Maniak ocenia #86: "Sherlock" S03E01

MANIAK NA POCZĄTEK


Na "Sherlocka" trafiłem jeszcze przed premierą pierwszego sezonu, kiedy przygotowywałem się do ustnej matury z języka polskiego. Moja prezentacja dotyczyła postaci detektywów (literackich i filmowych) oraz ich metod. Oczywiście jednym z detektywów, o którym mówiłem, był Sherlock Holmes. To był czas, kiedy zaczytywałem się w opowiadaniach i powieściach o bohaterze, a także szukałem każdej możliwej informacji na jego temat. I właśnie wtedy natknąłem się przez przypadek na wiadomość o tym, że szykowana jest jego uwspółcześniona wersja. Pomyślałem, że to świetny pomysł i od tej pory czekałem na pierwszy odcinek.
Serial urzekł mnie całkowicie. Spodobał mi się przede wszystkim dlatego, że twórcy w bardzo inteligentny sposób bawili się w nim materiałem źródłowym i zamieszczali sporo do niego odniesień, znakomicie przenosząc opowiadania Doyle'a we współczesność i udowadniając, że Sherlock to bohater każdych czasów.
Ponadto, to nie był taki serial jak wszystkie. "Sherlocka" traktować raczej trzeba jako serię półtoragodzinnych filmów, które stanowią pewną całość same w sobie, a jednocześnie gdzieś tam się ze sobą łączą. Takie spojrzenie w pewnym sensie ułatwia oczekiwanie na kolejne części (zazwyczaj kontynuacje filmów ukazują się najwcześniej dwa lata po pierwowzorze, chyba, że to masówka w stylu "Piły"), bo mamy tę świadomość, że zamiast jednego filmu, dostaniemy od razu trzy.
Mimo to, oczekiwanie na trzecią serię, w związku z tym, co twórcy zaserwowali na ekranie w końcówce drugiej (a przypominam, była to ichnia interpretacja "Ostatniej zagadki"), było bardzo niecierpliwe i przez to wydało się jeszcze dłuższe. Ale nareszcie jest. Jak wychodzi?

