Maniak ocenia #130: "Penny Dreadful" S01E03

MA­NIAK W ROZ­PO­CZĘCIU


Bar­dzo lu­bię oglą­dać hor­ro­ry, ale nie wszyst­kie. Nie­ko­niecz­nie prze­ma­wia­ją do mnie „Pi­ły” czy inne „Ho­ste­le”, ale za to z chę­cią za­nu­rzam się w świat „Dziec­ka Ro­se­ma­ry” (Po­lań­skie­go), „Blair Witch Pro­ject”, „In­nych”, „Sie­ro­ciń­ca” czy ja­poń­skich: „Ring” (『リング』) lub „Klą­twy Ju-on” (『呪怨』), a tak­że za­gry­wam się w „Si­lent Hi­lle”, „Am­ne­się” i „Slen­de­ra”. Lu­bię, kie­dy twór­cy stra­sza­ków sta­ra­ją się prze­ra­żać nie tyle bru­tal­no­ścią czy wy­ska­ku­ją­cy­mi znie­nac­ka po­two­ra­mi, a ra­czej na­stro­jem i nie­do­po­wie­dze­nia­mi; kie­dy zmu­sza­ją wi­dza do tego, by to jego wła­sna wy­obraź­nia two­rzy­ła to, cze­go się prze­stra­szy. Taki lęk jest bo­wiem naj­bar­dziej kosz­mar­ny.
Pierw­sze dwa od­cin­ki „Pe­nny Dread­ful” moż­na po­sta­wić na pół­ce z mo­imi ulu­bio­ny­mi hor­ro­ra­mi. Twór­cy se­ria­lu wzbu­dza­li strach po mi­strzow­sku, ka­pi­tal­nie two­rząc at­mos­fe­rę nie­po­ko­ju i od­dzia­łu­jąc na róż­ne zmy­sły. Jak jest w ko­lej­nej czę­ści?

