Maniak ocenia #247: "XIII: Dzień Mayflower" (t.20)

MANIAK WE WSTĘPIE


Jean Van Hemme to twórca wybitny i moim zdaniem jeden z najlepszych scenarzystów komiksowych w historii. Udowodnił to na łamach takich serii jak „Thorgal”, „Largo Winch” czy wreszcie polecana przeze mnie kiedyś „XIII”.
„XIII” została pierwotnie zakończona po dziewiętnastu tomach w 2007 roku. W ostatniej odsłonie wyjaśniono wszystkie wątki i raz na zawsze rozwiązano zagadkę tożsamości głównego bohatera. Jason MacLane mógł więc wreszcie odpocząć od wszelkich rządowych spisków i spokojnie wieść dalsze życie. Ale do czasu, bowiem jakiś czas później postanowiono jednak kontynuować serię.
W 2011 roku pojawił się dwudziesty tom „XIII”. Tym razem wyszedł on spod pióra Yvesa Sente’a (który lubi przejmować schedę po Van Hemmie — wcześniej przejął od niego „Thorgala”). Sente postawił na drodze tytułowego bohatera kolejne przeciwności losu i uwikłać go w kolejną intrygę.
Komiks, po tym jak serię porzucił Egmont, wreszcie ukazał się w Polsce (a dokładnie w styczniu) nakładem wydawnictwa Taurus. Czy warto było czekać i czy całość nie jest po prostu przysłowiowym skokiem na kasę?

MANIAK O TYTULE


Komiks został zatytułowany dość chwytliwie: „Dzień Mayflower” (w oryginale: „Le Jour du Mayflower”, więc tłumaczenie jest tutaj dosłowne). Tytuł ten odwołuje się do swego rodzaju MacGuffina tomu, który prześladuje bohatera (i czytelnika) niemal do samego końca komiksu; do momentu, w którym XIII zostaje z nim skonfrontowany. Tytuł wybrano więc bardzo świadomie i doskonale dopasowano go do fabuły.

MANIAK O SCENARIUSZU


Sente rozpoczyna swoją historię od całkiem ciekawego punktu. Pewien psychiatra proponuje XIII poddanie się nowatorskiej terapii, która pozwoliłaby mu odzyskać wspomnienia. Bohater postanawia się jej poddać i rzeczywiście pewne klapki w głowie zaczynają się odblokowywać. Tymczasem okazuje się, że na mężczyznę poluje tajemnica organizacja, która może mieć coś wspólnego ze znanym z pierwszych tomów spiskiem dwudziestu…
Nie sądziłem, że cokolwiek dałoby się w serii „XIII” dopowiedzieć. To w końcu zamknięta, wyjaśniona opwieść. Sente pokazał mi jednak, że się myliłem. Kreśli naprawdę udaną, wciągającą historię, która ma w sobie wszystko to co w „XIII” najlepsze. Są więc tajne organizacje i stowarzyszenia, intrygujące tajemnice z przeszłości, nieprawdopodobne zwroty akcji oraz spiski na wysokim szczeblu.
Co najważniejsze, Sente szanuje wszystko to co na łamach serii opowiedział Van Hemme. Nie przekreśla pracy poprzednika, a raczej uzupełnia i wzbogaca jego opowieść własnymi pomysłami. Nie miał być może zbyt wielkiego pola do manewru, jeśli chodzi o tożsamość głównego bohatera i jego przeszłość, ale dzięki zastosowaniu dość prostego rozwiązania, udaje mu się wybrnąć z tej patowej sytuacji. Co takiego robi? Postanawia sięgnąć do dzieciństwa XIII, a także spojrzeć na jego drzewo genealogiczne, a następnie konfrontuje to wszystko ze spiskiem, nawiązującym z kolei do pierwszej sprawy, z jaką mierzył się bohater. Zdarza się scenarzyście w niektórych momentach trochę zbyt pofantazjować, ale z drugiej strony, komiksy z tej serii zawsze balansowały na pewnej granicy. A poza tym — w thrillerach można sobie pozwolić na trochę więcej.
To co się Sente’owi bardzo udaje, to oddanie wyjątkowej atmosfery poprzednich tomów. Podczas lektury towarzyszyła mi taka sama ekscytacja, jak przy tomach autorstwa Van Hemme’a. Kolejne zwroty akcji wywoływały więc opad szczęki, a końcowe rewelacje prawdziwie wbiły mnie w fotel. Nie ulega wątpliwościom, że Sente wykonał naprawdę porządny kawał scenariuszowej roboty. A do tego umiejętnie wprowadził XIII we współczesność, zawierając w fabule takie smaczki jak Facebook czy czarnoskóry prezydent.

MANIAK O RYSUNKACH


Wraz ze scenarzystą zmienia się także rysownik. To stanowisko zajął artysta pochodzenia rosyjskiego, Jurij Żigunow (na okładce komiksu jego nazwisko zapisane jest w transliteracji francuskiej: Iouri Jigounov). Ale jest też mała niespodzianka — pracujący wcześniej przy serii William Vance gościnnie popełnia kilka kadrów oraz przygotowuje okładkę.
Żigunow całkiem umiejętnie naśladuje styl poprzedniego rysownika. Jest więc dość miękka kreska (choć jednak widocznie mniej delikatna niż u Vance’a), oraz realistyczny ton. I całość ogląda się naprawdę dobrze. Postaci wyglądają jak należy i mają bardzo zróżnicowaną mimikę. Tła są naprawdę przemyślane, różnorodne i zachwycają szczegółami. Do tego klasyczny układ kadrów pozwala skutecznie prowadzić historię, której tempo Żigunow zmienia, kontrolując ich rozmiar.
Strony Vance’a to oczywiście klasa sama w sobie. Ale trzeba też przyznać, że nie odstają od całości jakoś szczególnie i jeśli dobrze się im nie przyjrzy, to istnieje szansa, że nawet nie zauważy się, iż rysował je inny autor (to oczywiście komplement dla Żigunowa). Złudzenie pryśnie dopiero po dokładnym odczytaniu kto za co jest odpowiedzialny, na karcie tytułowej.
Za kolory odpowiada Bérengère Marquebreucq. Radzi sobie przyzwoicie. Ma duże pole do popisu (w komiksach frankofońskich brak tendencji do nadużywania tuszu, jak w komiksach amerykańskich). Czasem zdarzy się, że jest zbyt ostro; czasem Marquebreucq mógłby się bardziej przyłożyć do cieniowania, ale z reguły jego pracę można ocenić pozytywnie. Nawet pomimo tego, że lubi używać nieco jaskrawszych kolorów niż robiono to w poprzednich tomach komiksu — dziwnym trafem pasują one do historii.

MANIAK OCENIA


„Dzień Mayflower” to bardzo miłe zaskoczenie. Spodziewałem się komiksu średniego, kontynuacji na siłę, a dostałem dzieło bardzo porządne, które stanowi godny ciąg dalszy sagi zapoczatkowanej przez Van Hemme’a. Oby tak dalej!

DOBRY

Komentarze