Maniak ocenia #210: "Zaginiona dziewczyna".

MANIAK KLECI WSTĘP


Jeśli czytaliście moją recenzję powieści Gillian Flynn pt. „Zaginiona dziewczyna”, to pewnie wiecie, że książka zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Nie tylko jako fantastycznie skonstruowany kryminał i thriller (bo to tylko jedna warstwa), ale także jako inteligentna opowieść psychologiczna, w której autorka dzieli się niezmiernie ciekawymi spostrzeżeniami na temat małżeństwa.
Z recenzji wiecie też pewnie, że na książkę trafiłem tak naprawdę dzięki informacji o jej filmowej wersji, na którą czekałem ze względu na reżysera — Davida Finchera. A ponieważ w zwyczaju mam zapoznawanie się z dziełem adaptowanym, a potem z adaptacją, to zależało mi, by najpierw przeczytać powieść.
Jestem osobą, która uważa, że choć film stanowi medium zdecydowanie różne od książki i rządzi się innymi prawami, to jednak spojrzenie na ekranizację bez znajomości pierwowzoru jest spojrzeniem niepełnym. Jednocześnie, po dobrej adaptacji filmowej wcale nie oczekuję hiper-wierności oryginałowi i przeniesienia go jeden-do-jednego. Spodziewam się raczej ciekawej interpretacji oraz tego, że filmowcy utrzymają podobny ton oraz przekażą podobne prawdy, jednocześnie dopasowując opowieść do medium i sprawiając, by broniło się samo w sobie. Tego chciałem od „Zaginionej dziewczyny”. Co otrzymałem?

MANIAK O SCENARIUSZU


W piątą rocznicę ślubu z Nickiem, Amy Elliott Dunne całkowicie znika. Wszystkie ślady zdają się wskazywać na to że miał z tym coś wspólnego jej mąż, w dodatku ten dość osobliwie się zachowuje. Z czasem okazuje się jednak, że rozwiązanie nie jest wcale takie proste…
Scenariusz napisała filmu napisała autorka powieści, Gillian Flynn. Sytuacja dość niespotykana — zazwyczaj osobie stojącej za pierwowzorem, jeśli w ogóle, powierza się pierwszą, wstępną wersję tekstu, którą później w obrót biorą bardziej doświadczeni scenarzyści. Pozostanie pisarki przy projekcie umotywowane było jednak chęciami samego Finchera, któremu bardzo zależało na współpracy właśnie z nią. Oczywiście, sytuacja w której to pisarz adaptuje własne dzieło, to sytuacja niebezpieczna. Z jednej strony autor na pewno dobrze odda ducha pierwowzoru, ale czy równie dobrze przełoży je na język scenariusza filmowego? Cóż — Flynn radzi z tym sobie znakomicie.
Scenarzystka zachowuje strukturę oryginału i przedstawia opowieść z dwóch różnych perspektyw. Świat przedstawiony w filmie jest zatem niezwykle zsubiektywizowany. Bardzo cieszę się, że tę niezwykle ważną cechę powieści zachowano w jej adaptacji — bez niej ciężko byłoby wywrzeć na odbiorcach tak samo silne wrażenie i zaskoczyć doskonałymi zwrotami akcji. Dwutorowość fabuły jest dla tej historii kluczowa.
Jeśli chodzi o konstrukcję intrygi, to autorka generalnie podąża za tropem wytyczonym przez siebie w powieści. Odtwarza zatem najważniejsze wydarzenia, umieszcza w fabule najistotniejsze postaci i łączy to wszystko w całkiem spójną, logiczną całość. Jest intrygująca zagadka, emocjonujące poszukiwanie odpowiedzi oraz szokujące rozwiązanie. Oczywiście nie obyło się bez kilku uproszczeń i pominięć — czy to uwarunkowanych specyfiką medium (tu autorka wybrnęła całkiem nieźle) czy po prostu ograniczeniami związanymi z długością filmu (tu bywało różnie). Tak czy siak, cięcia takie nie wpływają jednak na odbiór całej historii.
Intryga intrygą, dla mnie kluczowe są inne wartości powieści Flynn i to właśnie sposób ich przełożenia na język filmowy najbardziej mnie interesował. W recenzjach, które czytałem przed seansem, zwracano głównie uwagę na fantastyczne pokazanie mechanizmu działania mediów i ich roli w tworzeniu naszego wizerunku. Rzeczywiście, to jeden z ważniejszych motywów poruszanych w oryginale, ale moim zdaniem wcale nie najważniejszy i szkoda by było, gdyby to na nim film się skupiał. Na szczęście się nie skupia, a akcenty zostają rozłożone podobnie jak w powieści. I choć rzeczywiście zwraca się uwagę na problem mediów, to w centrum nadal znajduje się to, co najbardziej znaczące — dekonstrukcja małżeństwa. Bardzo ciekawe pod kątem psychologicznym spostrzeżenia na temat tego, jak wygląda wspólne życie małżonków od kuchni oraz jak wzajemne oczekiwania oraz pewne zewnętrzne przeszkody na nie wpływają. Wszystko wzmocnione gorzką refleksją na temat ról, jakie na co dzień przed drugą osobą odgrywamy oraz tego, co dzieje się, gdy nasze prawdziwe „ja” chce się spod tych ról wygramolić.
Dużym atutem „Zaginionej dziewczyny” są bez wątpienia znakomicie nakreśleni, niezwykle złożeni bohaterowie. Paradoksalnie nie ma tu prawie żadnych postaci, które można polubić — niemal każdy ma jakieś wady i zachowuje się w nieracjonalny albo przynajmniej dziwny sposób. Tyle że z czasem, zaczynamy w tych niedoskonałych osobach dostrzegać samych siebie — nasze własne błędy, słabości czy skazy. I właśnie w tym momencie zaczynamy dostrzegać siłę tej historii — choć nieprawdopodobna, to gdzieś tam mówi o nas samych i pozwala przyjrzeć się naszym wnętrzom.
Bardzo się cieszę, że Flynn nie pokusiła się o zmianę zakończenia. Nie ma tu miejsca na typowo hollywoodzki happy-end czy tragiczne podsumowanie o niespotykanym rozmachu. Wręcz przeciwnie. Autorka, podobnie jak w książce, bawi się z odbiorcą w kotka i myszkę, krok po kroku odbierając mu ostatnie okruchy nadziei na to, że „jakoś się ułoży”. Niespotykane w filmach, dla tej historii działa jak znalazł. No i przy okazji jest ładna klamra kompozycyjna.