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Trze­ci od­ci­nek se­ria­lu za­ty­tu­ło­wa­no „Re­su­rrec­tion”, czy­li „zmar­twy­chw­sta­nie”, „o­dro­dze­nie”. To zna­ko­mi­ty wy­bór, po­nie­waż moż­na ty­tuł taki od­nieść do wie­lu po­ja­wia­ją­cych się w tej od­sło­nie „Pe­nny Dread­ful” mo­ty­wów.
Za­sad­ni­czo śle­dzi­my trzy wąt­ki. Za­glą­da­my w prze­szłość dok­to­ra Fran­ken­stei­na, po­zna­je­my hi­sto­rię jego pierw­sze­go two­ru, a tak­że to­wa­rzy­szy­my sir Mal­col­mo­wi Mu­rra­yowi i jego świ­cie w ko­lej­nej mi­sji.
Od­ci­nek roz­po­czy­na­ją sce­ny re­tro­spek­cji. Sce­na­rzys­ta, John Lo­gan, stop­nio­wo bu­du­je ich ton, wa­biąc chwi­lo­wą sie­lan­ką i do­da­jąc do niej co­raz moc­niej­sze od­cie­nie mro­ku. Bar­dzo umie­jęt­nie po­ka­zu­je przy tym kształ­to­wa­nie się oso­bo­wo­ści oraz za­in­te­re­so­wań dok­to­ra Fran­ken­stei­na. Śle­dze­nie tego, co spo­wo­do­wa­ło u nie­go fa­scy­na­cję ży­ciem i śmier­cią jest nie­zmier­nie zaj­mu­ją­ce i po­ru­sza­ją­ce. Zwłasz­cza, że nie tyl­ko ko­lej­ne wy­da­rze­nia, ale tak­że sło­wa, któ­re sły­szy od bli­skich, ma­ją wpływ na bo­ha­te­ra i jego oso­bo­wość.
Lo­gan two­rzy bar­dzo do­kład­ny ob­raz Fran­ken­stei­na i do­pra­co­wu­je go do per­fek­cji. Na­stęp­nie zaś, ge­nial­nie kon­tra­stu­je go z hi­sto­rią pierw­sze­go po­two­ra. Tu­taj moc­no ko­rzy­sta z po­wie­ści Mary She­lley, do któ­rej w in­te­li­gen­ty spo­sób się od­wo­łu­je. W cen­trum osa­dza cier­pie­nie kre­atu­ry i jego pró­bę od­na­le­zie­nia się w spo­łe­czeń­stwie, sta­ra­jąc się, po­dob­nie jak She­lley, od­po­wie­dzieć na py­ta­nie, kto jest więk­szym po­two­rem — twór Fran­ken­stei­na czy też sam dok­tor, albo też sze­rzej: lu­dzie. Po­mi­mo kil­ku uak­tu­al­nień i zmian w sto­sun­ku do pier­wo­wzo­ru, Lo­gan po­zo­sta­je za­dzi­wia­ją­co bli­sko jego du­cha. To do­brze, bo w wie­lu adap­ta­cjach po­twór Fran­ken­stei­na jest bar­dzo spły­ca­ny.
Nie­zmier­nie in­te­re­su­ją­cy roz­wój ak­cji na­stę­pu­je też w przy­pad­ku Mu­rraya i jego nie­ustra­szo­nej dru­ży­ny (wy­bacz­cie ta­ką lek­ko iro­nicz­ną na­zwę, ale zwy­czaj­nie bar­dzo mi się po­do­ba). Po­ja­wia się kil­ka no­wych, fa­scy­nu­ją­cych tro­pów w spra­wie, a po­wo­li od­kry­wa­ne są ko­lej­ne ta­jem­ni­ce Va­ne­ssy Ives. Znów są też wam­pi­ry (w zna­ko­mi­tej, nie­zrice’o­wa­nej i ca­łe szczę­ście, nie­zme­ye­ro­wa­nej od­sło­nie) i od­wo­ła­nia do sta­ro­żyt­ne­go Egip­tu (m­niam). Po­ja­wia się tak­że Chan­dler, któ­re­go po­wo­dy po­wro­tu do Mu­rraya są… Cóż, bar­dzo pro­za­icz­ne. Ale to z ko­lei dość do­brze wpa­so­wu­je się w tę ską­d­inąd in­try­gu­ją­cą po­stać.
Po­na­rze­kam, po­dob­nie jak w przy­pad­ku pierw­sze­go od­cin­ka, na sce­nę sek­su — nie­po­trzeb­ną i tro­chę spo­wal­nia­ją­cą ak­cję. Ale to tyl­ko jed­na, drob­na, kil­ku­dzie­się­cio­se­kun­do­wa wada.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Po dwóch od­cin­kach wy­re­ży­se­ro­wa­nych przez Ju­ana An­to­nio Ba­yonę, pa­łecz­kę na ko­lej­ne dwa przej­mu­je od nie­go Ir­land­ka o wdzięcz­nie brzmią­cym na­zwi­sku — Dearbh­la Walsh, lau­re­at­ka na­gro­dy Emmy za „Ma­łą Dor­rit”. Tro­chę się oba­wia­łem tego, jak so­bie po­ra­dzi, zwłasz­cza po ge­nial­nej pra­cy wy­ko­na­nej przez Ba­yonę. Róż­ni­ca jest wi­docz­na, ale na szczę­ście nie­szcze­gól­nie moc­no.
