Maniak ocenia #128: "Godzilla"

MA­NIAK ROZ­PO­CZY­NA


Pa­mię­tam taki czas, kie­dy ra­zem z bra­tem co ty­dzień za­sia­da­łem przed te­le­wi­zo­rem, włą­cza­łem Je­dyn­kę i przez pół­to­rej go­dzi­ny oglą­da­łem fil­my z naj­słyn­niej­szym ja­poń­skim po­two­rem (z ja­poń­ska 怪獣 — kai­jū, czy­li do­słow­nie „ta­jem­ni­cza, dziw­na be­stia”), Go­dzi­llą (jap. ゴジラ — Go­ji­ra, czy­li po­łą­cze­nie słó­w: ゴリラ — go­ri­ra, go­ryl oraz 鯨 — ku­ji­ra, wie­lo­ryb). Uwiel­bia­łem te pro­duk­cje, choć nie­ko­niecz­nie za­głę­bia­łem się w ich fa­bu­łę i to, co dzia­ło się z ludz­ki­mi bo­ha­te­ra­mi, a sku­pia­łem się ra­czej na wal­kach ol­brzy­mich stwo­rów. W więk­szo­ści fil­mów Go­dzi­lla mie­rzył się bo­wiem z in­ny­mi kai­jū i był kimś w ro­dza­ju an­ty-bo­ha­te­ra.
Po raz pierw­szy Król Po­two­rów, jak go póź­niej ochrzczo­no, po­ja­wił się w ja­poń­skiej pro­duk­cji, w 1954 roku. Łącz­nie z naj­now­szym ame­ry­kań­skim fil­mem (ale wy­łą­cza­jąc do­sto­so­wa­ne do za­gra­nicz­nych ryn­ków ad­ap­ta­cje ja­poń­skich ob­ra­zów) po­wsta­ło ich aż trzy­dzie­ści — to o sie­dem wię­cej, niż w se­rii o Jame­sie Bon­dzie. Pierw­sze ame­ry­kań­skie po­dej­ście do te­ma­tu, pro­duk­cja wy­re­ży­se­ro­wa­na przez Ro­lan­da Emme­ri­cha z 1998 roku (znów po­mi­jam tu ame­ry­kań­skie, zlo­ka­li­zo­wa­ne wer­sje ory­gi­nal­nych fil­mów), oka­za­ła się wiel­kim nie­wy­pa­łem. O tym po­tknię­ciu moż­na jed­nak za­po­mnieć, bo oto do kin wszedł dru­gi ame­ry­kań­ski film o Go­dzi­lli.

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Pro­ces po­wsta­wa­nia sce­na­riu­sza do fil­mu był bar­dzo dłu­gi i zło­żo­ny — pra­co­wa­ła nad nim bo­wiem ca­ła rze­sza osób. Wstęp­ną wer­sję opra­co­wał Da­vid Ca­lla­ham („Niez­nisz­czal­ni”). Pierw­sze po­praw­ki wpro­wa­dził Da­vid S. Go­yer („Bat­man: Po­czą­tek”), na­stęp­nie tekst ulep­szał Max Bo­ren­stein („Sword­swa­llo­wers and Thin Men”). Ko­lej­nych zmian do­ko­nał Drew Pearce („Iron Man 3”). Po­sta­rzał on kil­ku bo­ha­te­rów, tak by moż­na by­ło w ich ro­lach ob­sa­dzić ak­to­rów, któ­rych na oku mia­ło stu­dio. Wresz­cie, osta­tecz­ne­go szli­fu do­ko­nał Frank Da­ra­bont („Zie­lo­na mi­la”). W czo­łów­ce fil­mu jako au­to­rzy po­da­ni są jed­nak tyl­ko Ca­lla­ham (z do­pi­skiem sto­ry by) i Bo­ren­stein (z do­pi­skiem screen­play by). Gdy tyle osób pra­cu­je nad jed­nym tek­stem, za­zwy­czaj nie koń­czy się to do­brze — na szczę­ście tak nie by­ło w tym przy­pad­ku.