MANIAK O REŻYSERII


David Fincher jest reżyserem znakomitym — ciężko temu stwierdzeniu zaprzeczyć. To w końcu on stoi za takimi filmami, jak „Siedem”, „Podziemny krąg” (fantastycznie zrealizowany, choć jeśli chodzi o scenariusz, to tu bym polemizował, ale to opowieść na inny raz) czy „Social Network”. Znany z niezwykłej dbałości o szczegóły, pedantyczności i perfekcjonizmu, jest jednym z najbardziej utalentowanych współczesnych filmowców i jego dziełom pod kątem reżyserii nie można wiele zarzucić.
„Zaginiona dziewczyna” nie należy do wyjątków — to także film niezwykle dopracowany, wręcz dopieszczony. Trudno się dziwić — ponoć każdą scenę Fincher kręcił w przynajmniej pięćdziesięciu ujęciach, z których potem wybierał najlepsze. Efekt? Produkcja wygląda idealnie, co genialnie wpisuje się w wymowę opowiadanej historii i zwiększa pewien niepokój bijący z ekranu. Zresztą niepokój ten widoczny jest już w genialnej czołówce pokazującej miasteczko, w którym toczy się większość akcji — niby zwyczajne, a jednak dość osobliwe. Taka stylistyka utrzymuje się później przez cały film.
Bardzo dobrze rozwiązane jest połączenie dwóch równoległych narracji — dostatecznie jasne, ale też niezrealizowane w sposób zbyt dosłowny. Zawsze wiadomo, czyją wersję wydarzeń śledzimy na ekranie — kiedy pozostajemy blisko Amy i jej pamiętnikowych wspomnień (widzimy wtedy fantastyczne, krótkie wprowadzenia), a kiedy towarzyszymy Nickowi. W ogóle inscenizacja poszczególnych scen jest znakomita. W oczy rzuca się typowy dla Finchera minimalizm — tendencja do przemilczania pewnych rzeczy i pokazywania jak najwięcej obrazem. Dzięki takiemu podejściu film niesamowicie absorbuje i wciąga w cudownie złowieszczy świat.

