MANIAK SŁOWEM WSTĘPU
Recenzja czwartego odcinka „Penny Dreadful” przychodzi troszkę spóźniona, ponieważ w zeszłym tygodniu, przez różne zobowiązania, nie udało mi się go obejrzeć. Na szczęście seans już za mną, więc, w ramach przygotowań do odsłony z numerem pięć, nagrafomanię troszkę o moich odczuciach. Odczuciach, jak zwykle bardzo entuzjastycznych — tak już mam, że zbyt dużo rzeczy mi się podoba, co zresztą pewnie widać po ilości „Dobrych”, jakie nawystawiłem. W każdym razie trzy poprzednie odcinki „Penny Dreadful” były naprawdę genialne (o, znów to robię) — nie tylko dzięki wyjątkowej, niepokojącej atmosferze, ale też, a może przede wszystkim, dzięki umiejętnej, inteligentnej zabawie materiałem źródłowym, tj. licznymi powieściami gotyckimi, m.in.: „Draculą” i „Frankensteinem”. Ogląda się to świetnie, zwłaszcza, że twórcy z niczym się nie śpieszą i pozwalają powoli zanurzać się widzowi w fascynujący świat dziewiętnastowiecznego Londynu.
MANIAK O SCENARIUSZU
Odcinek zatytułowano „Demimonde”, czyli dosłownie „Półświat”, którego koncepcję tłumaczyła Vanessa Ives w pilocie, mówiąc o dostrzeganiu tego, co istnieje poza światem, jakiego doświadczamy na co dzień. Słowo to ma jednak jeszcze jedno znaczenie — używane jest w odniesieniu do osób, żyjących głównie w wieku dziewiętnastym, które wiodły hedonistyczny tryb życia. I to właśnie takie znaczenie pasuje do odcinka, ponieważ skupia się on na postaci Doriana Graya, idealnie pasującej do tej definicji.
Już na samym początku zapraszani jesteśmy do świata bohatera powieści Oscara Wilde’a. Widzimy dwie jego twarze — z jednej strony osobę zanurzoną w najróżniejszego rodzaju przyjemnościach, a z drugiej kogoś, kto jest zdolny do chwili refleksji. Gray zarysowany jest fantastycznie — John Logan, scenarzysta, znów mnóstwo czerpie z książki i dopasowuje to wszystko do fabuły swojego serialu. Efektem jest zadziwiająco udana hybryda, która szczególnie ucieszy wszystkich zaznajomionych z oryginałem pióra Wilde’a. Ale nie tylko ich, ponieważ Logan wspaniale buduje relacje między wiecznie młodym Dorianem a dwójką innych ważnych postaci — Vanessą Ives oraz Ethanem Chandlerem. Te prowadzą zaś do niespodziewanego zakończenia, którym scenarzysta udowadnia pomysłowość, kunszt i wielką wszechstronność. A przy okazji daje widzom lekkiego prztyczka w nos.
Już na samym początku zapraszani jesteśmy do świata bohatera powieści Oscara Wilde’a. Widzimy dwie jego twarze — z jednej strony osobę zanurzoną w najróżniejszego rodzaju przyjemnościach, a z drugiej kogoś, kto jest zdolny do chwili refleksji. Gray zarysowany jest fantastycznie — John Logan, scenarzysta, znów mnóstwo czerpie z książki i dopasowuje to wszystko do fabuły swojego serialu. Efektem jest zadziwiająco udana hybryda, która szczególnie ucieszy wszystkich zaznajomionych z oryginałem pióra Wilde’a. Ale nie tylko ich, ponieważ Logan wspaniale buduje relacje między wiecznie młodym Dorianem a dwójką innych ważnych postaci — Vanessą Ives oraz Ethanem Chandlerem. Te prowadzą zaś do niespodziewanego zakończenia, którym scenarzysta udowadnia pomysłowość, kunszt i wielką wszechstronność. A przy okazji daje widzom lekkiego prztyczka w nos.
Pozostając na chwilę przy Chandlerze, to trzeba zauważyć, że powoli coraz bardziej się ta postać rozwija. Czwarty odcinek jasno daje do zrozumienia, że Amerykanin skrywa jakąś mroczną tajemnicę. Scenarzysta sugeruje to bardzo zgrabnie i mądrze, tak żeby pewnych rzeczy można się było już na tym etapie domyślić, ale by jednocześnie nie wiedzieć wszystkiego.
