Maniak inaczej #12: Maniak w Japonii #2

MA­NIAK ZA­CZY­NA


Spo­ro cza­su mi­nę­ło od mo­jej pierw­szej re­la­cji z dwu­ty­go­dnio­we­go po­by­tu w Ja­po­nii, więc czas już na ko­lej­ny tekst, w któ­rym opo­wiem Wam, co jesz­cze zo­ba­czy­łem, ku­pi­łem i zja­dłem w Kra­ju Wscho­dzą­ce­go Słoń­ca.

MA­NIAK NA ZAM­KU EDO


Po Ueno, Shi­buyi i Sen­sōji przy­szedł czas na atrak­cję hi­sto­rycz­ną — Edo jō (江戸城), czy­li za­mek Edo. Wiel­ki kom­pleks umiej­sco­wio­ny jest w okrę­gu spe­cjal­nym Chiy­oda (千代田) i skła­da się z kil­ku czę­ści, w tym tzw. Ni no maru (二の丸), w któ­rej znaj­du­ją się po­ste­run­ki wo­jow­ni­ków oraz prze­pięk­ny ogród i tzw. Hon no maru (本の丸), czy­li głów­nej czę­ści z ko­lej­nym ogro­dem oraz za­bu­do­wą. Za­mek po­wstał jesz­cze w XV wie­ku, na­stęp­nie zo­stał prze­ję­ty przez sio­gu­na To­ku­ga­wę Ie­yasu (徳川家康), a po upad­ku sio­gu­na­tu na jego te­re­nie po­wstał też pa­łac ce­sar­ski.

Ōte mon, czy­li wej­ście na te­ren zam­ku.

Na te­ren zam­ku wejść moż­na by­ło przez Ōte mon (大手門), czy­li do­słow­nie: „Bra­mę Wiel­kiej Dło­ni”, a mniej do­słow­nie: po pro­stu „Bra­mę Głów­ną”. Bra­ma ta wie­lo­krot­nie ule­ga­ła znisz­cze­niu, a obec­ną wer­sję od­bu­do­wa­no w 1968 roku — sto­sun­ko­wo nie­daw­no.
Po wej­ściu przez Ōte mon, po pra­wej stro­nie moż­na by­ło zo­ba­czyć zdo­bią­cą sto­ją­cy tam kie­dyś bu­dy­nek prze­zna­czo­ny do ma­ga­zy­no­wa­nia oraz ce­lów obron­nych… or­kę (któ­ra w an­giel­skim tłu­ma­cze­niu dla tu­ry­stów zo­sta­ła del­finem, a ogól­nie wy­glą­da­ła jak zmu­to­wa­ny karp).

Po­noć orka…

Kil­ka kro­ków da­lej sym­pa­tycz­ni pa­no­wie z bud­ki dali nam (mo­jej Po­łów­ce i mnie) dar­mo­we bi­le­ty (ta­blicz­ki, któ­re po za­koń­cze­niu zwie­dza­nia na­le­ża­ło od­dać z po­wro­tem) i mo­gli­śmy roz­po­cząć wła­ści­we zwie­dza­nie.
Pierw­szy na­szym oczom uka­zał się Dōshin ban­sho (同心番所), czy­li je­den z trzech za­cho­wa­nych do dziś po­ste­run­ków, w któ­rym przy­dzie­le­ni do tego wo­jow­ni­cy strze­gli zam­ku.

Dōshin ban­sho.

Ko­lej­ny na dro­dze był dru­gi z po­ste­run­ków, zwa­ny Hya­ku­nin ban­sho (百人番所), czy­li po­ste­ru­nek stu lu­dzi. Stu wo­jow­ni­ków z czte­rech li­nii rodu To­ku­ga­wa strze­gło tu­taj przej­ścia do głów­nej czę­ści zam­ku — stąd na­zwa. Zdję­cie tego do koń­ca nie od­da­je, ale jest na­praw­dę dłu­gi.

Hya­ku­nin ban­sho — nie­ste­ty nie mie­ści się w ka­drze.