MANIAK O SCENARIUSZU


Scenariusz do premiery trzeciej serii napisał Mark Gatiss i zatytułował ją "The Empty Hearse". Tytuł przede wszystkim jest oczywistym nawiązaniem do opowiadania "The Adventure of the Empty House" (u nas po prostu: "Pusty Dom"), w którym, podobnie jak w serialu, Sherlock wyjawia, że nie zginął w pojedynku z Moriartym. To też bardzo ciekawa gra słów - "hearse" jest w wymowie bardzo podobne do "house", a jednocześnie oznacza coś, co świetnie współgra z fabułą odcinka - "karawan pogrzebowy". "The Empty Hearse" to więc po polsku "pusty karawan". Jest również, jak to zazwyczaj w "Sherlocku", bezpośrednie odwołanie do tytułu w samym odcinku. I to dość zabawne, bowiem związane z postacią Andersona, która po "Many Happy Returns" (recenzowanym tutaj) kontynuuje snucie teorii.
I właśnie od takiej teorii rozpoczyna się "The Empty Hearse" - teorii, dotyczącej tego, jak Sherlock mógł sfingować swoją śmierć. Rozwiązanie, które proponuje Anderson wydaje się przerysowane oraz niedorzeczne i rzeczywiście taki był zamysł. Hipotezy pojawiają się kilka razy (wśród nich jest jedna arcyzabawna, wymyślona przez yaoistkę) i stanowią prześmieszną zabawę z fanami. Są bowiem oczywistą parodią tego, co przez dwa lata pojawiało się na różnego rodzaju forach czy fanowskich blogach. Gatiss zresztą posuwa się jeszcze dalej i kiedy Sherlock wreszcie wyjawia, jak wszystko rozegrał, parodiują także spodziewaną reakcję wielu fanów. A wszystko to w kluczowych, najbardziej dramatycznych momentach odcinka, kiedy widz tak naprawdę dba o coś innego - jakby usiłowano mu powiedzieć, że to nie ma znaczenia, jak Sherlock przeżył, a liczy się to, co tu i teraz. Bardzo lubię taką zabawę z widzem, bo świadczy ona o tym, że scenarzysta ma go za osobę inteligentną.
Teorie to jednak tylko dodatek, bo najważniejszy jest sam powrót Sherlocka do Londynu. Powrót, który ma wiele konsekwencji. Głównym powodem, dla którego Holmes decyduje się na przerwanie milczenia są działania terrorystów, które zagrażają Wielkiej Brytanii. Zanim jednak detektyw zajmie się tą sprawą, postanawia spotkać się z Watsonem. Coś, co wydaje mu się jednak łatwą rzeczą, a przy okazji wyśmienitą zabawą (przebiera się i stawia na zaskoczenie), okazuje się zupełnie inne. Reakcja Watsona jest bowiem stanowcza i ostra - zupełnie inna niż w opowiadaniu Doyle'a, w którym po prostu mdleje. Inna, ale jednocześnie bardziej realistyczna i przekonująca. Samo rozegranie tej chwili jest jednym z moich ulubionych momentów odcinka, bo Gatiss trafia tu w sedno nie tylko jeśli chodzi o charakter poszczególnych postaci, ale też doskonale pokazuje istotę relacji, łączących detektywa i jego przyjaciela.
Oczywiście w końcu dochodzi do porozumienia, ale nie bez pomocy osób trzecich, m.in. Mary Morstan, (w pracach Doyle'a żony Watsona, którą pisarz wprowadził w "Znaku Czterech"). Postać tę wykorzystano dość przewrotnie - w pierwowzorze Watson już dawno był wdowcem, tutaj dopiero ma zamiar się oświadczyć. Sama Mary jest niezwykle sympatyczna i znakomicie wzbogaca już i tak szerokie grono postaci, wprowadzając nieco dynamizmu. To postać inteligentna, zabawna i wyrozumiała, a przede wszystkim dość twardo stąpająca po ziemi.
Gdy już osobiste sprawy Sherlocka zostają uporządkowane, a oprócz Mary przyczynia się do tego tajemnicza postać, która odegra dużą rolę w trzecim sezonie (co zwiastuje końcówka), Holmes może wreszcie zająć się zagrożeniem terrorystycznym. Tu twórcy prezentują klasyczną zagadkę kryminalną, w której centrum znajduje się niejaki Lord Moran - szpieg dla Korei Północnej. Fani Sherlocka Holmesa skojarzą pewnie tę postać z głównym antagonistą opowiadania "Pusty Dom" i rzeczywiście, jest to jej nowa interpretacja, która idealnie pasuje do świata, stworzonego na potrzeby serialu. Tajemnica goni tu tajemnicę, a napięcie rośnie aż do samego końca, w którym Gatiss rozładowuje je w iście sherlockowy sposób, niczym sytuację z końcówki pierwszego sezonu. Jest satysfakcjonująco, inteligentnie i dowcipnie.
Gdzieś w tym wszystkim swój udział mają także ważne postaci poboczne. Pojawia się więc patolog Molly, która przez jakiś czas pomaga Sherlockowi w detektywistycznej działalności i ma kilka znacząco rozwijających ją scen. Jest też brat Sherlocka, Mycroft, który okazuje się tu kimś niezwykle istotnym dla dalszego rozwoju zdarzeń i niejako steruje z nimi zza kulis. Potraktowany jest przez scenarzystę (który również się w niego wciela) w duchu opowiadań Doyle'a (widać to choćby w scenie prześcigania się w dedukcji), a jednocześnie kreatywnie rozwinięty i dopasowany do współczesnych realiów. Nie zabrakło też oczywiście występu pani Hudson - poczciwej gospodyni, która czasami potrafi ostro przygadać. Powracają również, wspomniany już, dojrzalszy Anderson (wreszcie poznajemy jego imię) oraz Lestrade, jak zwykle trzeźwo spoglądający na rzeczywistość. W krótkiej scenie pojawiają się nawet rodzice Sherlocka.
Szczególnie ciekawie Gatiss podszedł do tego, jak każda z tych postaci reaguje na powrót Sherlocka, a są to reakcje zgoła odmienne i każda wynika z tego, jak do tej pory dani bohaterowie byli przestawieni. Taka wierność wyrobionym już psychologicznym profilom i dbałość o szczegóły cieszą szczególnie.
Dialogi rozpisane są znakomicie. Każda postać mówi charakterystycznym dla siebie językiem. Wszystkie kwestie są inteligentne, przemyślane, często zabawne i przede wszystkim zawsze trafiające w samo sedno. Nie ma tu żadnej wypowiedzi zbędnej, a wszystko jest płynne i naturalne.
"Sherlock" oczywiście nie byłby "Sherlockiem" gdyby nie liczne nawiązania do pierwowzoru czy mrugnięcia okiem do fanów. Są oczywiście te bardziej oczywiste (elementy fabuły i postaci), ale także subtelne i żartobliwe (choćby pewien mężczyzna, sprzedający DVD). Bywają nawet bezpośrednie cytaty z książek, czy humorystyczny komentarz wobec kanonicznych przedstawień Watsona. Uważni dostrzegą także nawiązanie do pierwszego "Sherlocka Holmesa" Guya Ritchie'ego. Gatiss przyznaje również, że pewne elementy fabuły były inspirowane jednym z odcinków klasycznej wersji słynnego brytyjskiego serialu "Doctor Who", którego prywatnie jest fanem (a także autorem scenariuszy do nowej wersji).