Walsh swój kunszt udo­wad­nia już w pierw­szych mi­nu­tach od­cin­ka. Tam gdzie Lo­gan na­da­je opo­wie­ści co­raz bar­dziej po­sęp­ny ton, tam re­ży­ser­ka do­sko­na­le uwy­dat­nia to co­raz mrocz­niej­szą ko­lo­ry­sty­ką. Za­bieg bar­dzo cie­ka­wy i świet­nie pod­kre­śla­ją­cy za­mysł sce­na­rzy­sty. Da­lej rów­nież ra­dzi so­bie pierw­szo­rzęd­nie. Umie­jęt­nie wy­cią­ga od ak­to­rów emo­cje, zwłasz­cza w czę­ści po­świę­co­nej po­two­ro­wi Fran­ken­ste­ina, czy­niąc ją nie­zwy­kle wzru­sza­ją­cą. Bar­dzo do­brze też owe emo­cje ak­cen­tu­je, sto­su­jąc prze­my­śla­ne re­ży­ser­skie roz­wią­za­nia. W czę­ści po­świę­co­nej Mu­rray­owi i jego nie­ustra­szo­nej dru­ży­nie Walsh znów bawi się ko­lo­ry­sty­ką i kil­ko­ma nie­zły­mi po­my­sła­mi zręcz­nie wzbu­dza cie­ka­wość i nie­po­kój wi­dza.
Bar­dzo po­do­ba mi się jej me­to­da stra­sze­nia. To, co ma wi­dza prze­ra­zić, nie po­ja­wia się znie­nac­ka i na chwi­lę — widz musi z tym stra­chem ob­co­wać i przy­glą­dać się mu przez dłuż­szy czas. Za­bieg, za­czerp­nię­ty pew­nie w ja­kimś stop­niu z ja­poń­skich hor­ro­rów, spraw­dza się ide­al­nie. Szko­da tyl­ko, że Walsh ra­czej re­zy­gnu­je z tak wpraw­nie wy­ko­rzy­sty­wa­nych przez Ba­yonę dłu­gich ujęć.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Gwiaz­dą od­cin­ka jest bez wąt­pie­nia Rory Ki­nnear, ak­tor te­atral­ny i fil­mo­wy, nie­daw­ny lau­re­at Oli­vie­ra za ro­lę Jago w sztu­ce „O­tel­lo”, zna­ny szer­szej pu­blicz­no­ści z dwóch ostat­nich fil­mów o Bon­dzie. W „Pe­nny Dread­ful” two­rzy kre­ację ab­so­lut­nie ge­nial­ną i po­ru­sza­ją­cą. Świet­nie ro­zu­mie swo­ją po­stać, pierw­sze­go po­two­ra Fran­ken­ste­ina, i z nie­zwy­kłą sta­ran­no­ścią od­da­je jej wie­lo­wy­mia­ro­wość, dzię­ki cze­mu moc­no od­dzia­łu­je na wi­dza.
Ide­al­nie z Ki­nnea­rem do­peł­nia się Ha­rry Treada­way jako dok­tor Fran­ken­stein. Po­dob­nie jak w po­przed­nich od­cin­kach, sta­ra się po­ka­zać skom­pli­ko­wa­ną na­tu­rę bo­ha­te­ra, co czyni po mi­strzow­sku.
Bar­dzo mi­łą nie­spo­dzian­ką jest go­ścin­ny wy­stęp zna­ko­mi­te­go ak­to­ra te­atral­ne­go, Alu­na Arm­stron­ga. Gra on bo­ha­te­ra spe­cy­ficz­ne­go i nie­co ko­micz­ne­go — nie­ja­kie­go Vin­cen­ta Bran­da. Cóż to za fraj­da oglą­dać go na ekra­nie! A do­dat­ko­we­go smacz­ku do­da­je fakt, że sce­na­rzy­sta sub­tel­nie od­wo­łu­je się do wie­lu sztuk te­atral­nych, w któ­rych ak­tor brał udział.
Ti­mo­thy Dal­ton oczy­wi­ście znów po­ka­zu­je praw­dzi­wą kla­sę jako sir Mal­colm Mu­rray, zwłasz­cza w jed­nej z ostat­nich scen, w któ­rej bo­ha­ter tra­ci nad so­bą pa­no­wa­nie. Emo­cje oraz po­czu­cie bez­sil­no­ści, ja­kie Dal­ton prze­ka­zu­je, są nie­zwy­kle au­ten­tycz­ne.
Hip­no­ty­zu­je po raz ko­lej­ny Eva Green w roli Va­ne­ssy Ives. Na­dal ota­cza jej po­stać aura ta­jem­ni­czo­ści, któ­rą ak­tor­ka do­sko­na­le pod­kre­śla tem­brem gło­su, mi­mi­ką i spo­so­bem po­ru­sza­nia się.
Josh Hart­nett jako Ethan Chan­dler wy­pa­da przy­zwo­icie. Nie jest mo­że naj­lep­szym ak­to­rem z ob­sa­dy, ale ra­dzi so­bie ze swo­ją ro­lą i jest w niej do­syć prze­ko­nu­ją­cy.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Ope­ra­to­rzy ka­mer pie­czo­ło­wi­cie re­ali­zu­ją za­mysł re­ży­ser­ki, two­rząc zdję­cia nie­zwy­kle do­pra­co­wa­ne i szcze­gó­ło­we, głów­nie w mrocz­nej, nie­po­ko­ją­cej ko­lo­ry­sty­ce. Do­bry jest tak­że mon­taż — wy­ko­na­ny kla­sycz­nie i w od­po­wied­nim tem­pie, tak by nie ze­psuć stwo­rzo­nej at­mos­fe­ry. Za­chwy­ca skru­pu­lat­na cha­rak­te­ry­za­cja, a ogrom wło­żo­nej w nią pra­cy szcze­gól­nie wi­dać na przy­kła­dzie tego, co zro­bio­no z Ro­rym Ki­nnea­rem. Ko­stiu­my i sce­no­gra­fia wciąż świet­nie od­da­ją du­cha dzie­więt­na­sto­wiecz­nej An­glii. Bar­dzo do­brze po­ma­ga­ją stra­szyć wi­dza efek­ty dźwię­ko­we, przy­jem­nie słu­cha się tak­że prze­świet­nej mu­zy­ki Abla Ko­rze­niow­skie­go.

MA­NIAK OCE­NIA


Trze­ci od­ci­nek „Pen­ny Dre­ad­ful” do­star­cza spo­ro wra­żeń: wzru­sza, stra­szy, nie­po­koi, cie­ka­wi. Oby tak da­lej.

DO­BRY

Komentarze