jaki wykonała te utwory, pokazywał trochę odmienne ich oblicze i pozwalał odkryć w nich coś zupełnie nowego, świeżego, co wcześniej nie było widoczne i słyszalne. W szczególności ujęło mnie „Blues for You” — jedna z moich ulubionych piosenek z płyty „Love” została zaśpiewana przepięknie, tak że nie można było się nie wzruszyć.
Świetnie sprawdziły się również zupełnie nowe aranżacje hitów artystki. Podane inaczej niż na płytach: „Jenny”, „Opowieść” czy „Szał” zaskakiwały pomimo tego, że przecież są znane, a przez to niesamowicie zachwycały. Wreszcie, wyjątkowe było wykonanie „Upaść, by wstać” z „Renovatio”, chyba mojego ulubionego utworu z tej płyty. Edyta zaśpiewała tę piosenkę z wielka siłą, co dało jej zupełnie nową wymowę. Zresztą piosenkarka dokładnie tak sobie ten numer wyobrażała — miał być pokrzepiający nie tylko w warstwie słownej, ale również muzycznej. Na płycie nie do końca wyszło, na koncercie było zaś fenomenalnie.
Cały koncert Edyty Bartosiewicz to jedna wielka opowieść. Opowieść o początkach artystki i o tym, co dzieje się w jej życiu teraz; spojrzenie w odległą przeszłość i jej konfrontacja z teraźniejszością; pewne podsumowanie dotychczasowej działalności i jej domknięcie, by móc przygotować nowy materiał (a ten ma powstać po zakończeniu trasy). To także wspaniała podróż przez wiele różnych gatunków muzycznych: od bluesa, przez odrobinę funku i soulu po trochę rocka czy nawet reggae. Mieszanka absolutnie doskonała, która sprawiała, że koncertu słuchało się z wielką przyjemnością.
Trzeba powiedzieć, że głos Edyty wybrzmiewał w Auli UMK silniej niż kiedykolwiek. Śpiewała dosłownie przepięknie, a dzięki temu wywoływała niesamowite emocje — od wzruszenia po radość i ekscytację. To niesamowite, jak można głosem dostarczać tak silnych przeżyć.
Fantastyczna okazała się również po samym koncercie, kiedy przyszła pora na autografy i wspólne zdjęcia. Bardzo ciepła, otwarta, serdeczna i dowcipna, potrafiąca każdemu poświęcić chwilę swojego czasu i porozmawiać.
MANIAK KOŃCZY
Emocje po koncercie wciąż są we mnie bardzo żywe, choć minął już tydzień. To było coś, o czym od dawna marzyłem; niepowtarzalne doświadczenie, które pozwoliło mi dostrzec nowy wymiar piosenek Edyty i dostarczyło niezapomnianych wrażeń. Długo będę jeszcze pamiętał ten dzień. Dzień, w którym, zgodnie z tytułem najnowszego, podwójnego albumu oraz samej trasy, dostałem w utworach artystki miłość i jeszcze więcej.
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarze, zawierające treści obraźliwe, wulgarne, pornograficzne oraz reklamowe zostaną usunięte. Zostaliście ostrzeżeni.