Film roz­po­czy­na się krót­ką mi­gaw­ką z 1954 roku (bar­dzo ład­ne od­wo­ła­nie do pre­mie­ry pierw­sze­go ob­ra­zu o Go­dzi­lli), na­wią­zu­ją­cą do pró­by ato­mo­wej o kryp­to­ni­mie Ca­stle Bra­vo. I już wte­dy dane jest wi­dzo­wi zo­ba­czyć po­two­ra, a ra­czej jego frag­ment, po raz pierw­szy. Na­stęp­nie ak­cja ska­cze do 1999 roku, w oko­li­ce Ja­po­nii, gdzie przy elek­trow­ni Jan­ji­ra (雀路羅) pod To­kio wy­kry­to ak­tyw­ność sej­smicz­ną (to z ko­lei zgrab­ne na­wią­za­nie do wy­da­rzeń z 2011 roku). W cen­trum hi­sto­rii znaj­du­je się ro­dzi­na Bro­dych: Joe, San­dra i ich syn Ford. Wkrót­ce do­cho­dzi do tra­ge­dii. Ak­cja znów ska­cze, tym ra­zem o pięt­na­ście lat. Ford, obec­nie sa­per, jest szczę­śli­wym mę­żem i oj­cem. Splot oko­licz­no­ści spra­wie, że musi po­wró­cić do Ja­po­nii, by wy­cią­gnąć ojca z ta­ra­pa­tów. Nie wie, że kosz­mar sprzed pięt­na­stu lat ma się po­wtó­rzyć…
Po ta­kim wstę­pie, moż­na by od­nieść wra­że­nie, że nowy „Go­dzi­lla” przede wszyst­kim sku­pia się na ludz­kich dra­ma­tach. Na ca­łe szczę­ście, nic bar­dziej myl­ne­go. Oczy­wi­ście po­ja­wia­ją się pew­ne utar­te sche­ma­ty fil­mów ka­ta­stro­ficz­nych, typu: roz­dzie­lo­na ro­dzi­na czy ko­nflikt roz­wią­zań im­pul­syw­nych i prze­my­śla­nych. Zo­sta­ją one jed­nak ze­pchnię­te na dru­gi plan, a sce­na­rzy­ści sku­pia­ją się na sa­mych po­two­rach, ota­cza­ją­cej ich ta­jem­ni­cy oraz tym, co w fil­mach o kai­jū naj­waż­niej­sze — po­wo­du­ją­cej ogrom­ne znisz­cze­nia wal­ce.
Sa­mą hi­sto­rię skon­stru­owa­no sztan­da­ro­wo — naj­pierw, pod­czas eks­po­zy­cji, stop­nio­wo od­kry­wa­my wszyst­kie kar­ty, a na­pię­cie co­raz bar­dziej ro­śnie. Na­stęp­nie ak­cja w nie­zwy­kle cie­ka­wym kie­run­ku się roz­wi­ja, by wresz­cie wy­buch­nąć w emo­cjo­nu­ją­cym trze­cim ak­cie.
Sce­na­rzy­stom moż­na za­rzu­cić, że po­mysł na ludz­kich bo­ha­te­rów fil­mu nie jest zbyt ory­gi­nal­ny — są jed­no­wy­mia­ro­wi i dość sztam­po­wi. Do czy­nie­nia mamy więc z ty­po­wą ob­sa­dą, skła­da­ją­cą się z: nie­ustra­szo­ne­go bo­ha­te­ra (Ford Bro­dy), jego żo­ny i ma­łe­go syna; na­ukow­ca Ichi­rō Se­ri­za­wy (je­go na­zwi­sko na­wią­zu­je do jed­ne­go z bo­ha­te­rów pierw­sze­go fil­mu z Go­dzi­llą) i dru­ży­ny żoł­nie­rzy. Jed­nak­że, dzię­ki temu, że, tak jak na­pi­sa­łem już wy­żej, to nie lu­dzie sto­ją w cen­trum hi­sto­rii, wca­le taka ich sche­ma­tycz­ność nie prze­szka­dza. Ich przej­ścia i dy­le­ma­ty ma­ją ma­łe zna­cze­nie wo­bec za­gra­ża­ją­cej im si­ły na­tu­ry. Ta­ką ma zresz­tą wy­mo­wę ca­ły film, któ­re­go głów­nym mo­ty­wem jest od­wiecz­ny ko­nflikt na­tu­ry z ludz­ko­ścią i to, któ­ra z tych sił jest sil­niej­sza. Te­mat dość uni­wer­sal­ny, a w ob­li­czu wie­lu współ­cze­snych ka­ta­strof i klęsk ży­wio­ło­wych, bar­dzo ak­tu­al­ny. To do­brze — w fil­mo­wych „Go­dzi­llach” za­wsze bra­no na ta­pet ja­kiś waż­ny, ak­tu­al­ny te­mat — czy to za­gro­że­nie ją­dro­we, czy to za­nie­czysz­cze­nia itp. Waż­ne, że twór­cy fil­mu nie po­pa­da­ją tu­taj w dy­dak­tyzm, a je­dy­nie pew­ne za­leż­no­ści su­ge­ru­ją. To prze­cież przede wszyst­kim film o po­two­rach.