MANIAK O REŻYSERII


Premierę trzeciego sezonu wyreżyserował Jeremy Lovering ('Tajniacy", "Vincent"). Jest on bliski temu, co w poprzednich seriach prezentowali Paul McGuigan, Euros Lyn czy Toby Haynes. Takie oddanie dotychczasowej stylistyce jest bardzo ważne, bo daje widzowi poczucie, że ogląda część większej całości. Wciąż więc możemy tu dostrzec klasyczne sherlockowe rozwiązania, jak teksty smsów napisane charakterystyczną czcionką i pojawiające się nad telefonami, znakomicie zrealizowane sceny dedukcji czy ogólna stylistyka zdjęć. Lovering bardzo dba o wartość wizualną, starając się by "Sherlock" nie tylko ładnie wyglądał, ale też by każdy kadr i scena czemuś konkretnemu służyły. Przywiązuje uwagę do detali i stosuje kilka bardzo trafnych sztuczek, choćby w świetnej scenie końcowej. W niektórych scenach dość ciekawie i trafnie bawi się zasadą stu osiemdziesięciu stopni, łamiąc ją tak, by jednak nie zgubić widza w przestrzeni. Są, co prawda, pewne rozwiązania, które nie do końca przypadły mi do gustu (kilka przejść między scenami czy stylistyka scen retrospekcji) i wydały mi się trochę zbyt kiczowate, ale nie było ich dużo. Lovering jednak w gruncie rzeczy ze swojego zadania wywiązuje się dobrze, a całą ekipę wraz z aktorami prowadzi umiejętnie i starannie.

