Maniak ocenia #119: "Kraina lodu"

MA­NIAK ROZ­PO­CZY­NA


Uwiel­biam fil­my ani­mo­wa­ne z wy­twór­ni Dis­ne­ya — mię­dzy in­ny­mi dla­te­go, że każ­dy, nie­za­leż­nie od wie­ku, mo­że w nich zna­leźć coś dla sie­bie. Tak też jest z „Kra­iną lodu”.
Dłu­go zwle­ka­łem z re­cen­zją tej pro­duk­cji, ale to dla­te­go, że bar­dzo za­le­ża­ło mi na obej­rze­niu dwóch wer­sji ję­zy­ko­wych — pol­skiej i ory­gi­nal­nej, an­giel­skiej. Nie­daw­no uda­ło mi się obej­rzeć tę dru­gą i mo­gę te­raz z czy­stym su­mie­niem na­pi­sać coś wię­cej o tej osca­ro­wej ani­ma­cji. Za­nim jed­nak przej­dę do rze­czy, to krót­ko opo­wiem o nie­sa­mo­wi­tej hi­sto­rii po­wsta­wa­nia fil­mu.
Do ad­ap­ta­cji „Kró­lo­wej śnie­gu” wy­twór­nia Di­sneya po raz pierw­szy przy­mie­rza­ła się już w 1943 roku, kie­dy Sa­mu­el Gol­dwyn za­pro­po­no­wał wspól­ne przed­się­wzię­cie — film ak­tor­ski o Han­sie Chri­stia­nie An­der­se­nie z ani­mo­wa­ny­mi wstaw­ka­mi, in­spi­ro­wa­ny­mi naj­słyn­niej­szy­mi ba­śnia­mi au­to­ra. Do współ­pra­cy osta­tecz­nie nie do­szło (choć Gol­dwyn i tak wy­pro­du­ko­wał film, cał­ko­wi­cie ak­tor­ski, któ­ry oka­zał się wiel­kim suk­ce­sem), tym nie­mniej po­mysł di­sney­ow­skiej wer­sji „Kró­lo­wej śnie­gu” nie zgi­nął.
Do ekra­ni­za­cji ba­śni pod­cho­dzo­no wie­le razy, ale za­wsze po­ja­wiał się ten sam pro­blem — jak spra­wić, by bo­ha­te­ro­wie i hi­sto­ria prze­ma­wia­ły do współ­cze­sne­go od­bior­cy? Po­my­słów by­ło wie­le, jed­nak wła­dze wy­twór­ni wciąż je osta­tecz­nie od­rzu­ca­ły.
W koń­cu nad­szedł rok 2008. Chris Buck („Ta­rza­n”) za­pro­po­no­wał po­wrót do pro­jek­tu i otrzy­mał zie­lo­ne świa­tło. Film miał być za­ty­tu­ło­wa­ny „An­na and the Snow Qu­een” („An­na i Kró­lo­wa Śnie­gu”) i być tra­dy­cyj­nie ani­mo­wa­ny. Jed­nak i tu po­ja­wi­ły się pro­ble­my. Nad­zo­ru­ją­cy wszyst­kie przed­się­wzię­cia Di­sneya John La­sse­ter nie był do koń­ca za­do­wo­lo­ny z pra­cy Bu­cka — choć hi­sto­ria by­ła lek­ka i za­baw­na, to cze­goś wciąż w niej bra­ko­wa­ło, a bo­ha­te­ro­wie byli zbyt jed­no­wy­mia­ro­wi. Eki­pa wró­ci­ła więc znów do pra­cy. I wte­dy po­ja­wił się po­mysł — a mo­że by tak uczy­nić głów­ne bo­ha­ter­ki sio­stra­mi? Na­tych­miast tę myśl pod­chwy­co­no i wresz­cie wszyst­ko ru­szy­ło z miej­sca. Wkrót­ce do prac nad sce­na­riu­szem za­trud­nio­no Jen­ni­fer Lee („Ralph De­mol­ka”), a do na­pi­sa­nia pio­se­nek Ro­ber­ta Lo­pe­za oraz Kri­stin An­der­son-Lo­pez („Ku­buś i przy­ja­cie­le”). Ci ostat­ni moc­no wpły­nę­li zaś na osta­tecz­ną wi­zję, pi­sząc pio­sen­kę „Let it Go”, któ­ra tchnę­ła sce­na­rzyst­kę do zmia­ny uspo­so­bie­nia jed­nej z bo­ha­te­rek. I tak nad­szedł li­sto­pad 2013, kie­dy „Kra­ina lodu” mia­ła pre­mie­rę.

