Maniak ocenia #266: "Once Upon a Time" S05E01

MANIAK NA POCZĄTEK


Na premierę piątego sezonu "Once Upon a Time" czekałem z prawdziwymi wypiekami na twarzy. Omawiany wczoraj na blogu odcinek "Operation Mongoose" (recenzja, recap) zakończył się w naprawdę zaskakujący sposób. Na ciąg dalszy trzeba było czekać niemal cztery miesiące. Po drodze oczywiście były zwiastuny, ciekawe materiały z San Diego Comic-Con i mnóstwo doniesień, które te oczekiwania umilały. No i był to czas, w którym można było sobie poukładać wszystko w głowie i poprzewidywać, co takiego może się u Emmy i spółki jeszcze wydarzyć.
Dwa tygodnie temu wreszcie premiera się odbyła. I twórcy sprawiają bardzo miłą niespodziankę już pierwszymi scenami, którymi całkowicie oszałamiają i zaskakują. Co też takiego przygotowali?

MANIAK O SCENARIUSZU


Emma przenosi się do Zaczarowanego Lasu, gdzie będzie musiała zmierzyć się z wielką pokusą. Tymczasem w Storybrooke rozpoczynają się przygotowania do misji ratunkowej.
Tytuł odcinka to "The Dark Swan" ("Mroczna Swan" / "Mroczna łabędzica"), a jego scenariusz popełnili, tak jak w przypadku wszystkich ważnych odcinków, twórcy serialu: Edward Kitsis i Adam Horowitz.
Całość otwiera absolutnie fantastyczna scena wewnątrz kina, w którym - a jakże - trwa seans disneyowskiego "Miecza w kamieniu". Niepozorny, wydawać by się mogło, moment, ale już tutaj scenarzyści uderzają pierwszym zwrotem akcji. Potem wzmacniają to uderzenie kolejnymi retrospekcjami (po pierwszych dwóch scenach zrobicie ogromne ŁAŁ - gwarantuję), by wreszcie przejść do teraźniejszości. Od tego momentu historia toczy się zasadniczo na dwóch torach.
Po pierwsze, śledzimy poczynania Emmy w Zaczarowanym Lesie. Ten wątek rozegrano dość ciekawie od strony psychologicznej. Bohaterka zmaga się ze swoimi najmroczniejszymi pobudkami i nie zawsze z tej walki wychodzi zwycięsko. Wspaniale się to obserwuje i można w wieloraki sposób interpretować (metafora uzależnienia? choroby?), co oczywiście sporo historii dodaje. A jeśli wzbogacić to wszystko o nawiązania do pixarowej "Meridy Walecznej", to otrzymuje się mieszankę doskonałą.
Po drugie, obserwujemy działania pozostałych bohaterów, którzy zostali w Storybrooke. Działania często bardzo emocjonalne - w końcu chodzi o życie kogoś, kto jest im bliski. Hak, Regina, Henry, Śnieżka i Książę popełniają więc błędy, a czasem są nawet nieodpowiedzialni, ale ostatecznie, dzięki wzajemnemu wsparciu, potrafią wszystkie swoje gafy naprawić. Jest więc ta cudowna once'owa atmosfera rodzinnej (i nie tylko) współpracy, która pozwala przezwyciężyć każde trudności. Bardzo lubię ten optymistyczny wydźwięk serialu. Zwłaszcza przeciwstawiony ogromnemu złu, reprezentowanemu w tym odcinku nie tylko przez zagrożenie ze strony ciemności zespolonej z Emmą, ale także ze strony pewnej starej znajomej, słusznie nazwanej przez twórców Hannibalem Lecterem Storybrooke.
Można się oczywiście domyślić, że oba wątki w końcu się ze sobą spotykają. Domyślić się jednak trudno, co z tego ostatecznie wynika. Końcówka jest bowiem prawdziwie bombowa i choć twórcy korzystają z przemielonego już kilkakrotnie w "Once Upon a Time" motywu, to robią to tak umiejętnie i serwują to w tak smakowitej otoczce, że nie można im mieć tego za złe.

MANIAK O REŻYSERII


Reżyseruje tym razem Ron Underwood, który obok Hemeckera i Tirone'a należy do czołówki reżyserów pracujących przy serialu. Styl Underwooda wyróżnia się przede wszystkim licznymi najazdami kamery i zbliżeniami, co jest też widoczne w "The Dark Swan". I dość dobrze się to w wielu sekwencjach sprawdza.
Underwood dość sprawnie operuje także montażem. Nie ma tu co prawda wielu oryginalnych pomysłów (choć i tych nie brakuje, co widać choćby w jednej z początkowych scen, w której twórcy serwują wielkie zaskoczenie), ale za to reżyser korzysta z montażu bardzo świadomie, znakomicie budując nim tempo.
Inna sprawa to inscenizacja poszczególnych scen. Poza paroma zgrzytami w scenach grupowych, ta jest bezbłędna, a na dodatkowy plus zasługują wszelkie wizualne nawiązania - czy to do filmów Disneya czy też do innych wytworów popkultury.
No i prowadzenie aktorów! To jest - w większości - bezbłędne.

