Maniak ocenia #146: "The Star Wars" #4

MA­NIAK NA PO­CZĄTEK


Ile­kroć się­gam po ko­lej­ny nu­mer ko­mik­so­wych „The Star Wars”, ty­le­kroć nie mo­gę się na­dzi­wić, jak wiel­ką trans­for­ma­cję prze­szedł pierw­szy sce­na­riusz Geor­ge’a Lu­ca­sa; jak jego po­my­sły ewo­lu­owa­ły i sta­ły się tym, co uwiel­bia dziś ca­ła rze­sza fa­nów.
Prze­wra­ca­jąc ko­lej­ne kar­ty ko­mik­su za­sta­na­wiam się, czy w pier­wot­nej for­mie „Gwiezd­ne Woj­ny” osią­gnę­ły­by ta­ką sa­mą po­pu­lar­ność jak film, któ­ry osta­tecz­nie po­wstał. I wbrew po­zo­rom od­po­wiedź na to py­ta­nie nie jest pro­sta, bo „The Star Wars”, mimo że inna od „No­wej Na­dziei”, wciąż jest so­lid­ną hi­sto­rią, któ­ra wzbu­dza wie­le emo­cji i któ­rą śle­dzi się z za­par­tym tchem. Oczy­wi­ście nie są to ta­kie same emo­cje, ja­kie wy­wo­łu­ją fil­my, ale jed­nak łu­dzą­co po­dob­ne. I tak też się czu­łem pod­czas lek­tu­ry czwar­te­go nu­me­ru.

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Jo­na­than W. Rin­zler w dal­szym cią­gu wier­nie prze­kła­da sce­na­riusz fil­mo­wy Lu­ca­sa na ję­zyk ko­mik­sów. Ak­cja trze­cie­go nu­me­ru roz­po­czy­na się w sa­mym środ­ku uciecz­ki A­nni­ki­na Star­ki­lle­ra, Lu­ke’a Sky­wal­ke­ra, nie­ja­kie­go Whit­su­na oraz księż­nicz­ki Lei i jej bra­ci przed si­ła­mi zło­wro­gie­go Im­pe­rium.
Se­kwen­cja po­cząt­ko­wa jest nie­zwy­kle dy­na­micz­na i trzy­ma w na­pię­ciu, a przy oka­zji jest w niej miej­sce na odro­bi­nę dra­ma­tu. Sło­wem — wszyst­ko to, cze­go do­bre awan­tur­ni­cze kin… Wróć! Wszyst­ko to, cze­go do­bry awan­tur­ni­czy ko­miks po­trze­bu­je.
Nie­mniej jed­nak, cie­ka­wiej robi się do­pie­ro póź­niej, kie­dy bo­ha­te­ro­wie do­cie­ra­ją do celu po­dró­ży. Moż­na mię­dzy in­ny­mi zo­ba­czyć wcze­sną wer­sję sce­ny bój­ki w kan­ty­nie Mos Eisley, czy po­znać zu­peł­nie in­ne­go Hana Solo. A w tle po­twor­ne dzia­ła­nia Im­pe­rium (i wy­glą­da na to że Lu­cas po­cząt­ko­wo chciał od­waż­niej po­ka­zać ich zbrod­nie) po­wro­ty, po­jed­na­nia, po­że­gna­nia oraz na­praw­dę umie­jęt­nie po­ka­za­ny mo­tyw po­świę­ce­nia. Dzie­je się więc cał­kiem spo­ro, jak na nie­co po­nad dwa­dzie­ścia stron ze­szy­tu, ale naj­waż­niej­sze, że nie do­świad­czy­my prze­sy­tu.
Je­śli jed­nak miał­bym się cze­goś przy­cze­pić, to by­ły­by to nie za­wsze prze­my­śla­ne dia­lo­gi oraz fakt, że nie­któ­rym sce­nom przy­da­ło­by się po­świę­cić wię­cej miej­sca, by wzmoc­nić ich dra­ma­tycz­ny efekt lub też upłyn­nić w nie­któ­rych miej­scach roz­wój fa­bu­ły — przy czym po czę­ści wi­nę po­no­si sam Lu­cas (a trud­no go wi­nić), a po czę­ści au­tor ad­ap­ta­cji.

MA­NIAK O RY­SUN­KACH


Ry­sun­ko­wo nic się nie zmie­nia i Mike May­hew na­dal wspa­nia­le oży­wia pier­wot­ne po­my­sły Geor­ge’a Lu­ca­sa. Wi­zu­al­nie świat „The Star Wars” jest rów­nie in­te­re­su­ją­cy, co świat osta­tecz­nych „Gwiezd­nych Wo­jen”, z któ­rych May­hew czę­ścio­wo czer­pie in­spi­ra­cję. Poza tym wi­dać, że swo­je po­my­sły opie­ra rów­nież na ja­poń­skiej kul­tu­rze (jak zresz­tą czy­ni­li twór­cy fil­mu), co jako jej fan, szcze­gól­nie ce­nię. Ca­łość ry­su­je bar­dzo re­ali­stycz­nie, a przy tym strze­że się przed tym, by ry­sun­ki nie wy­glą­da­ły zbyt sta­tycz­nie. Każ­dy kadr jest do­kład­nie prze­my­śla­ny i nie­przy­pad­ko­wy, po­sta­ci do­pra­co­wa­ne, a tła nie­zwy­kle szcze­gó­ło­we.
Nie za­wo­dzą też ko­lo­ry na­nie­sio­ne przez Rai­na Be­re­do, któ­ry świet­nie do­pa­so­wu­je pa­le­tę uży­wa­nych przez sie­bie barw do prac May­he­wa oraz na­stro­ju ko­lej­nych scen. W efek­cie opra­wa gra­ficz­na stoi na bar­dzo wy­so­kim po­zio­mie i na­praw­dę rzad­ko spo­ty­ka się ko­mik­sy, w któ­re pod tym wzglę­dem wło­żo­no aż tyle pra­cy.

MA­NIAK OCE­NIA


Czwar­ty nu­mer „The Star Wars” prze­czy­ta­łem z przy­jem­no­ścią i już nie mo­gę do­cze­kać się, aż prze­brnę przez gó­rę ko­mik­sów, by się­gnąć po nu­mer pią­ty.

DO­BRY

Komentarze