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Fa­bu­ła „Kra­iny lodu” nie jest na pierw­szy rzut oka szcze­gól­nie skom­pli­ko­wa­na. Ma­gicz­na moc Elsy spro­wa­dza na kró­le­stwo Aren­delle wiecz­ną zi­mę. Anna, jej sio­stra, ru­sza od­na­leźć El­sę, a w po­szu­ki­wa­niach to­wa­rzy­szą jej: po­cho­dzą­cy z gór Kri­stoff oraz jego re­ni­fer Sven. Po dro­dze na­po­tka­ją za­baw­ne­go bał­wa­na Ola­fa oraz ta­jem­ni­cze trol­le i bę­dą mu­sie­li zmie­rzyć się z su­ro­wą po­go­dą.
Z ory­gi­nal­nej ba­śni An­der­se­na zo­sta­ło tu nie­wie­le — są pew­ne głów­ne za­ło­że­nia (wy­pra­wa, odła­mek lodu w ser­cu itd.), ale wo­kół nich osnu­ta zo­sta­je tak na­praw­dę zu­peł­nie inna hi­sto­ria. Nie umiem po­wie­dzieć, czy ko­niecz­nie lep­sza (a to dla­te­go, że „Kró­lo­wą Śnie­gu” od za­wsze uwiel­bia­łem i bar­dzo czę­sto do niej wra­cam), ale na pew­no hi­sto­ria na mia­rę na­szych cza­sów i pod wie­lo­ma wzglę­da­mi prze­ło­mo­wa. Prze­ło­mo­wa, po­nie­waż jej twór­cy z po­wo­dze­niem ba­wią się utar­ty­mi w świe­cie ani­ma­cji sche­ma­ta­mi. To nie jest ko­lej­ny ty­po­wy di­sney­ow­ski film o księż­nicz­ce i wiel­kiej mi­ło­ści od pierw­sze­go wej­rze­nia. Wręcz prze­ciw­nie. To tak na­praw­dę wspa­nia­le po­pro­wa­dzo­na opo­wieść o ak­cep­ta­cji sa­me­go sie­bie i prze­zwy­cię­ża­niu stra­chu. Hi­sto­ria o tym, że „in­ny” nie­ko­niecz­nie ozna­cza „ob­cy” czy „gor­szy”. Wresz­cie, jest to jed­na z pierw­szych ani­ma­cji Di­sneya, któ­ra ja­sno daje do zro­zu­mie­nia, że mi­łość nie jest czymś, co przy­cho­dzi od razu, od pierw­szej chwi­lil; w któ­rej da­ną oso­bę spo­tka­my i że pierw­sze wra­że­nie czę­sto mo­że być myl­ne. A wszyst­ko to po­da­ne w for­mie, któ­ra ide­al­nie łą­czy lek­ki, sym­pa­tycz­ny hu­mor z po­wa­gą i so­lid­ną daw­ką przy­go­dy.
Du­ża si­ła „Kra­iny lodu” tkwi w bar­dzo mą­drej kon­struk­cji hi­sto­rii i wie­lo­krot­nym wo­dze­niu wi­dza za nos. Jest kil­ka bar­dzo zgrab­nie po­my­śla­nych zwro­tów ak­cji, a osta­tecz­ne roz­wią­za­nie (choć dość oczy­wi­ste, je­śli się głę­biej nad tym za­sta­no­wić), dla osób przy­zwy­cza­jo­nych do pew­nych utar­tych w ba­śniach mo­ty­wów, mo­że się wy­dać za­ska­ku­ją­ce. I bar­dzo do­brze, bo taki ele­ment nie­pew­no­ści w dzi­siej­szych fil­mach, co­raz czę­ściej po­wie­la­ją­cych wie­le roz­wią­zań, wy­da­je się szcze­gól­nie war­to­ścio­wy.
Opła­ci­ła się dłu­ga pra­ca nad po­szcze­gól­ny­mi po­sta­cia­mi, po­nie­waż na­pi­sa­ne są do­sko­na­le, a przede wszyst­kim są świet­nie zrów­no­wa­żo­ne. Mamy prze­mi­łą, ko­cha­ją­cą, ale też nie­co na­iw­ną pro­ta­go­nist­kę An­nę; wy­co­fa­ną, ogar­nię­tą przez strach El­sę; ta­jem­ni­cze­go Han­sa; scep­tycz­ne­go, nie­co za­pa­trzo­ne­go w sie­bie Kri­stof­fa i wresz­cie prze­za­baw­nych: Ola­fa i Sve­na. Każ­dy z tych bo­ha­te­rów ma w so­bie przy­sło­wio­we to coś i z każ­dym z nich moż­na na swój spo­sób się zżyć. Ła­two z wie­lo­ma z nich się utoż­sa­mić, co z ko­lei po­ma­ga głę­biej wejść w świat fil­mu i le­piej zro­zu­mieć jego prze­sła­nie. Przede wszyst­kim jed­nak, po­zwa­la świet­nie się ba­wić.