Tym, co naj­bar­dziej urze­kło mnie w no­wej „Go­dzi­lli” jest to, jak świet­nie uda­ło się w opo­wia­da­nej hi­sto­rii od­two­rzyć wy­jąt­ko­wą at­mos­fe­rę pro­duk­cji ja­poń­skich. Ty­tu­ło­wy bo­ha­ter mie­rzy się tu więc z in­ny­mi kai­jū, tzw. Ma­ssi­ve Un­i­den­ti­fied Te­rre­stial Or­ga­ni­sms, w skró­cie MUTO (w pol­skim tłu­ma­cze­niu: „Gi­gan­tycz­ne Nie­zi­den­ty­fiko­wa­ne Or­ga­ni­zmy Lą­do­we”, ale wte­dy akro­nim, „GNOL”, nie jest już cie­ka­wy — ta­kie tam zwy­kłe po­łą­cze­nie gno­ma i tro­lla) i peł­ni ro­lę pew­ne­go ro­dza­ju an­ty­bo­ha­te­ra. Co wię­cej, to po­two­ry sta­no­wią si­łę na­pę­do­wą fil­mu, ini­cju­jąc wszel­kie wy­da­rze­nia. Wśród scen z bo­ha­te­ra­mi ludz­ki­mi zaś, do­mi­nu­ją te, w któ­rych wi­dzi­my ar­mię i na­ukow­ców — co też pa­mię­tam jako ce­chę cha­rak­te­ry­stycz­ną ob­ra­zów wy­pro­du­ko­wa­nych w Ja­po­nii. Do tego uda­ło się temu wszyst­kie­mu nadać w mia­rę po­waż­ny ton, co wca­le nie by­ło pros­te, bo ła­two, two­rząc film o Go­dzi­lli, o kicz.
Je­śli miał­bym wska­zać mi­nu­sy sce­na­riu­sza, to poza sztam­po­wy­mi bo­ha­te­ra­mi, zwró­cił­bym też uwa­gę na kwe­stię pt. „w­szy­scy mó­wią po an­giel­sku”. Zda­rza­ją się dia­lo­gi choć­by w ję­zy­ku ja­poń­skim (choć dość kiep­skie i nie­na­tu­ral­ne), ale przez więk­szość cza­su wszy­scy nie-a­me­ry­ka­nie mó­wią po an­giel­sku — choć nie każ­da sy­tu­acja tego wy­ma­ga.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Na re­ży­se­ra fil­mu wy­bra­no Ga­rre­tha Edward­sa, au­to­ra dość cie­pło prze­ję­tej „Stre­fy X”. Edwards, fan ory­gi­nal­nych, ja­poń­skich pro­duk­cji, sto­su­je do „Go­dzi­lli” od­po­wied­nie po­dej­ście — two­rzy ob­raz o du­żej ska­li i ogrom­nym roz­ma­chu, któ­ry oglą­da się z za­par­tym tchem. Zna­ko­mi­cie bu­du­je na­pię­cie, od­po­wied­nio do­sto­so­wu­jąc tem­po nar­ra­cji do wy­da­rzeń na ekra­nie.
Przy tym wszyst­kim ko­lej­ne uję­cia i mon­taż pro­wa­dzi w dość kla­sycz­ny spo­sób — nie są one zbyt dy­na­micz­ne i cha­otycz­ne, nie są też roz­wle­kłe. Dzię­ki temu śle­dze­nie ak­cji nie przy­spa­rza trud­no­ści, a film nie po­wo­du­je za­wro­tów gło­wy, jak to bywa w przy­pad­ku wie­lu let­nich ki­no­wych hi­tów.