Da­lej dro­ga roz­wi­dla­ła się w kil­ku kie­run­kach. Moż­na by­ło od razu przejść do głów­nej czę­ści kom­plek­su, lub kon­ty­nu­ować zwie­dza­nie Ni no maru. A że znaj­do­wał się tam jesz­cze ogród, to grze­chem by­ło­by go nie zo­ba­czyć.
W dro­dze do ogro­du po­dzi­wiać moż­na by­ło fo­sę oraz mury zbu­do­wa­ne z ma­syw­nych ka­mie­ni. Na­stęp­nie na­le­ża­ło zbo­czyć w pra­wo i przejść przez ma­ły la­sek. I wte­dy oczom uka­zy­wał się prze­pięk­ny wi­dok: buj­ne, zie­lo­ne drze­wa; mnó­stwo kwit­ną­cych kwia­tów, sta­wik pe­łen ko­lo­ro­wych kar­pi czy na­wet ma­ły wo­do­spad. Moż­na by tam stać (bo o ław­kach w tam­tej czę­ści nikt nie po­my­ślał) i po­dzi­wiać go­dzi­na­mi.

Część ogro­du — praw­da, że w nim prze­ślicz­nie?

W głę­bi ogro­du znaj­do­wał się pa­wi­lon her­ba­cia­ny, zwa­ny Suwa no chaya (諏訪の茶屋) — skry­ty wśród drzew, znad któ­rych wy­ra­sta­ły ol­brzy­mie bu­dyn­ki z ulic, ota­cza­ją­cych te­ren zam­ku.
Pier­wot­nie pa­wi­lon znaj­do­wał się w in­nej czę­ści kom­plek­su i prze­nie­sio­no go do ogro­du póź­niej. Bar­dzo ład­ny bu­dy­nek.

Suwa no chaya.

Dal­sza dro­ga, wśród ko­lej­nych drzew (w tym palm), a po­tem znów wzdłuż fosy i mu­rów, wio­dła do głów­nej czę­ści zam­ku, czy­li Hon no maru. Kie­dy już do niej do­tar­liś­my, to, po­nie­waż dłu­go by­li­śmy już na no­gach, na sam po­czą­tek ru­szy­li­śmy w mi­sję o kryp­to­ni­mie: „zna­leźć ław­kę”. Nie by­ło to ła­twe, wszak Ja­poń­czy­cy ta­kich ustrojstw jak ław­ki nie po­trze­bu­ją (by­cie cią­gle w bie­gu i te spra­wy).
Po krót­kiej re­ge­ne­ra­cji sił obej­rze­li­śmy po­bli­ską ka­mien­ną piw­nicz­kę, co do prze­zna­cze­nia któ­rej, tak na­praw­dę nikt nie jest pe­wien. Być mo­że by­ło to ta­jem­ne przej­ście, być mo­że skar­biec, a mo­że po pro­stu ma­ga­zyn.

Ka­mien­na piw­nicz­ka z bli­ska.

Przyj­rze­li­śmy się piw­nicz­ce, wró­ci­li­śmy do cen­trum Hon no maru i do­szli­śmy do miej­sca, gdzie nie­gdyś stał tzw. Ten­shu­dai (天守台) — obiekt, któ­re­mu, gdy­by po­rów­nać go do za­chod­nich bu­dyn­ków, naj­bli­żej do don­żo­nu. Jego bu­do­wa roz­po­czę­ła się w 1607 roku, za pa­no­wa­nia sio­gu­na To­ku­ga­wy Hi­de­ta­dy (徳川秀忠) i zo­sta­ła za­koń­czo­na trzy­dzie­ści je­den lat póź­niej. Kon­struk­cja mie­rzy­ła 58 me­trów. Nie­ste­ty, nie po­sta­ła tam dłu­go, po­nie­waż w 1657 roku, czy­li dzie­więt­na­ście lat po ukoń­cze­niu, spło­nę­ła i ni­gdy nie zo­sta­ła od­bu­do­wa­na.

Dziś tam, gdzie stał Ten­shu­dai,
moż­na po­dzi­wiać… sa­mot­ną so­snę.

Ko­lej­ną atrak­cją w Hon no maru był Fu­ji­mi ta­mon (富士見多聞) — bu­dy­nek na szczy­cie mu­rów obron­nych, w któ­rym skła­do­wa­no broń oraz z któ­re­go moż­na by­ło w ra­zie cze­go ostrze­lać na­cie­ra­ją­ce­go wro­ga.