MA­NIAK O PIO­SEN­KACH


Jak wspom­nia­łem wcześ­niej, au­to­ra­mi pio­se­nek są Ro­bert Lo­pez i Kristin An­der­son-Lo­pez — mał­żeń­ski duet, któ­ry wcze­śniej na­pi­sał dla Di­sneya utwo­ry do „Ku­bu­sia i przy­ja­ciół”. Nie mie­li ła­twe­go za­da­nia, zwłasz­cza dla­te­go, że byli świa­do­mi, iż ich pra­ca bę­dzie po­rów­ny­wa­na do dzieł Ala­na Men­ke­na i Ho­war­da Ash­ma­na — osób, sto­ją­cych za suk­ce­sem mu­si­ca­lo­wych ani­ma­cji z okre­su tzw. re­ne­san­su Dis­neya (1989–1999).
Z dwu­dzie­stu pię­ciu pio­se­nek stwo­rzo­nych przez Lo­pe­zów, do fil­mu osta­tecz­nie tra­fiło osiem. Wszyst­kie utwo­ry są mu­zycz­nie zróż­ni­co­wa­ne i więk­szość z nich wpa­da w ucho (naj­bar­dziej „Let It Go”, „For the First Time in Fo­re­ver”, „Do You Want to Build a Snow­man” oraz „Love is an Open Door”). Każ­da pio­sen­ka jest umiesz­czo­na w uza­sad­nio­nym miej­scu i każ­da po­zwa­la wi­dzom do­wie­dzieć się cze­goś wię­cej o da­nych bo­ha­te­rach. Lo­pe­zo­wie współ­pra­co­wa­li z Jen­ni­fer Lee i czę­sto wza­jem­nie pod­su­wa­li so­bie pew­ne po­my­sły.
Wy­ko­na­nia rów­nież są bez za­rzu­tu. Pio­sen­ki fil­mo­we nie są ła­twe, bo nie wy­star­czy za­śpie­wać ich czy­sto, a na­le­ży prze­ka­zać w nich spo­ro emo­cji. Naj­le­piej z tego za­da­nia wy­wią­zu­je się Idi­na Men­zel, któ­rej „Let It Go” nie bez po­wo­du zo­sta­ło na­gro­dzo­ne Osca­rem.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Chris Buck i Jen­ni­fer Lee po­dzie­li­li się re­ży­ser­ski­mi obo­wiąz­ka­mi na­stę­pu­ją­co: Lee zaj­mo­wa­ła się wszyst­kim zwią­za­nym z hi­sto­rią, na­to­miast Buck nad­zo­ro­wał tech­nicz­ne aspek­ty fil­mu. Obo­je współ­pra­co­wa­li tak­że z mon­ta­ży­stą.
Sce­na­riusz zo­stał zre­ali­zo­wa­ny bar­dzo spraw­nie. Film ma du­ży roz­mach i wi­zu­al­nie robi nie­sa­mo­wi­te wra­że­nie. Utrzy­ma­ny jest w świet­nej, bar­dzo pa­su­ją­cej do na­stro­ju pa­nu­ją­ce­go na ekra­nie ko­lo­ry­sty­ce — do­mi­nu­ją oczy­wi­ście zim­ne bar­wy, co po­zwa­la moc­no wczuć się w kli­mat. Za­do­wa­la nie­na­chal­na sym­bo­li­ka i kil­ka świet­nie po­my­śla­nych na­wią­zań do kla­sycz­nych fil­mów Di­sneya, np. „Po­ca­hon­tas”. Cie­szą rów­nież od­wo­ła­nia do kul­tu­ry la­poń­skiej.