Re­ży­ser bar­dzo czę­sto de­cy­du­je się po­ka­zy­wać kai­jū z per­spek­ty­wy lu­dzi. Za­sto­so­wa­nie ta­kie­go za­bie­gu nie tyl­ko po­zwa­la pod­kre­ślić głów­ny mo­tyw fil­mu, a więc ludz­ką ma­łość wo­bec roz­sza­la­łych sił na­tu­ry, ale tak­że spra­wić, by widz po­czuł się jak uczest­nik ak­cji. To zde­cy­do­wa­nie do­bre po­su­nię­cie Edward­sa, któ­re uła­twia za­an­ga­żo­wać się w hi­sto­rię.
Film jest prze­pięk­ny wi­zu­al­nie — to praw­dzi­wa uczta dla oczu, nie tyl­ko dzię­ki zna­ko­mi­tym efek­tom spe­cjal­nym (o któ­rych sze­rzej za mo­ment), ale tak­że dzię­ki bar­dzo mą­drej de­cy­zji re­ży­se­ra o tym, by ko­rzy­stać z po­mo­cy kom­pu­te­ra tyl­ko tam, gdzie jest to na­praw­dę ko­niecz­nie. W ten spo­sób świat, któ­ry oglą­da­my na ekra­nie, wy­da­je się praw­dziw­szy, a nisz­czą­ce go po­two­ry le­piej od­dzia­łu­ją na wy­obraź­nię. Do­sko­na­ły jest tak­że do­bór ko­lo­ry­sty­ki — to nie jest film ja­skra­wy i ko­lo­ro­wy, a jed­no­cze­śnie nie jest on sza­ry i bez­barw­ny. Edwards ani razu nie po­su­wa się więc do eks­tre­mum, sta­ra­jąc się po­ka­zać za­rów­no mrok przed­sta­wio­ne­go w „Go­dzi­lli” świa­ta, jak i jego blask, do­sto­so­wu­jąc bar­wy do od­po­wied­nich mo­men­tów.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Je­śli miał­bym wska­zać naj­słab­szy ele­ment ca­łe­go fil­mu, to zde­cy­do­wa­nie by­li­by to ak­to­rzy. Bar­dzo ma­ło jest tu do­brych, prze­ko­nu­ją­cych kre­acji, ale z dru­giej stro­ny — to nie jest film, w któ­rym cho­dzi o lu­dzi.
Naj­więk­szym roz­cza­ro­wa­niem oka­zu­je się Aaron Tay­lor-John­son („Kick-Ass”), któ­ry wśród ludz­kich bo­ha­te­rów peł­ni teo­re­tycz­nie naj­waż­niej­szą ro­lę. Nie­ste­ty, jego Ford Bro­dy to bo­ha­ter prze­zro­czy­sty i bez wy­ra­zu, a ak­tor wzmac­nia taki wi­ze­ru­nek dość bez­pł­cio­wą grą i bar­dzo ogra­ni­czo­ną mi­mi­ką (czyt. na jego twa­rzy po­ja­wia się jed­na mina w kil­ku, ma­ło zróż­ni­co­wa­nych wa­rian­tach). Nad­ra­bia to niby dość do­brym fizycz­nym przy­go­to­wa­niem i cał­kiem nie­złą in­to­na­cją, ale mimo wszyst­ko nie po­tra­fi do sie­bie prze­ko­nać.
Nie­co lep­szy jest Wa­ta­na­be Ken (渡辺謙), ja­poń­ski ak­tor zna­ny na świe­cie m.in. z ról w „Os­tat­nim sa­mu­ra­ju” czy „Li­stach z Iōji­my”. W „Go­dzi­lli” wcie­la się on w na­ukow­ca, nie­ja­kie­go Ichi­rō Se­ri­za­wę, któ­ry zaj­mu­je się bada­niem ta­jem­ni­czych pot­wo­rów. To dość przy­zwo­icie, ale nie ide­al­nie za­gra­na rola, a Wa­ta­na­be z ca­łą pew­no­ścią stać na wię­cej.
