Maniak ocenia #142: "Atlas Chmur"

MA­NIAK PI­SZE WSTĘP


Po­nad pół­to­ra roku temu uda­łem się z mo­ją Dru­gą Po­łów­ką do kina na film, któ­ry dziś mo­gę bez za­jąk­nię­cia okre­ślić mia­nem jed­ne­go z naj­lep­szych, ja­kie oglą­da­łem w swo­im ży­ciu. Przy oka­zji zła­ma­łem wte­dy za­sa­dę, ja­kiej sta­ram się trzy­mać po­nad wszyst­ko — obej­rza­łem ad­ap­ta­cję, za­nim za­po­zna­łem się z ory­gi­na­łem. Wte­dy nie wy­szło, ale oczy­wi­ście wca­le mnie to do pier­wo­wzo­ru nie znie­chę­ci­ło i w koń­cu, po ja­kimś cza­sie, po nie­go się­gną­łem. Fakt, że nie od razu, bo by­ły gdzieś tam inne rze­czy do czy­ta­nia lub ucie­ka­ją­cy przez pal­ce czas (wy­mów­ki), ale osta­tecz­nie da­łem ra­dę i wcią­gną­łem się w świat opi­sy­wa­ny przez Da­vi­da Mi­tche­lla w „A­tla­sie Chmur” — po­wie­ści bar­dzo prze­my­śla­nej i nie­sa­mo­wi­cie in­te­li­gent­nie skon­stru­owa­nej. Czy jed­nak jest to utwór, któ­ry, ana­lo­gicz­nie do jego ad­ap­ta­cji, mógł­bym okre­ślić jed­ną z naj­lep­szych po­wie­ści, ja­kie kie­dy­kol­wiek czy­ta­łem?

MA­NIAK O FA­BU­LE


„A­tlas Chmur” to tak na­praw­dę sześć róż­nych hi­sto­rii, któ­rych ak­cja osa­dzo­na jest na sze­ściu róż­nych płasz­czy­znach cza­so­wych. Czy­ta­my więc dzien­nik Ada­ma Ewin­ga (a­me­ry­kań­skie­go no­ta­riu­sza ży­ją­ce­go w XIX wie­ku), w któ­rym mo­ty­wem prze­wod­nim jest wy­zy­ski­wa­nie przez bia­łych in­nych ras; prze­glą­da­my li­sty kom­po­zy­to­ra Ro­ber­ta Fro­bi­she­ra, któ­ry zma­ga się z za­wi­ły­mi in­try­ga­mi w wyż­szych war­stwach spo­łe­czeń­stwa w dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym; po­zna­je­my szcze­gó­ły śledz­twa dzien­ni­kar­ki Lou­isy Ray, któ­ra od­kry­wa spi­sek na wy­so­kich szcze­blach w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych XX wie­ku; śle­dzi­my dzie­je ży­ją­ce­go współ­cze­śnie wy­daw­cy, Ti­mo­thy’e­go Ca­ven­di­sha, któ­ry wsku­tek nie­po­ro­zu­mie­nia zo­sta­je za­mknię­ty w domu opie­ki; wy­słu­chu­je­my ze­znań Son­mi — klo­na ży­ją­ce­go w dys­to­pij­nej przy­szło­ści i wresz­cie, wraz z nie­ja­kim Za­cha­ria­szem, wy­ru­sza­my w fa­scy­nu­ją­cą po­dróż po znisz­czo­nej przez ka­ta­klizm, po­sta­po­ka­lip­tycz­nej Zie­mi (tak, tak, dłu­uuugie zda­nie).
Każ­dą z tych hi­sto­rii bar­dzo zgrab­nie wple­cio­no w ko­lej­ną. Na po­czą­tek po­ukła­da­ne są one chro­no­lo­gicz­nie i prze­ry­wa­ne w po­ło­wie. Ostat­nia opo­wie­dzia­na jest w ca­ło­ści, a na­stęp­nie po­przed­nie są kon­ty­nu­owa­ne, tyle że te­raz w po­rząd­ku od­wrot­nym od chro­no­lo­gicz­ne­go. To jak ma­triosz­ka, któ­rą naj­pierw roz­kła­da­my na ko­lej­ne ele­men­ty, a póź­niej sta­ra­my się ją zło­żyć.
Cie­ka­wym po­my­słem jest rów­nież to, że każ­dy bo­ha­ter w ja­kiś spo­sób, czy to coś czy­ta­jąc, czy oglą­da­jąc, za­po­zna­je się z po­przed­nią opo­wie­ścią, któ­ra w zna­czą­cy spo­sób wpły­wa na jego dzia­ła­nia. Kom­po­zy­cja jest więc bez za­rzu­tu i po­zwa­la pod­kre­ślić głów­ny mo­tyw oraz prze­sła­nie po­wie­ści — to, że wszyst­ko, co ro­bi­my, na­wet naj­mniej­sze, naj­błah­sze rze­czy, ma­ją póź­niej wpływ nie tyl­ko na ży­cie na­sze i na­szych bli­skich, ale tak­że, cza­sem w po­kręt­ny spo­sób, na ży­cie ko­lej­nych po­ko­leń.
To jed­nak nie wszyst­ko, co Mi­tchell chce w swej po­wie­ści prze­ka­zać. Waż­ną ro­lę od­kry­wa w niej tak­że mo­tyw re­in­kar­na­cji — nie tyl­ko po­sta­ci (każ­da z nich, oprócz jed­nej, to ko­lej­ne wcie­le­nia po­przed­niej), ale też pew­nych idei i dzia­łań. Szcze­gól­nie wi­docz­ny jest tu pro­blem wy­zy­ski­wa­nia słab­szych przez sil­niej­szych i to w jaki spo­sób Ci słab­si so­bie ra­dzą. Nie­za­leż­nie od cza­sów, w ja­kich dzie­je się ak­cja, za­wsze ta­kie po­wią­za­nia wy­stę­pu­ją, przy­bie­ra­jąc co­raz to nowe ma­ski. Au­tor do­sko­na­le to pod­kre­śla, su­ge­ru­jąc zresz­tą pew­ne rze­czy wprost w peł­nych prze­my­śleń dia­lo­gach, zwłasz­cza w czę­ści sku­pio­nej na Son­mi.
Wszyst­ko to nie mia­ło­by jed­nak zna­cze­nia, gdy­by nie od­po­wied­nio skon­stru­owa­ni bo­ha­te­ro­wie, na któ­rych czy­tel­ni­ko­wi na­praw­dę za­le­ży. Tu­taj au­tor na­praw­dę wy­wią­zał się ze swej pra­cy zna­ko­mi­cie. Każ­dy z bo­ha­te­rów jest inny, ale żad­ne­mu nie bra­ku­je cha­rak­te­ru i du­szy. Wszyst­kim tak samo ki­bi­cu­je­my i każ­de­go wspie­ra­my w jego dzia­ła­niach. Zresz­tą nie spo­sób im nie ki­bi­co­wać, po­nie­waż są to jed­nost­ki bar­dzo in­te­li­gent­ne, któ­re wie­dzą, cze­go chcą i jak to osią­gnąć — bez wy­jąt­ku. A przy oka­zji są bar­dzo zróż­ni­co­wa­nie — pod wzglę­dem wie­ku, płci, et­nicz­no­ści czy wresz­cie orien­ta­cji sek­su­al­nej, za co na­le­żą się bra­wa.