Re­ży­se­rzy du­ży na­cisk kła­dą na emo­cjo­nal­ny wy­dźwięk pro­duk­cji i sta­ra­ją się jak naj­le­piej uwi­docz­nić głów­ny mo­tyw fil­mu — mi­łość kon­tra strach. Te ele­men­ty wzmac­nia de­cy­zja o uczy­nie­niu fil­mu ani­mo­wa­nym mu­si­ca­lem. Dość do­brze po­kie­ro­wa­na jest tak­że ob­sa­da, któ­ra wszyst­kie po­my­sły re­ali­zu­je zna­ko­mi­cie.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Ak­to­rzy zo­sta­li bar­dzo sta­ran­nie do­bra­ni do swych ról. Uży­cza­ją­ca gło­su An­nie Kris­ten Bell („Ve­ro­ni­ca mars”, „He­ro­si”) od dzie­ciń­stwa chcia­ła wy­stą­pić w fil­mie Dis­neya. De­cy­zja o jej ob­sa­dze­niu zo­sta­ła pod­ję­ta po prze­słu­cha­niu pio­se­nek, któ­re na­gra­ła w mło­do­ści. Bell wspa­nia­le od­zwier­cie­dla w gło­sie nie­sa­mo­wi­ty wi­gor bo­ha­ter­ki i spra­wia, że ła­two się z nią utoż­sa­mić. Do­sko­na­le śpie­wa.
Pierw­szo­rzęd­nie gra tak­że Idi­na Men­zel („Za­cza­ro­wa­na”, broad­wa­yowy mu­si­cal „Wi­cked”) Broad­wa­yowa we­te­ran­ka i kil­ku­krot­na lau­re­at­ka na­gro­dy Tony nie tyl­ko ge­nial­nie śpie­wa, ale tak­że świet­nie od­da­je emo­cje swo­jej po­sta­ci — Elsy. Od razu da się wy­czuć w jej gło­sie nie­sa­mo­wi­tą wraż­li­wość, a tak­że strach, wstyd i wy­co­fa­nie.
Cał­kiem nie­źle ra­dzi so­bie Jo­na­than Groff („Spojrzenia”) w roli Kri­stof­fa. Bar­dzo do­brze wy­cho­dzi mu ukry­wa­nie pod płasz­czy­kiem iro­nii oraz scep­ty­cy­zmu du­żej wraż­li­wo­ści i bo­ha­ter­sko­ści.
Ab­so­lut­nie ge­nial­ny jest Josh Gad („1600 Penn”) jako bał­wan Olaf. Ani razu nie włą­cza ak­tor­skich ha­mul­ców i ca­ły czas idzie na ca­łość, wno­sząc do fil­mu spo­ro ener­gii i cie­pła, a tak­że pew­nej dzie­cię­cej (choć ak­tor sam by­naj­mniej dziec­kiem nie jest) wraż­li­wo­ści.
Do­brze spi­su­je się rów­nież San­ti­no Fon­ta­na (broad­wa­yowy „Cinderella”), któ­ry uży­cza gło­su Han­so­wi. Umie­jęt­nie od­da­je róż­ne ob­li­cza swo­jego bo­ha­te­ra — w za­leż­no­ści od tego, z kim roz­ma­wia, zmie­nia ton i tembr gło­su, do­sto­so­wu­jąc je do roz­mów­cy.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Tech­nicz­nie po raz ko­lej­ny Di­sney nie za­wo­dzi. Po­dob­nie jak w „Za­plą­ta­nych”, w „Kra­inie lodu” za­sto­so­wa­no hy­bry­dę ani­ma­cji tra­dy­cyj­nej i kom­pu­te­ro­wej.