Naj­le­piej z ob­sa­dy wy­pa­da Bry­an Cran­ston, wie­lo­krot­nie na­gra­dza­ny za ro­lę Wal­te­ra White’a w „Brea­king Bad”. Zna­ko­mi­cie po­ka­zu­je on emo­cje od­gry­wa­nej przez sie­bie po­sta­ci, Jo­ego Bro­dy’ego, za­wsze do­sto­so­wu­jąc do da­nej sce­ny nie tyl­ko ton gło­su, ale tak­że mi­mi­kę twa­rzy oraz po­sta­wę ciała. I po­my­śleć, że po zwia­stu­nie, w któ­rym wy­padł nie­co sztucz­nie, to o nie­go naj­bar­dziej się oba­wia­łem — nic bar­dziej myl­ne­go, Cran­ston gra bo­wiem do­sko­na­le. Przy­cze­pił­bym się je­dy­nie mo­men­tów, w któ­rych mó­wi po ja­poń­sku — zde­cy­do­wa­nie nie brzmi, jak­by spę­dził w kra­ju pięt­na­ście lat. No, ale to szcze­gó­lik, za­uwa­żal­ny tyl­ko przez po­dob­nych mi ja­po­no­filów i ra­czej za­ża­le­nie do tzw. dia­lect coacha, niż stric­te do ak­to­ra.
Z ob­sa­dy po­bocz­nej cał­kiem nie­zła jest Eli­za­beth Ol­sen („Mar­tha Mar­cy May Mar­lene”), któ­ra dość do­brze od­gry­wa ro­lę żo­ny For­da, Elle. Ol­sen to ak­tor­ka bar­dzo uta­len­to­wa­na i szko­da tyl­ko, że sce­na­rzy­ści nie do koń­ca po­zwa­la­ją jej roz­wi­nąć skrzy­dła.
Go­rzej wy­pa­da rów­nie uta­len­to­wa­na Sa­lly Haw­kins („Happy-Go-Lucky, czy­li co nas uszczę­śli­wia”, „Blue Jas­mine”), któ­ra w „Go­dzi­lli” wcie­la się w Vi­vienne Gra­ham, asy­stent­kę dr. Se­ri­za­wy. Zu­peł­nie gi­nie w cie­niu Wa­ta­na­be (co dziw­ne, bo jego wy­stęp, jak wspo­mnia­łem, nie był ja­kiś cu­dow­ny), sta­jąc się ra­czej bez­barw­na.
Ju­liette Bi­no­che („An­giel­ski pa­cjent”, „Cze­ko­la­da”) to dru­gie po Cran­sto­nie naj­moc­niej­sze ak­tor­skie ogni­wo fil­mu. Jest jed­nak „a­le” — San­dry Bro­dy, któ­rą od­gry­wa, jest w fil­mie bar­dzo ma­lut­ko. Szko­da, bo Fran­cuz­ka jest zde­cy­do­wa­nie wspa­nia­ła.
Da­vid Stra­thairn („Ul­ti­ma­tum Bour­ne’a”, „Lin­coln”), czy­li fil­mo­wy kontr­ad­mi­rał Will­iam Stentz niby two­rzy kre­ację dość po­rząd­ną, ale nie­ste­ty ucie­ka w ste­reo­ty­py. Jego bo­ha­ter jest więc ty­po­wym, twar­dym ko­man­do­sem z po­łu­dnio­wo-a­me­ry­kań­skim ak­cen­tem, ja­kich w fil­mach wie­le. Ni­czym za­tem nie za­ska­ku­je.
Po­nad­to fa­scy­nu­je mnie jed­na, zwią­za­na w pe­wien z spo­sób z ak­to­ra­mi, rzecz — moż­na Ame­ry­ka­nom po­wie­dzieć, jak się na­zwę „Go­dzi­lla” po­win­no wy­ma­wiać (przez „dź”, Go-dzi-la), co w jed­nym mo­men­cie nawet czy­ni po­stać gra­na przez Wa­ta­na­be, ale to nic nie zmie­ni. Oni i tak, za­miast sta­rać się choć szcząt­ko­wo tę ory­gi­nal­ną wy­mo­wę od­two­rzyć i po­wie­dzieć coś w sty­lu „Go­-dżi­-la”, upo­rczy­wie ob­sta­ją przy swo­im „God-zy-la”. Cóż…

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Po­na­rze­ka­łem na ak­to­rów, ale o tech­ni­ka­liach mo­gę mó­wić w sa­mych su­per­la­ty­wach.
Au­to­rem zdjęć do fil­mu jest Sea­mus McGar­vey („Po­ku­ta”, „Aven­gers”), któ­re­go pra­ca jest prze­myśl­na pod każ­dym wzglę­dem. Film na­krę­co­no do­sko­na­le, a wra­że­nie ro­bią nie tyl­ko pięk­ne pa­no­ra­my, ale też ak­cja po­ka­zy­wa­na na zbli­że­niach.