MANIAK O AKTORACH


„Zaginiona dziewczyna” jest aktorsko niemal doskonała. Ben Affleck („Operacja Argo”) gra dokładnie takiego Nicka, jakiego wyobrażałem sobie podczas lektury. Delikatnie cwaniakowaty, trochę pogubiony, odrobinę tajemniczy — Affleck genialnie łączy te wszystkie cechy i tworzy naprawdę złożoną, znakomitą kreację, udowadniając jednocześnie, że bardzo się jako aktor rozwinął. I nie jest to moim zdaniem tylko i wyłącznie zasługa Davida Finchera, o którym mówi się, że potrafiłby odpowiednio pokierować nawet największym drewnem.
Podobnie jest z Rosamund Pike („Śmierć nadejdzie jutro”, „Gniew tytanów”) — to idealny wybór do roli Amy. Pike jest aktorką niezwykle wszechstronną, która z zadziwiającą łatwością przybiera różnorakie maski i pokazuje tym samym różne odcienie swojej postaci. A o to mniej więcej chodziło.
Ciekawy jest występ Tylera Perry’ego („Star Trek”, „Alex Cross”), który wciela się w uznanego adwokata, Tannera Bolta. Jest w tej postaci pewnego rodzaju autorytet, a jednocześnie wyczuwa się w nim swoistą moralną niejednoznaczność, co Perry naprawdę dobrze ujmuje.
Bardzo autentyczna, naturalna i przekonująca jest Carrie Coon („The Leftovers”) jako Go. Niezwykła charyzma oraz umiejętność nadania w sumie nieco przerysowanej w scenariuszu postaci ludzkiego pierwiastka sprawiają, że młodą aktorkę śledzi się na ekranie z niebywałą przyjemnością.
Podobna wiarygodność bije od Kim Dickens („Deadwood”), odgrywającej rolę pani oficer Boney. Gdy tego trzeba dość ostra i bezpardonowa, ale w pozostałych momentach także wyrozumiała i ludzka. Taka rzetelna pani policjant, której można we wszystkim zaufać. No i dość interesująco rozegrano jej interakcje z młodszym, nieco wycofanym i czasem ciapowatym współpracownikiem, w którego całkiem nieźle wciela się Patrick Fugit („U progu sławy”).
Wspaniale obsadzono także irytującą dziennikarkę, Ellen Abbott. Już samą aparycją Missi Pyle („Artysta”) pasuje do tej roli (jest w jej mimice taki czynnik, który działa na nerwy), a jeśli dodamy do tego pewien nonszalancki sposób bycia… Miodzio.
Żebyście sobie nie myśleli, że zupełnie się nad aktorami rozpłynę, to niestety muszę wspomnieć o jednym, który mocno zawodzi — Neilu Patricku Harrisie („Jak poznałem waszą matkę”). Nie potrafię powiedzieć, dlaczego tak źle wypada — to w końcu znakomity, uzdolniony aktor. Niestety, w wielu scenach gra jak robot — jest przezroczysty, kompletnie pozbawiony emocji, zmęczony. No i jego interakcje z innymi aktorami wypadają bardzo słabo.

MANIAK O TECHNIKALIACH


Autorem zdjęć jest dość częsty współpracownik Finchera, Jeff Cronenweht. Tak jak od strony konceptualnej, tak i czysto technicznie zdjęcia są znakomite. Niezwykle stylowe, stabilne ujęcia; kilka zapierających dech w piersiach sekwencji (warto przyjrzeć się tej na autostradzie mniej więcej w połowie filmu — jest typowo fincherowska), no i ta niepokojąca czystość.
Znakomity jest oczywiście także montaż. Kolejne ujęcia połączone są z precyzją zegarmistrza, a przejścia między scenami może nie tyle zaskakują, ale cieszą pomysłowością i doskonałym wykonaniem — szczególnie jeśli chodzi sekwencje dziennikowe czy też znakomite otwarcie oraz zakończenie.
Warto zwrócić uwagę na scenografię, która mocno przyczynia się do stworzenia odpowiedniej atmosfery. Złowróżbne, małe miasteczko; wielkie, sterylne wnętrza, ciekawie zaaranżowane plenery — to wszystko naprawdę mocno wpływa na odbiór filmu.
No i jest jeszcze muzyka Trenta Reznora i Atticusa Rossa (pracujących z Fincherem od czasów „Social Network”) — gdzieś tam uspokajająca i jednocześnie zasiewająca ziarno niepewności; porywająca, ale zdająca się prowadzić po zdradliwej ścieżce. Fantastycznie współgra nie tylko z poszczególnymi scenami (zwłaszcza z jedną bliżej końcówki), ale także z ogólnym tonem i wymową filmu.

MANIAK OCENIA


„Zaginiona dziewczyna” to bardzo dobra adaptacja, która broni się też po prostu jako fantastyczny film. Jeśli więc jeszcze nie widzieliście najnowszego dzieła Finchera, to zdecydowanie je polecam. Warto.

DOBRY

Komentarze