Fu­ji­mi ta­mon.

Po dro­dze moż­na też by­ło zna­leźć te­ren, gdzie nie­gdyś znaj­do­wał się Mat­su no ōrōka (松の大廊下), a więc miej­sce bar­dzo waż­ne pod wzglę­dem hi­sto­rycz­nym. To tam Asa­no Na­ga­no­ri (浅野長矩) za­ata­ko­wał Ki­rę Yoshi­na­kę (吉良義央), co da­ło po­czą­tek słyn­ne­mu in­cy­den­to­wi z 47 rōni­na­mi, któ­rzy po­mści­li póź­niej zmu­szo­ne­go do sep­pu­ku Na­ga­no­rie­go.

Nie­po­zor­ne miej­sce,
w któ­rym kie­dyś stał ko­ry­tarz Mat­su no ōrōka

Ko­lej­nym przy­stan­kiem w Edo jō by­ła Fu­ji­mi yagu­ra (富士見櫓) — bu­dy­nek, któ­ry słu­żył za­rów­no do ce­lów obron­nych, jak i do ma­ga­zy­no­wa­nia. To je­dy­na trzy­kon­dy­gna­cyj­na yagu­ra, jaka znaj­du­je się na te­re­nie zam­ku. Nie­gdyś by­ło stam­tąd wi­dać gó­rę Fuji (stąd też przed­ro­stek „Fu­ji­mi” w na­zwie), dziś jed­nak za­sła­nia­ją ją dra­pa­cze chmur.

Fu­ji­mi yagu­ra.

Stam­tąd po­zo­sta­ło już nie­wie­le do ro­bo­ty. Prze­szli­śmy przez dru­gi ogród (o wie­le mniej im­po­nu­ją­cy, niż ten wcze­śniej­szy), wspię­li­śmy się do punk­tu wi­do­ko­we­go, a po­tem, po­dzi­wia­jąc ro­śli­ny, po­wo­li wra­ca­li­śmy do Ni no maru, a co za tym idzie, do wyj­ścia. Z rze­czy, któ­rych jesz­cze nie wi­dzie­li­śmy, zo­stał tyl­ko trze­ci z za­cho­wa­nych po­ste­run­ków — tzw. Ōban­sho (大番所), czy­li wiel­ki po­ste­ru­nek. To by­ła ostat­nia z kon­tro­l­nych sta­cji i słu­ży­li tu wo­jow­ni­cy naj­wyż­szej ran­gi.

Ōban­sho.

Za­mek Edo za­li­czo­ny, czas naj­wyż­szy na po­si­łek, czy­li… błą­ka­nie się po Chiy­odzie w po­szu­ki­wa­niu od­po­wied­nie­go miej­sca i tra­fia­nie na ko­lej­ne za­byt­ki — tak to się robi.
A tak na po­waż­nie — nie­moż­ność zna­le­zie­nia in­te­re­su­ją­cej nas knajp­ki mia­ła na­praw­dę do­bre stro­ny, bo uda­ło nam się zo­ba­czyć po­niż­szy ma­ły chra­mik, po­świę­co­ny In­a­rie­mu (稲荷), bó­stwu płod­no­ści, ry­żu, her­ba­ty, sake i li­sów.

Chra­mik In­a­rie­go wraz z li­si­mi po­słań­ca­mi.

Uda­ło nam się też przez przy­pa­dek tra­fić do Hi­ra­ka­wa Ten­man­gū (平川天満宮), czy­li chra­mu po­świę­co­ne­go Ten­ji­no­wi (天神) — nie­gdyś bó­stwu klęsk ży­wio­ło­wych, obec­nie pa­tro­no­wi na­uki. Nie był to mo­że chram szcze­gól­nie im­po­nu­ją­cy, ale i tak cie­ka­wy, ze wzglę­du na bar­dziej ka­me­ral­ną at­mos­fe­rę. Moż­na w nim by­ło zo­ba­czyć choć­by po­sąż­ki le­żą­cych krów, któ­re sym­bo­li­zu­ją Ten­ji­na, ta­na­ba­to­we drze­wa oraz im­po­nu­ją­cą część głów­ną.

Głów­na część Hi­ra­ka­wa Ten­man­gū.