MA­NIAK O JĘZY­KU


„A­tlas Chmur” to po­wieść świet­nie roz­wią­za­na tak­że pod wzglę­dem ję­zy­ko­wym. Każ­da część na­pi­sa­na jest bo­wiem ina­czej. W tej dzie­więt­na­sto­wiecz­nej, au­tor ko­rzy­sta z an­gielsz­czy­zny z tam­tych cza­sów; w li­stach po­słu­gu­je się kil­ko­ma ścią­gnię­ty­mi for­ma­mi (m.in. opusz­cza za­imek „I”) i bo­ga­tym słow­nic­twem, czę­sto zwią­za­nym z mu­zy­ką; część z Lo­uisą Ray pi­sze pro­sto i dy­na­micz­nie, jak czar­ny kry­mi­nał; w tej współ­cze­snej uży­wa spo­ro sar­ka­zmu i iro­nii; w dys­to­pij­nej przy­szło­ści bo­ha­te­ro­wie uprasz­cza­ją ję­zyk, a wy­bra­ne przed­mio­ty na­zy­wa­ją… ich mar­ka­mi (fil­my to np. di­sne­je, a sa­mo­cho­dy to for­dy) i wresz­cie w po­sta­po­ka­lip­tycz­nym świe­cie po­sta­ci mó­wią zu­peł­nie no­wą, skon­stru­owa­ną na po­trze­by książ­ki, od­mia­ną ję­zy­ka. Po­wieść nie jest więc jed­no­rod­na sty­li­stycz­ne, ale to wca­le nie ozna­cza, że czy­ta się ją źle. Wręcz prze­ciw­nie — taki za­bieg przede wszyst­kim uła­twia czy­tel­ni­ko­wi prze­nie­sie­nie się w cza­sy ak­cji i do­sko­na­le uroz­ma­ica lek­tu­rę. Mie­szan­ka róż­nych sty­lów po­ka­zu­je też coś wię­cej — praw­dzi­wą wszech­stron­ność au­to­ra, dla któ­re­go pi­sa­nie „A­tla­su Chmur” mu­sia­ło być pew­nie spo­rym wy­zwa­niem, ale też praw­dzi­wą fraj­dą. To do­sko­na­le czuć pod­czas lek­tu­ry.

