MANIAK ZACZYNA
Nie lubię oglądać różnego rodzaju relacji przez Internet. Jakość nie zawsze jest najlepsza, czasami zdarza się, że jakaś część ucieknie, bo łącze nie wytrzyma i w ten sposób można stracić część zabawy. Z Oscarami dochodzi problem nr 2 — czyli pogodzenie jednoczesnego przygotowywania notatek na bloga, śledzenia tego, co dzieje się na facebookowym wydarzeniu zwierza popkulturalnego i oglądania ceremonii. Chcąc nie chcąc, ponieważ nie dysponuję dwoma laptopami, musiałem zasiąść przed ekranem telewizora i przeżywać tę samą bolączkę, jaką przeżywam rok w rok. Przebierać oczami ze zdziwienia, i zastanawiać się czy to, co właśnie usłyszałem, zostało powiedziane naprawdę, czy zwyczajnie się przesłyszałem.
Cyfryzacja telewizji pozwoliła nie tylko ulepszyć jakość obrazu i dźwięku, ale także w przypadku wielu programów, dokonać wyboru pomiędzy polską i oryginalną ścieżką dźwiękową. Jeśli więc nie chcę, by lektor swym beznamiętnym głosem zagłuszał wszystko, co dzieje się na ekranie, biorę pilot, zmieniam ścieżkę i już jest w porządku.
Oscary w polskiej telewizji mają tę przypadłość, że są tłumaczone symultanicznie. Oczywiście wiem, że taki przekład to fucha bardzo niewdzięczna i trudna. I właśnie dlatego potrzeba do niej człowieka, który:
a) doskonale zna język obcy i ojczysty,
b) jest dość bystry i ma refleks,
c) nie denerwuje się swym zadaniem,
d) ma przyjemną barwę głosu.
Niestety, pan tłumaczek, który pracuje dla Canal +, spełnia tylko warunek pierwszy (i to też nie do końca). W efekcie relacja tłumaczona jest po łebkach, jest dużo przekładowych wpadek (typu: „patrz, jak na ciebie patrzę” zamiast „patrz, jak do ciebie mówię” albo „pomruk mieczy świetlnych”) a głos, który słyszymy z głośników telewizora, jest tak irytujący, że ciężko się przed telewizorem nie denerwować. O tym, jak często umykają żarty, nie trzeba chyba wspominać.
Z tych powodów, mając nadzieję, że można temu jakoś zaradzić, spróbowałem zmienić język. Niestety — tym razem opcja nie zadziałała, bo zwyczajnie takiej nie przewidziano.
Kiepskie tłumaczenie to jednak tylko jeden z problemów. Drugim jest pojawiające się w miejsce reklam oscarowe studio, w którym swoje komentarze, co roku wygłaszają wielcy znawcy kina. Za każdym razem jest to snobistyczna, irytująca, wszechwiedząca kobieta + mniej lub bardziej irytujący krytyk filmowy.
W tym roku postawiono na Kaję Klimek (dla słyszących to nazwisko po raz pierwszy, spieszę poinformować, że to absolwentka dziennikarstwa i kulturoznawstwa, krytyczka filmowa, tłumaczka i dość przemądrzała dziewczyna, która ma coś z typu ryżej mendy) oraz Tomasza Raczka. O ile po tej pierwszej od razu można się spodziewać tony anglicyzmów (z hashtagami i geek factami na czele), alternatywnej wymowy tu i ówdzie (od dziś „Amazon” czyta się: „emejzon”), brak szacunku do autorytetów („Cieszę się, że John Williams nie dostał Oscara.”) czy rażących merytorycznych błędów (przykładowo, według pani Klimek, wspomnienia Solomona Northupa, na których oparto „Zniewolonego”, były nieznane aż do czasu odnalezienia ich przez żonę reżysera — co z tego, że w latach osiemdziesiątych była już pierwsza ekranizacja?), to po Raczku, który krytykiem jest niezłym, podobnych farmazonów się nie spodziewałem. A tymczasem był tak samo źle przygotowany jak pani Klimek. I w ten sposób dowiedzieliśmy się np. że „Grawitacja” to właściwie film animowany, w którym twarz Sandry Bullock widzimy sporadycznie, Curaón reżyseruje za pomocą aktorki, a „Zniewolony” to film zupełnie nieoddziaływający emocjonalnie na widza aż do pojawienia się na ekranie Lupity Nyong’o. Aha.
Największą kompromitacją Raczka było chyba stwierdzenie: „Nie wiem, dlaczego są dwie nagrody za dźwięk”. Facet, który filmami zajmuje się na co dzień i które powinny stanowić dla niego chleb powszedni, nie umie odróżnić montażu dźwięku od jego przygotowania i miksowania… Przecież to nie jest jakaś tajemna wiedza i wystarczy trochę poczytać. Odpowiednie przygotowanie do komentowania gali powinno być chyba priorytetem, prawda?