No, ale żar­ty się skoń­czy­ły i trze­ba by­ło na­praw­dę się po­si­lić. W związ­ku z tym uda­li­śmy się do dziel­ni­cy, któ­rą zna­li­śmy le­piej — Shi­buyi. Tam od­szu­ka­li­śmy jed­ną z re­stau­ra­cji sie­ci Su­kiya i za­mó­wi­li­śmy gyū­don (牛丼). Po­tra­wę tę moż­na opi­sać na­stę­pu­ją­co: to mi­ska ry­żu, na któ­rym uło­żo­no ka­wał­ki wo­ło­wi­ny i do­dat­ki — w moim przy­pad­ku szczy­pio­rek i żółt­ko. Na­praw­dę pysz­ne! Do tego przy­słu­gi­wa­ła nam dar­mo­wa, chłod­na her­ba­ta zbo­żo­wa — ta aku­rat mniej smacz­na.

Sma­ku­je jesz­cze le­piej, niż wy­glą­da.

Na ko­niec jesz­cze raz wstą­pi­li­śmy do Book Off, o któ­rym wspo­mi­na­łem już w po­przed­niej not­ce, że­by za­opa­trzyć się w ko­lej­ne książ­ki (tych ni­gdy za wie­le) i w ten spo­sób dzień pią­ty w Ja­po­nii do­biegł koń­ca.

MA­NIAK W HA­RA­JU­KU


Dzień szó­sty to po­byt w Ha­ra­ju­ku (原宿) oraz zwie­dza­nie po­bli­skie­go Me­iji jin­gū (明治神宮). Ale od po­cząt­ku.
Na­zwą Ha­ra­ju­ku zwy­kło okre­ślać się te­ren w Shi­buyi roz­po­ście­ra­ją­cy się od sta­cji met­ra tak­że zwa­nej Ha­ra­ju­ku, aż do tzw. Omo­te­san­dō. Miej­sce sły­nie mię­dzy in­ny­mi z licz­nych skle­pów i stra­ga­ni­ków z ubra­nia­mi. Pierw­szym punk­tem wi­zy­ty by­ło jed­nak coś in­ne­go — bud­ka z na­le­śni­ka­mi. Tak, tak — to brzmi try­wial­nie. Mo­że i jest. Ale wy­obraź­cie so­bie wy­sta­wę bar­dzo do­kład­nie przy­go­to­wa­nych atrap na­le­śni­ków z róż­ny­mi na­dzie­nia­mi, na przy­kład ta­kim, o sma­ku tru­skaw­ko­wo-ser­ni­ko­wym. A po­tem po­my­śl­cie, że po za­mó­wie­niu do­sta­je­cie do­kład­nie tak samo wy­glą­da­ją­cą jak na wy­sta­wie, zwi­nię­tą w ru­lon słod­kość z ka­wał­ka­mi owo­ców i cia­sta. Nie moż­na nie spró­bo­wać.

Ha­ra­ju­ku. Ja­kość kiep­ska, bo i taka też by­ła po­go­da.

Co się zaś ty­czy ha­ra­ju­ko­wych skle­pi­ków i stra­ga­ni­ków — moż­na w nich zna­leźć do­słow­nie wszyst­ko. Od ubrań, przez bi­żu­te­rię, po etui na te­le­fo­ny (o­czy­wi­ście tyl­ko na iPho­ne’y) i róż­ne słod­ko­ści (jak np. ma­li­no­we M&M’s). Je­śli lu­bi­cie ta­kie rze­czy, mo­gli­by­ście tu spę­dzić mnó­stwo cza­su. A po obej­rze­niu wszyst­kie­go wpaść na przy­kład do McDo­nald’s, gdzie pod­czas Mun­dia­lu ser­wo­wa­no spe­cjal­ne­go, ja­poń­skie­go bur­ge­ra.
Po obej­ściu wszyst­kie­go w Ha­ra­ju­ku ru­szy­li­śmy w kie­run­ku głów­nej atrak­cji dnia — po­świę­co­ne­mu ce­sa­rzo­wi Mei­ji i jego mał­żon­ce Shōken (昭憲) Me­iji jin­gū. Dro­ga do głów­nej czę­ści chra­mu wio­dła przez las i za­nim do­tar­li­śmy na miej­sce, cze­ka­ło na nas kil­ka nie­spo­dzia­nek.