Logan oczywiście nie zapomina o wątku głównym, w którym akcja rozwija się w iście ciekawym kierunku. Jest sporo ukłonów w stronę klasyki, jak choćby gościnny występ profesora Van Helsinga czy też kolejne nawiązania do Miny Harker. Poza nimi jednak, obserwujemy dalsze starania nieustraszonej drużyny Malcolma Murraya, która stara się (nadaremnie, zapewne) odnaleźć lekarstwo na wampiryzm. Scenarzysta dawkuje kolejne informacje, ale dodaje też sporo niewiadomych, tak by podsycić ciekawość. I rzeczywiście się mu udaje. Nie poprzestaje jednak na rozwoju fabuły i poświęca też czas na bohaterów, kształtując bardzo specyficzną więź Murraya i Frankensteina, a także zdradzając coś więcej na temat stosunków tego pierwszego z Vanessą Ives.
Bardzo ciekawym zabiegiem jest też osadzenie dużej część odcinka podczas krwawego przedstawienia teatralnego, przez pryzmat którego wiele dowiadujemy się o poszczególnych postaciach. Spektakl pozwala także podkreślić pewne istotne dla odcinka motywy, co Logan czyni niezwykle zręcznie.
Bardzo ciekawym zabiegiem jest też osadzenie dużej część odcinka podczas krwawego przedstawienia teatralnego, przez pryzmat którego wiele dowiadujemy się o poszczególnych postaciach. Spektakl pozwala także podkreślić pewne istotne dla odcinka motywy, co Logan czyni niezwykle zręcznie.
MANIAK O REŻYSERII
To drugie i ostatnie w tym sezonie podejście irlandzkiej reżyserki Dearbhly Walsh do „Penny Dreadful”. Podejście równie dobre, co w poprzednim odcinku.
Tym, co najbardziej rzuca się w oczy, jest sposób, w jaki reżyserka rozpoczyna wiele scen. Skupia się najpierw na pewnych symbolach, które pokazuje na zbliżeniach, a dopiero potem rozwija akcję. To trafne i z całą pewnością udane rozwiązanie.
Podobnie jak poprzednio bawi się kolorystyką. W chwilach spokojniejszych na ekranie jest jaśniej i jaskrawiej, natomiast tam, gdzie do świata „Penny Dreadful” wkracza tajemnica, niepokój i niejednoznaczność, Walsh korzysta z barw mrocznych.
Reżyserka straszy dość efektywnie, ale w gruncie rzeczy w „Demimonde” nie o to chodzi. Najważniejsza jest atmosfera, a ta utrzymana jest po mistrzowsku, dzięki zastosowaniu wielu interesujących pomysłów. Walsh często pokazuje sceny pod wymyślnym kątem, przez co umiejętnie udziwnia odcinek, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Tam, gdzie dany moment tego wymaga, stawia też na niedopowiedzenia, nie atakując widza dosłownością i pozostawiając pewne rzeczy poza sferą jego wzroku. Częściej niż w odcinku trzecim stosuje dłuższe ujęcia, które tak wspaniale wykorzystywał Bayona.
Walsh świetnie prowadzi też montaż, który dostosowuje do tempa wydarzeń. Widać to zwłaszcza pod koniec, kiedy pierwszorzędnie zwiększa montażowymi rozwiązaniami napięcie.
Tym, co najbardziej rzuca się w oczy, jest sposób, w jaki reżyserka rozpoczyna wiele scen. Skupia się najpierw na pewnych symbolach, które pokazuje na zbliżeniach, a dopiero potem rozwija akcję. To trafne i z całą pewnością udane rozwiązanie.
Podobnie jak poprzednio bawi się kolorystyką. W chwilach spokojniejszych na ekranie jest jaśniej i jaskrawiej, natomiast tam, gdzie do świata „Penny Dreadful” wkracza tajemnica, niepokój i niejednoznaczność, Walsh korzysta z barw mrocznych.
Reżyserka straszy dość efektywnie, ale w gruncie rzeczy w „Demimonde” nie o to chodzi. Najważniejsza jest atmosfera, a ta utrzymana jest po mistrzowsku, dzięki zastosowaniu wielu interesujących pomysłów. Walsh często pokazuje sceny pod wymyślnym kątem, przez co umiejętnie udziwnia odcinek, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Tam, gdzie dany moment tego wymaga, stawia też na niedopowiedzenia, nie atakując widza dosłownością i pozostawiając pewne rzeczy poza sferą jego wzroku. Częściej niż w odcinku trzecim stosuje dłuższe ujęcia, które tak wspaniale wykorzystywał Bayona.