MANIAK O AKTORACH


Aktorsko jest naprawdę wybornie. Prym oczywiście wiedzie tu, wcielający się w Sherlocka Holmesa, Benedict Cumberbatch. Każdy scenariuszowy niuans realizuje z dbałością o szczegóły, tworząc kreację barwną i przyciągającą uwagę. Jego interpretacja Sherlocka - człowieka, który nie potrafi odnaleźć się w społeczeństwie i zupełnie gubi się w relacjach międzyludzkich, to coś, co nieustannie zachwyca.
Na krok nie ustępuje mu Martin Freeman jako Watson, który przede wszystkim imponuje spektrum emocji, jakie pokazuje na ekranie. Widzimy go przygnębionego, rozzłoszczonego, przerażonego, poddenerwowanego czy wreszcie szczęśliwego. Wszystko to odegrane niezwykle wiarygodnie i przekonująco. Duet, jaki tworzy wraz z Cumberbatchem to chyba jedna z najlepszych serialowych relacji ostatnich lat.
Obawiałem się trochę Amandy Abbington w roli Mary Morstan, ale okazała się wyborem naprawdę świetnym. Od aktorki wręcz bije sympatia, a do serialowego Watsona pasuje jak ulał. To zdecydowanie świetny dodatek do obsady "Sherlocka", który dodaje serialowi dynamizmu.
Stała obsada drugoplanowa również spisuje się bezbłędnie. Louise Brealey, jako patolog Molly jest nadal uroczą, niezwykle wrażliwą, szarą myszką, której zwyczajnie nie da się nie lubić. Za każdym razem, gdy się pojawia, budzi na twarzy uśmiech - nie politowania, a sympatii. Ma w sobie pewien magnetyzm i potrafi przyciągać uwagę prawie tak dobrze jak Cumberbatch.
Una Stubbs, którą uwielbiam od czasów "Niefortunnej Czarownicy", podobnie porywa swoją grą. Role nieco roztrzepanych staruszek pasują do niej jak ulał i nie inaczej jest w przypadku pani Hudson. Stubbs wciela się w nią z pełną świadomością, budując całą gamę drobnych manieryzmów. Jest szczególnie świetna w scenie, w której pani Hudson reaguje na powrót Sherlocka.
Bardzo dobrą kreację tworzy Mark Gatiss. Jego Mycroft jest tajemniczy, enigmatyczny, a przy tym bardzo dystyngowany. To znakomita mieszanka, dzięki której postać Mycrofta błyszczy na ekranie.
Jonathan Aris kontynuuje to, co można było zobaczyć w "Many Happy Returns". Z cynicznego i sceptycznego medyka sądowego, przeistacza się w pełnego wiary, zwariowanego maniaka, który jest przezabawny. Aris balansuje przy tym wszystkim na granicy przerysowania i parodii, co fantastycznie wpisuje się w ideę odcinka.
Jest wreszcie znakomita rola Ruperta Gravesa. Jego Lestrade to wciąż ten sam, twardo stąpający po ziemi inspektor Scotland Yardu. Graves wciela się w niego konsekwentnie i z powodzeniem kontynuuje to, co robił na przestrzeni ostatnich dwóch serii.

MANIAK O TECHNIKALIACH


I wreszcie aspekty techniczne odcinka. "Sherlock" przyzwczaił mnie do pieczołowicie przygotowanych zdjęć, w bardzo ładnej stylistyce, która jest znakiem rozpoznawczym serialu. W "The Empty Hearse" jest nie inaczej. Odcinek nakręcony jest niezwykle starannie, a większość technicznych rozwiązań kamerzysty jest bez zarzutu.
Także pod względem montażu można powiedzieć, że przygotowano "The Empty Hearse" należycie. Przejścia pomiędzy kolejnymi ujęciami są płynne, logiczne i zawsze uzasadnione. Dopilnowano wielu szczegółów, choć oczywiście nie ustrzeżono się od kilku mniej rażących błędów, na które jednak przeciętny widz nie zwróci aż takiej uwagi.
Dobrą robotę wykonali scenografowie i osoby, odpowiadające za kostiumy. Szczególnie zachwyca firmowy płaszcz i czapka, noszone przez Sherlocka. Nic nie można zarzucić także charakteryzatorom, którzy do swego zadania podeszli bardzo poważnie.
Pierwszorzędna jest muzyka Davida Arnolda i Michaela Price'a. Charakterystycznemu, chwytliwemu tematowi głównemu towarzyszy kilka naprawdę udanych kompozycji, które doskonale dopasowano do wydarzeń na ekranie.

MANIAK OCENIA


Powrót "Sherlocka" uważam za absolutnie udany pod każdym względem. Twórcy dostarczają widzowi odcinek świetnie napisany i wyreżyserowany, mistrzowsko zagrany i przede wszystkim satysfakcjonujący.

DOBRY

Komentarze