Maniak ocenia #126: "Penny Dreadful" S01E02

MA­NIAK ROZ­PO­CZY­NA


Pierw­szy od­ci­nek „Pe­nny Dread­ful” oka­zał się na­praw­dę mi­łą nie­spo­dzian­ką. Do­sko­na­ły, od­wo­łu­ją­cy się do kla­sy­ki hor­ro­ru sce­na­riusz, nie­na­gan­na re­ży­se­ria, wspa­nia­łe role ak­tor­skie, cięż­ka at­mos­fe­ra i mnó­stwo ta­jem­nic — wię­cej do szczę­ścia mi nie po­trze­ba.
Na po­wrót do fa­scy­nu­ją­ce­go świa­ta wik­to­riań­skie­go Lon­dy­nu, w któ­re­go za­ka­mar­kach czai się nie­bez­pie­czeń­stwo, mu­sia­łem trosz­kę po­cze­kać, choć po­dob­nie jak od­ci­nek pierw­szy, dru­gi po­ja­wił się na oficjal­nej stro­nie sta­cji Show­time jesz­cze przed te­le­wi­zyj­ną pre­mie­rą. Za­sta­na­wiał mnie kie­ru­nek, jaki obio­rą twór­cy po in­try­gu­ją­cym pi­lo­cie i czy uda się utrzy­mać jego nie­sa­mo­wi­ty kli­mat. Mu­szę przy­znać, że bar­dzo mi­ło mnie za­sko­czo­no. Dla­cze­go?