Wciąż czekam na taką polską transmisję z Oscarów, którą będę mógł obejrzeć z przyzwoitym tłumaczem/możliwością przełączenia na oryginalną ścieżkę dźwiękową i której komentatorzy włożą choć odrobinę trudu w przygotowanie się do pracy. W tym roku takiej nie dostałem, ale może za rok?
MANIAK MARUDZI
Cyfryzacja telewizji pozwoliła nie tylko ulepszyć jakość obrazu i dźwięku, ale także w przypadku wielu programów, dokonać wyboru pomiędzy polską i oryginalną ścieżką dźwiękową. Jeśli więc nie chcę, by lektor swym beznamiętnym głosem zagłuszał wszystko, co dzieje się na ekranie, biorę pilot, zmieniam ścieżkę i już jest w porządku.
Oscary w polskiej telewizji mają tę przypadłość, że są tłumaczone symultanicznie. Oczywiście wiem, że taki przekład to fucha bardzo niewdzięczna i trudna. I właśnie dlatego potrzeba do niej człowieka, który:
a) doskonale zna język obcy i ojczysty,
b) jest dość bystry i ma refleks,
c) nie denerwuje się swym zadaniem,
d) ma przyjemną barwę głosu.
Niestety, pan tłumaczek, który pracuje dla Canal +, spełnia tylko warunek pierwszy (i to też nie do końca). W efekcie relacja tłumaczona jest po łebkach, jest dużo przekładowych wpadek (typu: „patrz, jak na ciebie patrzę” zamiast „patrz, jak do ciebie mówię” albo „pomruk mieczy świetlnych”) a głos, który słyszymy z głośników telewizora, jest tak irytujący, że ciężko się przed telewizorem nie denerwować. O tym, jak często umykają żarty, nie trzeba chyba wspominać.
Z tych powodów, mając nadzieję, że można temu jakoś zaradzić, spróbowałem zmienić język. Niestety — tym razem opcja nie zadziałała, bo zwyczajnie takiej nie przewidziano.
Kiepskie tłumaczenie to jednak tylko jeden z problemów. Drugim jest pojawiające się w miejsce reklam oscarowe studio, w którym swoje komentarze, co roku wygłaszają wielcy znawcy kina. Za każdym razem jest to snobistyczna, irytująca, wszechwiedząca kobieta + mniej lub bardziej irytujący krytyk filmowy.
W tym roku postawiono na Kaję Klimek (dla słyszących to nazwisko po raz pierwszy, spieszę poinformować, że to absolwentka dziennikarstwa i kulturoznawstwa, krytyczka filmowa, tłumaczka i dość przemądrzała dziewczyna, która ma coś z typu ryżej mendy) oraz Tomasza Raczka. O ile po tej pierwszej od razu można się spodziewać tony anglicyzmów (z hashtagami i geek factami na czele), alternatywnej wymowy tu i ówdzie (od dziś „Amazon” czyta się: „emejzon”), brak szacunku do autorytetów („Cieszę się, że John Williams nie dostał Oscara.”) czy rażących merytorycznych błędów (przykładowo, według pani Klimek, wspomnienia Solomona Northupa, na których oparto „Zniewolonego”, były nieznane aż do czasu odnalezienia ich przez żonę reżysera — co z tego, że w latach osiemdziesiątych była już pierwsza ekranizacja?), to po Raczku, który krytykiem jest niezłym, podobnych farmazonów się nie spodziewałem. A tymczasem był tak samo źle przygotowany jak pani Klimek. I w ten sposób dowiedzieliśmy się np. że „Grawitacja” to właściwie film animowany, w którym twarz Sandry Bullock widzimy sporadycznie, Curaón reżyseruje za pomocą aktorki, a „Zniewolony” to film zupełnie nieoddziaływający emocjonalnie na widza aż do pojawienia się na ekranie Lupity Nyong’o. Aha.
Największą kompromitacją Raczka było chyba stwierdzenie: „Nie wiem, dlaczego są dwie nagrody za dźwięk”. Facet, który filmami zajmuje się na co dzień i które powinny stanowić dla niego chleb powszedni, nie umie odróżnić montażu dźwięku od jego przygotowania i miksowania… Przecież to nie jest jakaś tajemna wiedza i wystarczy trochę poczytać. Odpowiednie przygotowanie do komentowania gali powinno być chyba priorytetem, prawda?
MANIAK KOŃCZY
Wciąż czekam na taką polską transmisję z Oscarów, którą będę mógł obejrzeć z przyzwoitym tłumaczem/możliwością przełączenia na oryginalną ścieżkę dźwiękową i której komentatorzy włożą choć odrobinę trudu w przygotowanie się do pracy. W tym roku takiej nie dostałem, ale może za rok?
Spodziewałbyś się czegoś lepszego po C+, a tutaj proszę, 2014 rok i nie ma opcji oglądania w oryginale..
OdpowiedzUsuńTomasz Raczek? Akysz!
OdpowiedzUsuń