Po­praw­ny jest mon­taż au­tor­stwa Boba Duc­saya („Loo­per — pę­tla cza­su”, se­ria „Mu­mia”) — spraw­ny, ale nie: zbyt szyb­ki czy cha­otycz­ny. Po­zba­wio­ny jest on więk­szych błę­dów.
Do­sko­na­le wy­glą­da­ją pro­jek­ty kai­jū MUTO, a tak­że sa­me­go Go­dzi­lli. Ten ostat­ni jest od­po­wied­nio wier­ny ory­gi­nal­nym, ja­poń­skim wcie­le­niom, ale też nie­co wzglę­dem nich zmie­nio­ny. Przede wszyst­kim, to naj­więk­sza do tej pory wer­sja po­two­ra — w fil­mie Edward­sa mie­rzy on bo­wiem aż 110 me­trów. Twór­cy opo­wia­da­ją, że pro­jek­tu­jąc pysk Go­dzil­li, wy­ko­rzy­sta­li ele­men­ty py­sków niedź­wie­dzi, psów czy dzio­bów or­łów — być mo­że dla­te­go Król Potworów wy­glą­da tak sym­pa­tycz­nie. No i nie­na­gan­na jest ani­ma­cja, głów­nie dzię­ki wy­ko­rzy­sta­niu tech­no­lo­gii mo­tion cap­tu­re. Zresz­tą ca­łość efek­tów spe­cjal­nych, nad­zo­ro­wa­nych przez Jima Ry­gie­la (se­ria „Wład­ca Pier­ście­ni”) robi wra­że­nie — od znisz­czo­nych miast po emo­cjo­nu­ją­ce wal­ki kai­jū.
Za­dba­no tak­że o zna­ko­mi­ty dźwięk. Od­po­wie­dzial­ni za nie­go Erik Aadahl i Ethan Van Der Ryn („O­pe­ra­cja Ar­go”) dba­ją o naj­mniej­sze szcze­gó­ły, przy­go­to­wu­jąc dość re­ali­stycz­nie brzmia­ce od­gło­sy. Naj­więk­sze uzna­nie na­le­ży im się jed­nak za od­świe­że­nie ryku Go­dzi­lli, przy któ­rym pra­co­wa­li sześć mie­się­cy (w trak­cie pro­duk­cji stwo­rzy­li aż 50 wer­sji).
Cał­kiem nie­źle spraw­dza się 3D — w więk­szo­ści ujęć głę­bia ob­ra­zu po­ma­ga wi­dzo­wi le­piej do­świad­czyć tego, co dzie­je się na ekra­nie.
Ge­nial­ną opra­wę mu­zycz­ną two­rzy Ale­xandre Desplat („Au­tor wid­mo”, „Harry Potter i In­sy­gnia Śmier­ci cz. I i II”). Zna­ko­mi­cie bu­du­je ona at­mos­fe­rę — jest nie­po­ko­ją­ca i gło­śna, co kom­po­zy­tor pod­kreś­la, wy­ko­rzy­stu­jąc du­żo in­stru­men­tów smycz­ko­wych oraz per­ku­syj­nych. W wie­lu miej­scach Desplat od­wo­łu­je się tak­że do tra­dy­cyj­nej mu­zy­ki ja­poń­skiej, co sta­no­wi mi­ły ukłon w stro­nę kra­ju po­cho­dze­nia Go­dzi­lli.

MA­NIAK OCE­NIA


Do naj­po­waż­niej­szych wad „Go­dzi­lli” moż­na za­li­czyć sztam­po­wych, ma­ło wy­ra­zi­stych bo­ha­te­rów ludz­kich czy prze­cięt­ne ak­tor­stwo, ale to wszyst­ko jest nie­waż­ne. Waż­ne jest zaś to że pod­czas se­an­su po­czu­łem się tak, jak wte­dy przed te­le­wi­zo­rem w dzie­ciń­stwie; jak­bym oglą­dał ja­poń­ską „Go­dzi­llę”, uak­tu­al­nio­ną tech­no­lo­gicz­nie przez Ame­ry­ka­nów. I wła­śnie dla­te­go, film za­słu­gu­je na naj­wyż­szą oce­nę.
DO­BRY

Komentarze