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Dru­gi od­ci­nek zo­stał za­ty­tu­ło­wa­ny „Sé­ance” czy­li „Se­ans spi­ry­ty­stycz­ny”. Sta­no­wi to od­wo­ła­nie do jed­ne­go z waż­nych dla fa­bu­ły tej od­sło­ny se­ria­lu mo­men­tów, o któ­rym za chwi­lę. Za sce­na­riusz, tak jak w przy­pad­ku wszyst­kich po­zo­sta­łych od­cin­ków, od­po­wia­da John Lo­gan. Śle­dzi­my kil­ka waż­nych wąt­ków. Przy­glą­da­my się dok­to­ro­wi Vic­to­ro­wi Fran­ken­stei­no­wi i jego po­two­ro­wi (a­leż to się nie­for­tun­nie ry­mu­je), to­wa­rzy­szy­my sir Mal­col­mo­wi Mu­rray­owi i Va­ne­ssie Ives w dal­szym śledz­twie, a tak­że ob­ser­wu­je­my Etha­na Chan­dle­ra, któ­ry spo­ty­ka ta­jem­ni­czą ir­landz­ką imi­grant­kę.
Przede wszyst­kim za­chwy­ca­ją wspól­ne mo­men­ty Vic­to­ra i stwo­rzo­ne­go przez nie­go Pro­teu­sa. Lo­gan przed­sta­wia nie­zmier­nie cie­ka­we spoj­rze­nie na re­la­cję ich łą­czą­cą, ba­wiąc się po­wie­ścią Mary She­lley i sta­wia­jąc dok­to­ra w zu­peł­nie in­nym świe­tle, niż w książ­ce. Wspól­ne chwi­le bo­haterów są nie­zwy­kle po­ru­sza­ją­ce, a sce­na wień­czą­ca tę hi­sto­rię (a za­ra­zem ca­ły od­ci­nek) moc­no za­ska­ku­je i od­ci­ska emo­cjo­nal­ne pięt­no.
Nie wol­no jed­nak za­po­mnieć o wąt­ku głów­nym, któ­ry do­ty­czy śledz­twa sir Mal­col­ma Mu­rra­ya. Tu­taj sce­na­rzy­sta na­wią­zu­je przede wszyst­kim do mi­to­lo­gii egip­skiej (k­tó­rą oso­bi­ście uwiel­biam), mie­sza­jąc jej ele­men­ty z wła­sny­mi po­my­sła­mi. Wy­cho­dzi z tego fa­scy­nu­ją­ca mie­szan­ka, dzię­ki cze­mu wą­tek ten śle­dzi się z wy­pie­ka­mi na twa­rzy. Po­ja­wia się tak­że wspo­mnia­ny prze­ze mnie se­ans spi­ry­ty­stycz­ny. Sta­no­wi on swo­iste epi­cen­trum od­cin­ka (u­ży­wam tu tego sło­wa nie­przy­pad­ko­wo, bo ta chwi­la na­praw­dę wstrzą­sa) i zdra­dza tro­chę wię­cej na te­mat Va­ne­ssy Ives oraz sa­me­go Mu­rra­ya, a tak­że po­zwa­la wpro­wa­dzić mo­tyw opę­ta­nia przez złe du­chy, któ­ry praw­dzi­wie prze­ra­ża (przy­najm­niej mnie, któ­re­go opę­ta­nia za­wsze prze­ra­ża­ły).
Naj­spo­koj­niej jest u Chan­dle­ra, choć i tu Lo­gan za­sie­wa pew­ne ziar­na, któ­re mo­gą prze­ro­dzić się w in­try­gu­ją­cą hi­sto­rię. Przede wszyst­kim wpro­wa­dza no­wą, dość cie­ka­wą po­stać, Bro­nę Croft, z któ­rą bo­ha­ter na­wią­zu­je kon­takt. Mam prze­czu­cie, że ich re­la­cja w zna­czą­cy spo­sób wpły­nie na roz­wój fa­bu­ły.
Poza Bro­ną Croft po­ja­wia się jesz­cze jed­na nowa po­stać, a mia­no­wi­cie Do­rian Gray, któ­ry opar­ty jest na głów­nym bo­ha­te­rze „Por­tre­tu Do­ria­na Gra­ya” au­tor­stwa Osca­ra Wilde’a. Lo­gan pod­cho­dzi do bo­ha­te­ra tak samo jak do resz­ty — bie­rze z ory­gi­na­łu to, co naj­waż­niej­sze i do­da­je wła­sną in­ter­pre­ta­cję. Graya na ra­zie nie po­ja­wia się du­żo, ale każ­dy z jego krót­kich wy­stę­pów za­pa­da w pa­mięć.
Wszyst­ko to okra­szo­no na­praw­dę do­brze na­pi­sa­ny­mi dia­lo­ga­mi, sty­li­zo­wa­ny­mi nie­co na daw­ną an­gielsz­czy­znę i za­wie­ra­ją­cy­mi spo­ro mru­gnięć okiem do wi­dza oraz gier słow­nych — ba, sły­chać na­wet dia­log, w któ­rym bo­ha­te­ro­wie na­wią­zu­ją do po­ja­wia­ją­cych się w tam­tych cza­sach książ­kach pe­nny dread­ful.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Juan An­to­nio Ba­yona po raz ko­lej­ny re­ży­se­ru­je pierw­szo­rzęd­nie. Znów nie jest zbyt do­słow­ny, sta­ra­jąc się przed wszyst­kim od­wo­ły­wać do na­szych wła­snych lę­ków. Po­ka­zu­je więc jak naj­mniej, a wie­le su­ge­ru­je, osią­ga­jąc tym sa­mym zna­ko­mi­ty efekt. W tym od­cin­ku tro­chę rza­dziej ko­rzy­sta z dłuż­szych ujęć, któ­ry­mi tak umie­jęt­nie bu­do­wał at­mos­fe­rę w pi­lo­cie, ale nie re­zy­gnu­je z nich zu­peł­nie.
Na wy­ży­ny Bay­ona wy­bi­ja się w sce­nie se­an­su spi­ry­ty­stycz­ne­go. Choć środ­ki, któ­rych uży­wa, nie są bar­dzo wy­ra­fino­wa­ne, a ra­czej dość kla­sycz­ne, to uda­je mu się stwo­rzyć nie­sa­mo­wi­ty kli­mat za­gro­że­nia. Sku­pia się nie na fe­erii bi­ją­cych z ekra­nu efek­tów spe­cjal­nych (w­ręcz prze­ciw­nie — uni­ka ich sto­so­wa­nia), a sta­wia ra­czej na kre­acje ak­to­rów, dzię­ki cze­mu po­czu­cie lę­ku sta­je się dla wi­dza jesz­cze bar­dziej re­al­ne.
Nie tyl­ko jed­nak te strasz­ne mo­men­ty Bay­onie wy­cho­dzą — zna­ko­mi­cie po­ka­zu­je rów­nież sce­ny z dok­to­rem Fran­ken­ste­inem i Pro­teu­sem, wy­cią­ga­jąc z nich mak­sy­mal­ną daw­kę emo­cji. Szko­da, że ko­lej­ny od­ci­nek wy­re­ży­se­ru­je już ktoś inny.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Naj­ja­śniej­szą ak­tor­ską gwiaz­dą tego od­cin­ka jest fe­no­me­nal­na Eva Green. Szcze­gól­ne wra­że­nie robi jej po­pis ak­tor­ski w sce­nie se­an­su spi­ry­ty­stycz­ne­go, pod­czas któ­rej po­ka­zu­je kil­ka zu­peł­nie róż­nych ob­li­czy. Jest ma­gne­ty­zu­ją­ca i wy­jąt­ko­wa, a skru­pu­lat­ność z ja­ką wcie­la się w ro­lę Va­ne­ssy Ives praw­dzi­wie za­chwy­ca.
Zna­ko­mi­ty jest rów­nież Ti­mo­thy Dal­ton jako sir Mal­colm Mu­rray. Ak­tor do­sta­je kil­ka in­te­re­su­ją­cych scen, któ­re po­zwa­la­ją mu po­głę­bić po­stać. Ko­rzy­sta z tej oka­zji, two­rząc kre­ację doj­rza­łą i prze­my­śla­ną.
Świet­nie wy­pa­da tak­że Ha­rry Tread­a­way w roli Vic­to­ra Fran­ken­stei­na we wspól­nych sce­nach z Ale­xem Price’em („Fa­ther Brown”) wcie­la­ją­cym się w Pro­teu­sa. Mo­men­ty te ma­ją tak ogrom­ną emo­cjo­nal­ną si­łę mię­dzy in­ny­mi wła­śnie dzię­ki prze­ko­nu­ją­cej grze obu ak­to­rów.
Josh Hart­nett wciąż gra ty­po­we­go cwa­niacz­ka, któ­ry ukry­wa ja­kąś ta­jem­ni­cę. Jest jako Ethan Chan­dler kon­se­kwent­ny i po­tra­fi przy­cią­gnąć uwa­gę wi­dza.
Nie­zła jest part­ne­ru­ją­ca mu Bi­llie Pi­per („Doc­tor Who”). Ak­tor­ce z ła­two­ścią przy­cho­dzi ode­gra­nie roli za­dzior­nej, nie­co uszczy­pli­wej Bro­ny Croft.
Cał­kiem in­try­gu­ją­co wy­pa­da Reeve Car­ney („Bu­rza” w re­ży­se­rii Ju­lie Tay­mor) jako Do­rian Gray. Ma wstar­cza­ja­co du­żo cha­ry­zmy, by oży­wić tę po­stać i nadać jej cie­ka­we­go rysu.
Znów po­ja­wia się Si­mon Ru­ssel Beane w roli egip­to­lo­ga Fer­di­nan­da Lyle’a i po­now­nie jest w niej ge­nial­ny. Ma­nie­ry­zmy, spo­sób po­ru­sza­nia się, wy­po­wia­da­nia się — wszyst­ko opra­co­wał per­fek­cyj­nie.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