Pierw­sze to­rii.

Na po­cząt­ku prze­szli­śmy przez pierw­sze to­rii (鳥居) czy­li, mó­wiąc w du­żym uprosz­cze­niu, cha­rak­te­ry­stycz­ną bra­mę, od­dzie­la­ją­cą sfe­ry: sa­crum i pro­fa­num; a na­stęp­nie, trzy­ma­jąc się wy­zna­czo­ne­go szla­ku, do­tar­li­śmy do miej­sca, w któ­rym usta­wio­no becz­ki sake oraz becz­ki wina. Mnó­stwo al­ko­ho­lu zo­sta­ło tam zło­żo­ne w ofie­rze czczo­ne­mu w chra­mie Me­ijie­mu. Wino, dość nie­spo­dzie­wa­ny tru­nek jak na chram, wzię­ło się tam stąd, że ce­sarz bar­dzo lu­bił wszyst­ko, co za­chod­nie. Jak to ład­nie ze stro­ny Ja­poń­czy­ków, że tak dba­ją o zmar­łe­go.

Becz­ki sake dla ce­sa­rza Me­ijie­go — bar­dzo ko­lo­ro­we.

Tuż za becz­ka­mi usta­wio­ne by­ło ko­lej­ne to­rii, na­zwa­ne wiel­kim, czy­li Ōto­rii (大鳥居). Ma po­nad 12 me­trów wy­so­ko­ści i po­noć jest naj­więk­szym drew­nia­nym to­rii ta­kie­go typu w Ja­po­nii.

Ōto­rii.

Po kil­ku ko­lej­nych kro­kach zna­leź­li­śmy się przed głów­ną czę­ścią chra­mu. Za­nim się jed­nak do niej we­szło, na­le­ża­ło oczy­ścić się w miej­scu zwa­nym chōzuy­ą (手水舎). Ca­łość ta­kie­go ry­tu­ału jest bar­dzo pro­sta. Naj­pierw trze­ba na­peł­nić je­den ze znaj­du­ją­cych się w chōzuyi czer­pa­ków wo­dą, na­stęp­nie część wy­lać na le­wą rę­kę, część na pra­wą, po­tem znów część na le­wą, by umyć nią usta. Po­zo­sta­łą wo­dę na­le­ży wy­lać.

Chōzuya.

Wresz­cie mo­gli­śmy przejść do głów­nej czę­ści chra­mu i obej­rzeć znaj­du­ją­ce się tam bu­dyn­ki, a tak­że chwi­lę od­po­cząć.

Głów­na część chra­mu.

Cie­ka­wą rze­czą by­ły tzw. ema (絵馬), czy­li drew­nia­ne ta­blicz­ki, na któ­rych za­pi­su­je się ży­cze­nie (zwy­kle pro­si się o po­wo­dze­nie na eg­za­mi­nach, szczę­ście w mał­żeń­stwie, dzie­ci lub zdro­wie) i wie­sza w spe­cjal­nym miej­scu, skąd, we­dług wie­rzeń, za­bio­rą je póź­niej sin­to­istycz­ne bó­stwa. W Me­iji jin­gū mnó­stwo by­ło ta­kich spi­sa­nych przez ob­co­kra­jow­ców. Sami też jed­ną na­by­li­śmy, wy­peł­ni­li­śmy i po­wie­si­li­śmy, jako ślad na­szej obec­ności.

Ema — ta­blicz­ki z ży­cze­nia­mi.

Nad­szedł czas na po­wrót do sta­cji me­tra i po­dróż do Shi­buyi, że­by zjeść za­słu­żo­ny obiad. Tym ra­zem pa­dło na chy­ba naj­bar­dziej ko­ja­rzo­ną z Ja­po­nią po­tra­wę — su­shi (寿司).
Po wej­ściu do re­stau­ra­cji ob­słu­ga wska­za­ła nam wła­ści­we miej­sca, a na­stęp­nie mo­gli­śmy przy­stą­pić do skła­da­nia za­mó­wień… przy uży­ciu do­ty­ko­wych ekra­nów. Na raz moż­na za­mó­wić trzy por­cje (zwy­kle po 108 je­nów każ­da), któ­re póź­niej przy­jeż­dża­ją na spe­cjal­nej szy­nie tuż pod nos klien­ta. Praw­da, że wy­myśl­ne? Do tego każ­de­mu przy­słu­gi­wa­ła dar­mo­wa zie­lo­na her­ba­ta, któ­ra ide­al­nie do su­shi pa­su­je, lub woda. A samo je­dzon­ko, w róż­nych wa­rian­tach, by­ło bar­dzo smacz­ne.