Mo­de­le po­sta­ci są prze­ślicz­ne, zróż­ni­co­wa­ne i do­sko­na­le za­ni­mo­wa­ne. Każ­dy z bo­ha­te­rów przy­pi­sa­ny był do in­ne­go ani­ma­to­ra nad­zo­ru­ją­ce­go swój ze­spół, dzię­ki cze­mu uda­ło się każ­dej nadać pe­wien in­dy­wi­du­al­ny ton. Ca­ły ze­spół spi­sał się na­praw­dę do­brze, co wi­dać choć­by po szcze­gó­ło­wej, nie­zwy­kle do­pra­co­wa­nej eks­pre­sji pos­ta­ci.
Bar­dzo ład­ne są tak­że ko­stiu­my, do za­pro­jek­to­wa­nia któ­rych spe­cjal­nie za­pro­szo­no Jean Gil­more. W stro­jach wi­dać wy­raź­ną in­spi­ra­cję lu­do­wym nor­we­skim ubio­rem z dzie­więt­na­ste­go wie­ku. zresz­tą to nie­je­dy­na in­spi­ra­cja Nor­we­gią, po­nie­waż ca­ły świat w „Kra­inie lodu” zo­stał zbu­do­wa­ny wła­śnie w opar­ciu o tam­tej­sze kra­jo­bra­zy. I robi to nie­sa­mo­wi­te wra­że­nie. Prze­pięk­ne ośnie­żo­ne gór­skie szczy­ty, fior­dy, fan­ta­stycz­na ar­chi­tek­tu­ra — wszyst­ko do­pię­te na ostat­ni gu­zik i przy­wo­dzą­ce na myśl za­pie­ra­ją­ce dech w pier­siach wi­do­ki Skan­dy­na­wii.
Za­dba­no tak­że o od­po­wied­nią tech­no­lo­gię, by wia­ry­god­nie po­ka­zać za­cho­wa­nie śnie­gu i lodu. Przy­go­to­wa­no mię­dzy in­ny­mi ge­ne­ra­tor płat­ków śnie­gu, za po­mo­cą któ­re­go wy­ge­ne­ro­wa­no po­nad 2000 róż­nych śnie­ży­nek oraz opro­gra­mo­wa­nie zwa­ne Mat­ter­horn, któ­re umoż­li­wi­ło na­da­nie śniegowi o od­po­wied­niej fak­tu­ry i innych wła­ści­wo­ści. Efekt jest fan­ta­stycz­ny — tak re­ali­stycz­nie przy­go­to­wa­ne­go na kom­pu­te­rze śnie­gu jesz­cze nie wi­dzia­łem.
Mu­zy­kę do fil­mu na­pi­sał Chri­sto­phe Beck („Bu­ffy: The Vam­pire Sla­yer”). W kom­po­zy­cjach wy­ko­rzy­stał tra­dy­cyj­ne nor­we­skie in­stru­men­ty i po­dob­nie jak ani­ma­to­rzy, czer­pał spo­rą in­spi­ra­cję z kul­tu­ry la­poń­skiej. Ści­śle współ­pra­co­wał z Lo­pe­za­mi, dzię­ki cze­mu ścież­ka dźwię­ko­wa jest bar­dzo spój­na. Słu­cha jej się z praw­dzi­wą przy­jem­no­ścią, zwłasz­cza, że po­szcze­gól­ne utwo­ry Beck per­fek­cyj­nie do­pa­so­wał do tego, co dzie­je się w da­nym mo­men­cie na ekra­nie.