W „Sé­ance”, po­dob­nie jak w pi­lo­cie, urze­ka­ją zna­ko­mi­te zdję­cia w mrocz­nej ko­lo­ry­sty­ce. Pra­ca ka­me­ry jest bar­dzo do­bra, a ko­lej­ne uję­cia po­rząd­nie ze so­bą zmon­to­wa­no. Za­chwy­ca pie­czo­ło­wi­cie przy­go­to­wa­na sce­no­gra­fia, któ­ra do­sko­na­le od­da­je kli­mat wik­to­riań­skie­go Lon­dy­nu. Ko­stiu­my do­pa­so­wa­no od­po­wied­nio do epo­ki, za­dba­no tak­że o szcze­gó­ło­wą cha­rak­te­ry­za­cję. Mu­zy­ka Abla Ko­rze­niow­skie­go nie prze­sta­je być świet­na — ko­lej­ne utwo­ry spraw­dza­ją się nie tyl­ko w sce­nach prze­ra­ża­ją­cych, ale tak­że w tych sto­no­wa­nych.

MA­NIAK OCE­NIA


W dru­gim od­cin­ku „Pe­nny Dread­ful” nie zwal­nia tem­pa, do­star­cza­jąc wie­lu wra­żeń na róż­nych po­zio­mach. Oby tak da­lej.

DOB­RY

Komentarze