Ni­gi­ri zu­shi (握り寿司)
z gril­lo­wa­nym ło­so­siem (po le­wej) i tuń­czy­kiem (po pra­wej).

MA­NIAK W AKI­HA­BA­RZE


Jak naj­le­piej roz­po­cząć dzień w Aki­ha­ba­rze (秋葉原) — to­kij­skim raju dla ma­nia­ków po­pkul­tu­ry i elek­tor­ni­ki? Oczy­wi­ście od nie­zdro­we­go je­dze­nia. Na­wet je­śli nie lu­bi­cie tego typu prze­ką­sek, to je­śli bę­dzie­cie kie­dyś mie­li oka­zję, mu­si­cie wpaść do Be­cker’s i spró­bo­wać ich bur­ge­rów — bar­dzo smacz­nych i wy­so­kiej ja­ko­ści.
Ale nie o je­dze­niu (na razie), tyl­ko o Aki­ha­ba­rze — dziel­ni­cy w okrę­gu spe­cjal­nym Chiy­oda. Je­śli bę­dzie­cie w To­kio i je­ste­ście fa­na­mi nie tyl­ko man­gi i ani­me, ale też za­chod­niej po­pkul­tu­ry (a za­kła­dam, że ina­czej nie go­ści­li­by­ście u mnie na blo­gu) albo no­wi­nek elek­tro­nicz­nych, to nie mo­że­cie się tam nie wy­brać. Choć­by po to że­by po­pa­trzeć przez wi­try­ny, czy­li po­upra­wiać tzw. win­dow shop­ping.
Pierw­sze du­że za­ku­py przez szy­bę za­czę­ły się w jed­nym z bu­dyn­ków, w któ­rych peł­no skle­pów z ga­dże­ta­mi i figur­ka­mi — za­bij­cie mnie, ale nie mo­gę so­bie przy­po­mnieć jego na­zwy. W każ­dym ra­zie, cze­go tam nie by­ło! Po­sta­ci z „Shin­ge­ki no ky­ojin” (『進撃の巨人』), „Dra­gon Ba­lla”; po­do­bi­zny Bru­ce’a Lee, Go­dzi­lla, prze­róż­ni bo­ha­te­ro­wie fil­mów i gier! By­ło co oglą­dać, zwłasz­cza, że wy­ko­na­nie po­szcze­gól­nych figu­rek by­ło na­praw­dę so­lid­ne.

Fi­gur­ki z „Dra­gon Ba­lla”

Na­stęp­ny na dro­dze był Laox — bar­dzo du­ży, wie­lo­pię­tro­wy sklep z elek­tro­ni­ką i pa­miąt­ka­mi. I choć w grun­cie rze­czy by­ło tam spo­ro cie­ka­wych rze­czy, to ja­koś żad­ne nie po­tra­fiły przy­kuć uwa­gi na tyle, by się na nie rzu­cić. Ewen­tu­al­nie by­ły poza moż­li­wo­ścia­mi finan­so­wy­mi.
Laox od­wie­dzo­ny, prze­cho­dzi­my do kon­kre­tów, czy­li ko­lej­ne­go Ani­mate’a.

Wej­ście do Ani­mate’a.

Pa­mię­ta­cie jesz­cze, jak pi­sa­łem o tym, któ­ry znaj­du­je się w Shi­buyi? To wy­obraź­cie so­bie, że do­sta­je­cie nie jed­no, ale aż kil­ka pię­ter za­peł­nio­nych man­ga­mi, ani­me i ga­dże­ta­mi, a wszyst­ko po­ukła­da­ne te­ma­tycz­nie — tak, by każ­dy od­na­lazł coś dla sie­bie. A jak się jest pod ta­kim ob­strza­łem (se­rio, nie moż­na się na­pa­trzeć), to w koń­cu ner­wy pusz­cza­ją, a rę­ka się­ga po port­fel. I w ten spo­sób, do na­szej wspól­nej man­go­wej ko­lek­cji tra­fiły dwa to­mi­ki opar­te na ani­me „Nagi no asu kara”. Po ko­lej­ne trze­ba bę­dzie kie­dyś wró­cić.

