Maniak ocenia #115: "Gingitsune" S01E05

MA­NIAK ZA­CZY­NA


Po­przed­ni od­ci­nek „Gin­git­su­ne” zro­bił na mnie bar­dzo du­że wra­że­nie. Ta nie­po­zor­na, fa­mi­lij­na pro­duk­cja nie­sie ze so­bą bar­dzo sil­ny ła­du­nek emo­cjo­nal­ny i jest po­zy­cją ze wszech miar in­te­re­su­ją­cą. Choć mi­ło­śni­cy spo­rej ilo­ści ak­cji mo­gą czuć się za­wie­dze­ni, bo to ani­me bar­dziej sku­pia­ją­ce się na po­sta­ciach i ich roz­ter­kach, to każ­dy, kto lubi za­nu­rzyć się w fik­cyj­nym świe­cie i nie­groź­ny mu de­li­kat­ny, mo­ra­li­za­tor­ski ton, po­wi­nien czuć się usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny. Zwłasz­cza, że z od­cin­ka na od­ci­nek jest co­raz le­piej.
Ostat­nia od­sło­na se­ria­lu zo­sta­wi­ła wi­dzów z ma­łym za­wie­sze­niem ak­cji, czym twór­cy za­sy­gna­li­zo­wa­li, że poza jed­no­ra­zo­wy­mi opo­wie­ścia­mi, pra­gną tak­że po­ka­zać pe­wien głów­ny, wie­lo­od­cin­ko­wy wą­tek. Jak wy­pa­da za­tem dal­szy ciąg?