MA­NIAK O TŁU­MA­CZE­NIU


Nie do koń­ca so­bie z tym wszyst­kim po­ra­dzi­ła pol­ska tłu­macz­ka, Ju­sty­na Gar­dziń­ska, dla któ­rej, je­śli się nie my­lę, „A­tlas Chmur” jest po­wie­ścio­wym de­biu­tem. Książ­kę czy­ta­łem po pol­sku i już na po­cząt­ku coś mi nie za­gra­ło, w związ­ku z czym szyb­ciut­ko za­czą­łem po­rów­ny­wać ją z ory­gi­na­łem.
Przede wszyst­kim zu­peł­nie nie­tra­fio­ny jest prze­kład pierw­szej i ostat­niej czę­ści po­wie­ści — czy­li tych, dzie­ją­cych się w dzie­więt­na­stym wie­ku. Tłu­macz­ka na­mięt­nie la­ty­ni­zu­je ję­zyk, mię­dzy in­ny­mi prze­sta­wia­jąc orze­cze­nie na ko­niec zda­nia — a to ce­chy nie pol­sz­czy­zny dzie­więt­na­sto­wiecz­nej, ale tro­chę jed­nak star­szej. Nie­źle ra­dzi so­bie z li­sta­mi, ale za to tro­chę znie­kształ­ca frag­men­ty po­wie­ści sty­li­zo­wa­ne na czar­ny kry­mi­nał, gdzie­nie­gdzie sto­su­jąc zbyt skom­pli­ko­wa­ne w po­rów­na­niu do ory­gi­na­łu słow­nic­two. Umie­jęt­nie prze­kła­da hi­sto­rię Ca­ven­di­sha i na­wet nie­źle ra­dzi so­bie z uprosz­cze­nia­mi w czę­ści o Son­mi, choć czuć, że są one ra­czej wy­mu­szo­ne — pol­ski na pew­no by w ta­kim kie­run­ku, jak chce Gar­dziń­ska, nie ewo­lu­ował. Za­wo­dzi czę­ścią osa­dzo­ną w po­sta­po­ka­lip­tycz­nej przy­szło­ści i za­miast stwo­rzyć od­mia­nę ję­zy­ka wy­ni­ka­ją­cą z tego, co się obec­nie w nim dzie­je (a tak robi au­tor w ory­gi­na­le) sto­su­je za­bieg ru­sty­ka­li­za­cji. Oczy­wi­ście nie czy­ta się tego źle (po­za po­cząt­kiem i koń­cem), ale gdzieś tam ucie­ka ta­kie uczu­cie, ja­kie to­wa­rzy­szy przy lek­tu­rze ory­gi­na­łu, a czy­tel­nik cza­sa­mi mo­że od­bie­rać sprzecz­ne sy­gna­ły. Szko­da, choć oczy­wi­ście ro­zu­miem, że tłu­ma­cze­nie „A­tla­su Chmur” nie na­le­ża­ło na pew­no do za­dań ła­twych.

MA­NIAK OCE­NIA


„A­tlas Chmur” to lek­tu­ra wy­jąt­ko­wa: wcią­ga­ją­ca, skła­nia­ją­ca do prze­my­śleń, głę­bo­ka i mą­dra. My­ślę, że na pew­no to jed­na z naj­lep­szych ksią­żek, ja­kie prze­czy­ta­łem. Po­le­cam ją bar­dzo moc­no, choć je­śli ma­cie ta­ką moż­li­wość, czy­taj­cie ra­czej po n­giel­sku niż w pol­skim prze­kła­dzie.

DO­BRY

Komentarze

  1. U mnie odwrotnie, zanim poszłam do kina, zdecydowałam się przeczytać książkę. Po polsku. I jakoś tak nie bardzo mi podpasowała. Ciężko się ją czytało, albo styl autora, albo tłumaczki bardzo toporny, najlepsze były chyba fragmenty w tej przyszłości [SPOILERY], gdzie była jedna sieć fast-foodów i klony (zapomniałam już jak to się nazywało), ten fragment gdzie poeta pisał listy do swojego kochanka i ten, w którym zamknęli starusza w domu wariatów. [KONIEC SPOILERÓW] Prawdę powiedziawszy dopiero gdy obejrzałam film, zrozumiałam wiele aspektów książki, z których w trakcie czytania nie zdałam sobie sprawy. Ale nie jestem zbyt cierpliwym czytelnikiem.


    Przy okazji, dopiero zauważyłam, że na twoim blog rollu zarówno mój blog (Dolina Kulturalna), jak i Puśka (Recenzje Malkontentki) są nieuaktualnione. Obie w tym samym czasie zmieniłyśmy hosting i niestety od tej pory zmieniły się RSS, czy coś tam takiego. Nie wiem, nie jestem ekspertem :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Myślę, że to przez tłumaczkę czytało Ci się gorzej - w oryginale jakoś to wszystko lepiej płynie, z tego, co porównywałem. Natomiast film, tak jak wspomniałem, jest cudowny i moim zdaniem w kilku miejscach nawet lepszy od książki.
    Co do blog rolla - starałem się to jakoś naprawić, od kiedy zmieniłyście hosting, ale niestety nie potrafię :(
    Dzięki za komentarz :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze, zawierające treści obraźliwe, wulgarne, pornograficzne oraz reklamowe zostaną usunięte. Zostaliście ostrzeżeni.