Re­ga­ły z naj­po­pu­lar­niej­szy­mi man­ga­mi.

Od ta­kie­go pa­trze­nia, cho­dze­nia i do­dat­ko­we­go czyn­ni­ka o na­zwie: „u­pał” dość szyb­ko chce się jeść (Ja­kie bur­ge­ry? O ni­czym nie wiem…) A nie­wie­le jest rze­czy lep­szych od ten­do­nu (天丼), czy­li mi­ski ry­żu, na któ­rym uło­żo­no wa­rzy­wa, kre­wet­kę i ka­wa­łek ka­ła­mar­ni­cy w tem­pu­rze (天麩羅) — spe­cjal­nie przy­go­to­wa­nym cie­ście. Mu­szę się Wam przy­znać, że je­stem bar­dzo wy­bred­ny i do owo­ców mo­rza mam mie­sza­ne uczu­cia, ale prze­mo­głem się, spró­bo­wa­łem, a jak już zja­dłem, to chcia­łem do­kład­kę.

Ten­don, a obok zupa — mniej smacz­na.

Na tym po­sił­ku oczy­wi­ście po­dróż po Aki­ha­ba­rze się nie skoń­czy­ła. Po zje­dze­niu po­szli­śmy do Don Qui­jo­te — wie­lo­pię­tro­we­go skle­pu z ta­ni­mi rze­cza­mi, w któ­rym ob­ło­wi­li­śmy się w sło­dy­cze i po­oglą­da­li­śmy głu­pot­ki.
Na sam ko­niec, kie­dy już szli­śmy w stro­nę sta­cji me­tra, za­uwa­ży­li­śmy bu­dy­nek, w któ­rym sprze­da­wa­no figur­ki Ko­to­bu­kiyi — jed­nej z naj­lep­szych ja­poń­skich firm, któ­ra się tym zaj­mu­je. Ko­lej­na od­sło­na za­ku­pów przez szy­bę? A jak­że.

Fi­gur­ki z „Gwiezd­nych Wo­jen”.

Pierw­sze pię­tra to głów­nie po­sta­ci z po­pu­lar­nych lub mniej mang i ani­me (spo­ro z wciąż po­pu­lar­ne­go w Ja­po­nii „Shin­ge­ki no ky­ojin”), ale na­stęp­ne to już po­pkul­tu­ra za­chod­nia. By­ły więc po­sta­ci i z „Gwiezd­nych Wo­jen”, i z Ma­rve­la, i z DC i z róż­nych in­nych ko­mik­sów/fil­mów/gier. Przy czym moje ser­ce skradł ze­staw figu­rek z DC New 52.

DC New 52 oraz Ame-Co­mi Girls na ty­łach.

I na tym ko­niec Aki­ha­ba­ry. Kie­dy już bę­dę sław­ny i bo­ga­ty (kie­dyś chy­ba tak, co?) wró­cę tam i ku­pię wszyst­ko, na co bę­dę mieć ocho­tę. O.

MA­NIAK W YASU­KU­NI JIN­JA


Ósme­go dnia zwie­dza­nie zmu­sze­ni by­li­śmy z róż­nych po­wo­dów odło­żyć na po­rę po­po­łu­dnio­wą. A za­nim w ogó­le ru­szy­li­śmy zo­ba­czyć ko­lej­ne to­kij­skie za­byt­ki, wstą­pi­li­śmy znów do Su­kiyi, co by mieć wię­cej si­ły na oglą­da­nie. Że­by nie jeść znów tego sa­me­go, za­miast gyūdo­nu, sku­si­łem się na po­tra­wę na­zwa­ną su­mi­bi shio­da­re yaki­to­ri don (炭火塩だれやきとり丼). Za­sa­da taka sama, jak przy wszyst­kich do­nach — mi­ska wy­peł­nio­na ry­żem, a na wierz­chu do­dat­ki — tu­taj szczy­pio­rek i gril­lo­wa­ny kur­czak. Pysz­ne, sy­cą­ce i ta­nie.