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Jak już wspom­nia­łem, w pią­tym od­cin­ku, za­ty­tu­ło­wa­nym „A­ta­ta­kai ki­set­su” (『暖かい季節』; „Cie­pła pora ro­ku”) sce­na­rzyst­ka Ama­miya Hi­to­mi kon­ty­nu­uje hi­sto­rię, któ­rą roz­po­czę­ła w po­przed­niej od­sło­nie se­ria­lu. Oglą­da­my za­tem prze­pla­ta­ne re­tro­spek­cja­mi po­szu­ki­wa­nia Haru.
Ama­miya bar­dzo do­brze kre­śli re­la­cje po­mię­dzy po­szcze­gól­ny­mi po­sta­cia­mi. Ob­ser­wu­je­my po­cząt­ki zna­jo­mo­ści Ma­ko­to (na­wia­sem mó­wiąc, bar­dzo do­brze roz­pi­sa­nej) i Sa­to­ru, a tak­że je­ste­śmy świad­ka­mi nie­zwy­kle sil­nej wię­zi tego dru­gie­go z Haru. Bar­dzo roz­myśl­nym za­bie­giem jest wpro­wa­dze­nie re­tro­spek­cji, wy­ja­śnia­ją­cych nie tyl­ko kształ­to­wa­nie się owej wię­zi, ale tak­że ca­łą ge­ne­zę za­dzior­nej po­słan­nicz­ki ja­poń­skich bo­gów. Owe re­tro­spek­cje przed­sta­wia­ją hi­sto­rię nie­zwy­kle wzru­sza­ją­cą, któ­ra do­sko­na­le uzu­peł­nia się z tym, co dzie­je się w te­raź­niej­szo­ści. Te dra­ma­tycz­ne ele­men­ty wzbo­ga­co­ne są oczy­wi­ście o hu­mor — nie­na­chal­ny i ład­nie wpa­so­wu­ją­cy się w ca­łość.
Ogól­nie rzecz uj­mu­jąc, od­ci­nek po­świę­co­ny jest war­to­ściom, któ­re czę­sto gdzieś tam nam w na­szym za­bie­ga­nym ży­ciu ucie­ka­ją. Twór­cy prze­ka­zu­ją, że war­to wal­czyć o to co się ko­cha, a tak­że cie­szyć się chwi­lą obec­ną. Ro­bią to w spo­sób nie­na­chal­ny, bar­dzo sub­tel­ny, a jed­no­cze­śnie do­cie­ra­ją­cy do wi­dza.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Re­ży­ser, Mi­sa­wa Shin, przede wszyst­kim sku­pia się na wi­zu­al­nym aspek­cie od­cin­ka. Bar­dzo po­my­sło­wo ope­ru­je ko­lo­ry­sty­ką — w sce­nach w te­raź­niej­szo­ści do­mi­nu­ją cie­płe bar­wy z prze­wa­gą po­ma­rań­czy, na­to­miast nie­zwy­kle wzru­sza­ją­ce, mo­men­ta­mi smut­ne re­tro­spek­cje są sza­ra­we.
W jed­nym mo­men­cie re­ży­ser de­cy­du­je się na zre­zy­gno­wa­nie z ani­ma­cji i po­ka­zu­je kil­ka sta­tycz­nych ob­ra­zów. Być mo­że by­ła to de­cy­zja po­dyk­to­wa­na bu­dże­tem pro­duk­cji, jed­nak mimo wszyst­ko, taki za­bieg dość do­brze wpi­su­je się w ide­ę re­tro­spek­cji po­ka­za­nych w od­cin­ku.
Mi­sa­wa sku­pia się na emo­cjach, co od­bi­ja się na tem­pie ak­cji. Po­mi­mo to, ani­me śle­dzi się z za­par­tym tchem, po­nie­waż re­ży­ser każ­dą sce­nę roz­gry­wa z nie­sa­mo­wi­tym wy­czu­ciem.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Ak­tor­sko „A­ta­ta­kai ki­set­su” prawdziwie za­chwy­ca. Uży­cza­ją­ca gło­su głów­nej bo­ha­ter­ce Ka­ne­mo­to Hi­sa­ko do­sko­na­le mo­du­lu­je gło­sem i brzmi nie­zwy­kle prze­ko­nu­ją­co, gdy wy­ra­ża sta­now­czość czy współ­czu­cie. Ani razu nie prze­ry­so­wu­je po­sta­ci, nie uj­mu­jąc jej przy tym pew­ne­go ro­dza­ju dzie­cię­cej na­iw­no­ści.
Świet­nie spi­su­je się tak­że Miki Shin’ichi­­rō w roli Gi­n­ta­­rō. Jak zwy­kle wspa­nia­le od­da­je wszyst­kie ce­chy li­sie­go po­słań­ca — przede wszyst­kim jego luź­ny, lek­ce­wa­żą­cy sto­su­nek do rze­czy­wi­sto­ści.
Ono Ke­n­shō jako Sa­to­ru wy­da­je się nie­co wy­co­fa­ny i za­mknię­ty w so­bie, ale bar­dzo do­brze ko­re­spon­du­je to z tym, co dzie­je się na ekra­nie. Jego mi­ni­ma­li­stycz­ne po­dej­ście do roli, traf­nie wpi­su­je się w po­stać.
Ge­nial­nie gra Fu­ji­mu­ra Ay­umi. Jej Haru bywa za­dzior­na (do cze­go ide­al­nie pa­su­je bar­wa gło­su Fu­ji­mu­ry), ale też uro­cza. Ak­tor­ce z po­wo­dze­niem uda­je się od­dać oba te ob­li­cza ma­łej li­sicz­ki.
Prze­za­baw­ny jest Seki To­shi­hi­ko jako oj­ciec Ma­ko­to. Na­iw­ny, za wszel­ką ce­nę sta­ra­ją­cy się być mi­ły bo­ha­ter jest w jego uję­ciu zna­ko­mi­ty.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Tech­nicz­nie „Gin­git­su­ne” na­dal trzy­ma po­ziom. Przede wszyst­kim za­chwy­ca do­sko­na­ła kre­ska. Prze­pięk­ne i nie­zwy­kle szcze­gó­ło­we są tła. Bar­dzo ład­nie wy­glą­da­ją mo­de­le po­sta­ci, a au­to­rzy za­dba­li tak­że o nie­na­gan­ną eks­pre­sję bo­ha­te­rów. Ani­ma­cja jest płyn­na i cał­kiem nie­zła. Umie­jęt­nie do­pa­so­wa­no do tego wszyst­kie­go oka­zjo­nal­ne efek­ty kom­pu­te­ro­we. Na­strój do­sko­na­le bu­du­je mu­zy­ka.

MA­NIAK OCE­NIA


„Gin­git­su­ne” trzy­ma wy­so­ki po­ziom. To wzru­sza­ją­ce i cie­ka­we ani­me — w sam raz na mi­ły wie­czór.

DO­BRY

Komentarze