MANIAK O AKTORACH


Jennifer Morrison, choć przez większość odcinka opiera się na sprawdzonych już rozwiązaniach (dodając do nich lekkie zagubienie), to ostatecznie dostaje możliwość podejścia do postaci od innej strony i korzysta z niej całkowicie, tworząc bardzo ciekawą i złożoną kreację. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że te kilka scen, w których reinterpretuje Emmę Swan, to najlepsze co Morrison zrobiła do tej pory w serialu.
Robert Carlyle, choć po poprzednim odcinku mogłoby się wydawać, że dostanie tym razem malutką rolę, wraca w iście wielkim stylu. I to dość niespodziewanie. Nie chcę oczywiście zdradzać szczegółów, ale dość, jeśli powiem, że wszelkie wypracowane na potrzeby roli maniery: specyficzna intonacja, wyrazista gestykulacja oraz "złotko" powracają. Takiego Carlyle'a chcę oglądać więcej.
Lana Parilla nie zawodzi, a ponieważ dostaje od scenarzystów fantastyczny materiał, znów zachwyca bardzo złożonym występem. Dba o każdy szczegół swej kreacji, fantastycznie pokazuje przeróżne stany emocjonalne swojej bohaterki, a co najważniejsze: cudownie magnetyzuje.
Jeszcze bardziej magnetyzuje Rebecca Mader, która wciela się w Zelenę. Aktorka oddaje się swojej roli całkowicie i oglądanie scen, w których występuje to prawdziwa przyjemność. Nie sposób oderwać od Mader wzroku.
Colin O'Donoghue pokazuje kilka ciekawych twarzy, które wzbogaca oczywiście o wrodzony urok i charyzmę. Szczególnie dobrze wypada w duecie z Jaredem Gilmore'em, z którym dostaje kilka bardzo dobrych scen. Co się zaś tyczy Gilmore'a - chłopak ma szansę popisać się talentem komediowym, co wychodzi mu niespodziewanie świetnie.
Bardzo dobrze sprawdzają się nowe nabytki. Amy Manson ("Atlantis") to Merida idealna - buńczuczna, odważna i wygadana. Jak zwykle trafiono z obsadzeniem tej roli w dziesiątkę i mam nadzieję, że Szkotka powróci jeszcze przynajmniej na kilka odcinków.
Liam Garrigan ("Filary ziemi") intryguje jako Artur i w gruncie rzeczy jest bliski moim wyobrażeniom o legendarnym królu Camelot. No i jest wściekle przystojny, a to zawsze w cenie.
I wreszcie Elliot Knight ("Sindbad") w roli Merlina. Nie ma aktora w tym odcinku zbyt wiele, ale w scenie, w której się pojawia, prezentuje zupełnie nowe, niespotykane chyba do tej pory spojrzenie na postać tego czarodzieja. Spojrzenie, które całkowicie kupuję.

MANIAK O TECHNIKALIACH


Technicznie jest bardzo dobrze. Kamera prowadzona jest bardzo płynnie, a kolejne ujęcia są bardzo szczegółowe i dość miło się na nie patrzy. Montaż, właściwie kluczowy element budujący tempo tego odcinka, zrealizowany został równie poprawnie - nie jest ani zbyt rwany czy chaotyczny.
To, co nigdy w "OUAT" nie zawodzi, to oczywiście kostiumy. I tym razem Eduardo Castro staje na wysokości zadania, tworząc przepiękne stroje. Czasem oczywiście musi odwołać się do disneyowskich pierwowzorów (Merida), czasem stworzyć coś od siebie (Mroczna Swan), ale zawsze trafia w dziesiątkę. I aż niektórym chce się tych kostiumów pozazdrościć. A jak to jeszcze połączy się z pieczołowicie przygotowaną charakteryzacją, to już w ogóle miodzio.
Spisali się także ludzie od scenografii, zwłaszcza ci którzy odpowiadali za aranżację plenerów. Świetnie wygląda choćby las, w którym Emma odnajduje Meridę czy też Kamienny Krąg znany z filmu Pixara (odtworzony z wielką starannością). Plus należy się także za rekwizyty.
Muzyka standardowo pozostaje bezbłędna, a Mark Isham doskonale bawi się skomponowanymi przez siebie motywami, splatając je w perfekcyjną ścieżkę dźwiękową.

MANIAK OCENIA


Początek piątego sezonu to znakomite wprowadzenie do nowej historii i wątków powiązanych z legendami arturiańskimi. Twórcy już zaczynają to, z czego "OUAT" słynie, czyli szaloną reinterpretację różnych materiałów źródłowych i wychodzi im to pierwszorzędnie. Oby tak dalej!

DOBRY

PS. Jak zwykle zapraszam (po zapoznaniu się z odcinkiem) do lektury mojego recapu, w którym o wszystkim opowiadam trochę szczegółowiej.

Komentarze