MA­NIAK O WER­SJI POL­SKIEJ


I wresz­cie kwe­stia wer­sji pol­skiej. Do „Kra­iny lodu” przy­go­to­wa­no dub­bing w aż czter­dzie­stu je­den ję­zy­kach. Wszyst­ko ści­śle nad­zo­ro­wał od­dział Dis­neya (Dis­ney Cha­rac­ter Voi­ces In­ter­na­tio­nal).
Przede wszyst­kim za­dba­no o to by wy­brać od­po­wied­nie gło­sy do pio­se­nek (sz­cze­gól­nie trud­ne by­ło to w przy­pad­ku po­sta­ci Elsy). W pięt­na­stu wer­sjach, w tym na­szej pol­skiej, od­dziel­nie za­trud­nio­no oso­by do dia­lo­gów i pio­se­nek, po­nie­waż cza­sa­mi, do da­nej po­sta­ci ak­tor­sko pa­so­wał ktoś inny. I tak pio­sen­ki Elsy śpie­wa Ka­ta­rzy­na Ła­ska, któ­ra ra­dzi so­bie z ma­te­ria­łem cał­kiem nie­źle (choć nie bez mniej­szych zgrzy­tów) i ma bar­dzo po­dob­ną do Idi­ny Men­zel bar­wę gło­su. Pod­czas dia­lo­gów sły­szy­my zaś w tej roli Li­dię Sa­do­wą. An­nie gło­su w par­tiach mó­wio­nych uży­cza ide­al­nie do­pa­so­wa­na do bo­ha­ter­ki Anna Cie­ślak, a w par­tiach śpie­wa­nych Mag­da­le­na Wa­sy­lik — wy­ko­naw­czy­ni o bar­dzo cie­płej, dziew­czę­cej bar­wie gło­su. Świet­nym po­su­nię­ciem by­ło ob­sa­dze­nie Cze­sła­wa Mo­zi­la w roli Ola­fa. Ma on bar­dzo po­dob­ny głos i wraż­li­wość do Jo­sha Gada, dzię­ki cze­mu za­rów­no w ory­gi­na­le jak i w wer­sji pol­skiej sym­pa­tycz­ny i za­baw­ny bał­wan wy­pa­da tak samo do­brze. Nie­źle spi­su­ją się w swych ro­lach tak­że Grze­gorz Kwie­cień (Hans) i Pa­weł Cioł­korz (Kris­toff). Re­ży­ser du­bbin­gu, Woj­ciech Pasz­kow­ski, dba o to by ak­to­rzy jak naj­le­piej od­wzo­ro­wa­li pra­cę ob­sa­dy ory­gi­na­łu.
Je­śli zaś cho­dzi o pol­skie dia­lo­gi, to te zo­sta­ły przy­go­to­wa­ne bez za­rzu­tu. Od­po­wia­da za nie Jan We­csi­le, a więc je­den z we­te­ra­nów pol­skie­go du­bbin­gu. Kwe­stie są prze­tłu­ma­czo­ne po­praw­nie, od­po­wied­nio do­pa­so­wa­ne do ru­chów ust i brzmią płyn­nie. Cał­kiem do­brze ra­dzi so­bie tak­że Mi­chał Woj­na­row­ski, któ­re­mu po­wie­rzo­no tłu­ma­cze­nie pio­se­nek. Uda­je mu się prze­ło­żyć je sto­sun­ko­wo wier­nie (co po­ka­żę na przy­kła­dzie „Let It Go” w osob­nej not­ce).

MA­NIAK OCE­NIA


„Kra­ina lodu” to nie tyl­ko je­den z naj­lep­szych fil­mów Di­sneya ostat­nich lat, ale w ogó­le. Jego atu­ty to przede wszyst­kim bar­dzo mą­dra za­ba­wa ba­śnio­wy­mi sche­ma­ta­mi, świet­ne pio­sen­ki i do­sko­na­ła, szcze­gó­ło­wa ani­ma­cja.

DO­BRY

Komentarze