Su­mi­bi shio­da­re yaki­to­ri don. Mniam.

Z Su­kiyi w Ji­m­bōchō ru­szy­li­śmy pie­cho­tą do Yasu­ku­ni Jin­ja (靖国神社) — bar­dzo kon­tro­wer­syj­ne­go chra­mu sin­to­istycz­ne­go, po­świę­co­ne­go zmar­łym w służ­bie Ja­po­nii, w tym… zbrod­nia­rzom wo­jen­nym.
Wej­ście na te­ren chra­mu oczy­wi­ście znaj­du­je się za ol­brzy­mim to­rii, strze­żo­nym przez ka­mien­nych ko­ma­inu (狛犬) — istoty, bę­dą­ce czymś po­mię­dzy lwem a psem.

Je­den z ko­ma­inu.
Za­nim do­szli­śmy od pierw­sze­go to­rii do głów­nej czę­ści chra­mu, mu­sie­li­śmy przebyć dość da­le­ką dro­gę. Na szczę­ście nie by­ła ona po­zba­wio­na atrak­cji. Wzdłuż przej­ścia usta­wio­ne by­ło mnó­stwo lam­pio­nów, któ­re przy­go­to­wa­no na tzw. Mi­ta­ma mat­su­ri (御霊祭り). Fe­sti­wal o tej na­zwie, po­świę­co­ny zmar­łym przod­kom, od­by­wa się co roku od 13 do 16 lip­ca i na­pi­szę o nim kil­ka słów w ostat­niej not­ce o moim po­by­cie w Ja­po­nii.

Du­że in­sta­la­cje z lam­pio­na­mi w przy­go­to­wa­niu do fe­sti­wa­lu.

Przed wej­ściem do czę­ści głów­nej oczy­wi­ście na­le­ża­ło się oczy­ścić w chōzuyi. Moż­na też by­ło spoj­rzeć na ko­lo­ro­we becz­ki sake, a po­tem po­dzi­wiać ja­poń­ską ar­chi­tek­tu­rę — kon­tro­wer­syj­na czy nie, Yasu­ki­ni jin­ja jest na­praw­dę bar­dzo ład­na.

Yasu­ku­ni jin­ja w ca­łej oka­za­ło­ści.

Bar­dzo in­te­re­su­ją­cą rze­czą w Yasu­ku­ni jin­ja by­ły po­mni­ki zwie­rząt. Oka­zu­je się, że od­da­je się tam cześć nie tyl­ko lu­dziom, któ­rzy zgi­nę­li w służ­bie Ja­po­nii, ale tak­że ich czwo­ro– lub dwu­noż­nym to­wa­rzy­szom. Z trzech po­mni­ków, po­świę­co­nym psom, ko­niom i go­łę­biom pocz­to­wym, naj­bar­dziej roz­czu­lił mnie ten ostat­ni.

Po­mnik, po­świę­co­ny go­łę­biom pocz­to­wym.

Te­ren chra­mu był dość roz­le­gły. Oprócz ro­bią­cej wra­że­nie za­bu­do­wy, zna­la­zło się też tam miej­sce na urze­ka­ją­cy sta­wik. Wszyst­ko ta­kie ład­ne, że nie zdo­ła­li­śmy się zo­rien­to­wać, kie­dy za­czę­ło się ściem­niać. A trze­ba Wam wie­dzieć, że po zmro­ku chra­my są za­my­ka­ne.

Sta­wik na ty­łach chra­mu.

Omal nie zo­sta­li­śmy uwię­zie­ni w środ­ku, ale w ta­kich sy­tu­acjach przy­da­je się nie­azja­tyc­ki wy­gląd. Bied­nych, za­gu­bio­nych ob­co­kra­jow­ców po­trak­to­wa­no ła­god­nie i z uśmie­chem za­kło­po­ta­nia wy­pusz­czo­no na ze­wnątrz. Uff.

Wro­ta za­mknię­te.

MA­NIAK KO­ŃCZY


I to tyle na dziś. Ko­lej­na re­la­cja po­ja­wi się naj­pew­niej w oko­li­cach nie­dzie­li, a w niej m.in. coś dla fa­nów Di­sneya.

Komentarze