Walsh świetnie prowadzi też montaż, który dostosowuje do tempa wydarzeń. Widać to zwłaszcza pod koniec, kiedy pierwszorzędnie zwiększa montażowymi rozwiązaniami napięcie.
MANIAK O AKTORACH
Spośród aktorów mocno wybija się Reeve Carney jako Dorian Gray. Aktor bezbłędnie osnuwa wokół siebie pewną aurę tajemnicy, tworząc kreację intrygującą i wzbudzającą ciekawość.
Poprawnie radzi sobie Josh Hartnett, któremu udaje się nieco pogłębić, odgrywanego przez siebie Ethana Chandlera. Być może nie stosuje przy tym jakichś wymyślnych środków, ale jego występ i tak jest bardzo porządny.
Zachwyca Billie Piper w roli Brony Croft. Łatwość, z jaką pokazuje na ekranie zmieniające się emocje bohaterki, to coś, na co patrzy się z prawdziwą przyjemnością.
Niezmiennie cudownie gra oczywiście Eva Green, choć w jej przypadku to akurat nic dziwnego. Tajemniczość, ale i zagubienie oraz w pewnych momentach ironiczność wychodzą aktorce naturalnie i bardzo przekonująco. Jest jako Vanesa Ives kapitalna.
Złego słowa nie można powiedzieć o Timothym Daltonie, co nie powinno nikogo dziwić. Jego Malcolm Murray to postać dostojna, wycofana i rozsądna, ale potrafiąca też dać upust emocjom, co w wykonaniu Daltona wychodzi znakomicie.
Miłą niespodzianką okazuje się gościnna rola Olly’ego Alexandra („Podróże Gullivera”, „Wielkie nadzieje” Mike’a Newella). Gra on w „Demimonde” młodego wampira na skraju szaleństwa. Jest przerażający, a w swoją kreację wkłada tyle środków, ile potrzeba, nigdy nie przekraczając granicy. I dobrze, bo łatwo tę postać można było przerysować.
Znacznie mniejsza rolę niż ostatnio ma Harry Treadaway jako Victor Frankenstein. Szczególnie dobry jest w scenach z Rorym Kinnearem, czyli potworem. Ten drugi zaś wspaniale ukazuje dwa różne oblicza swego bohatera — groźną, roszczeniową postawę oraz radość z wykonywanej w teatrze pracy. Przechodzi między nimi płynnie i wiarygodnie.
Miłą niespodzianką okazuje się gościnna rola Olly’ego Alexandra („Podróże Gullivera”, „Wielkie nadzieje” Mike’a Newella). Gra on w „Demimonde” młodego wampira na skraju szaleństwa. Jest przerażający, a w swoją kreację wkłada tyle środków, ile potrzeba, nigdy nie przekraczając granicy. I dobrze, bo łatwo tę postać można było przerysować.
Znacznie mniejsza rolę niż ostatnio ma Harry Treadaway jako Victor Frankenstein. Szczególnie dobry jest w scenach z Rorym Kinnearem, czyli potworem. Ten drugi zaś wspaniale ukazuje dwa różne oblicza swego bohatera — groźną, roszczeniową postawę oraz radość z wykonywanej w teatrze pracy. Przechodzi między nimi płynnie i wiarygodnie.
Cieszą drobne epizody Aluna Armstronga (który pokazał się już w odcinku trzecim) oraz Davida Warnera („Titanic”) — doskonałych brytyjskich aktorów starszego pokolenia.
MANIAK O TECHNIKALIACH
Zdjęcia zrealizowano perfekcyjnie. Pełne detali zbliżenia, oraz przepiękne scenerie pokazywane z daleka cieszą oko. Technicznie montaż jest w porządku, choć niepozbawiony kilku mniejszych wad, czasami powodującymi zagubienie w przestrzeni. Na pochwałę zasługuje charakteryzacja, przygotowana z niezwykłą wręcz pieczołowitością. Po raz kolejny wzrok przykuwają także scenografia i kostiumy. Dźwiękowcy dobrze współpracują z reżyserką i odpowiednio wzmacniają napięcie. Swój wkład w wyjątkową atmosferę ma też oczywiście Abel Korzeniowski, autor wpadających w ucho kompozycji.
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarze, zawierające treści obraźliwe, wulgarne, pornograficzne oraz reklamowe zostaną usunięte. Zostaliście ostrzeżeni.