Maniak ocenia #139: "Penny Dreadful" S01E08

MA­NIAK ZA­CZY­NA


Jak już pew­nie wie­cie, na se­rial „Pe­nny Dread­ful” cze­ka­łem z bar­dzo wie­lu po­wo­dów, nie­mal od po­cząt­ku ogło­sze­nia prac nad nim. Przy­znam, że naj­więk­szym wa­bi­kiem by­ło na­zwi­sko Evy Green, jed­nej z mo­ich ulu­bio­nych ak­to­rek, ale oczy­wi­ście du­żą ro­lę ode­grał też sam za­rys fa­bu­ły, któ­ry wy­dał mi się nie­zmier­nie cie­ka­wy i ory­gi­nal­ny. Przy­szło co do cze­go i, rze­czy­wi­ście, se­rial oka­zał się pro­duk­cją głę­bo­ką, nie­sa­mo­wi­cie przy­jem­ną i bar­dzo in­te­li­gent­ną. Nic więc dziw­ne­go, że na ostat­ni od­ci­nek se­zo­nu cze­ka­łem z za­par­tym tchem. Nie­zmier­nie po­lu­bi­łem po­szcze­gól­nych bo­ha­te­rów, ocze­ki­wa­łem więc wcią­ga­ją­cej, po­my­sło­wo zre­ali­zo­wa­nej hi­sto­rii do­pro­wa­dza­ją­cej ich losy do ja­kie­goś prze­ło­mo­we­go mo­men­tu. A co ta­kie­go do­sta­łem?

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Od­ci­nek zo­stał za­ty­tu­ło­wa­ny dość spryt­nie: „Grand Gui­gnol”. Grand Gui­gnol był bo­wiem fran­cu­skim te­atrem, w któ­rym po­ka­zy­wa­no przede wszyst­kim krwa­we hor­ro­ry. Jest więc pew­ne od­wo­ła­nie do te­ma­ty­ki se­ria­lu jako ta­kiej, a tak­że na­wią­za­nie na in­nej płasz­czyź­nie, do miej­sca ak­cji wio­dą­cych w od­cin­ku wy­da­rzeń, któ­rym jest te­atr wła­śnie.
Wszyst­ko za­czy­na się tam, gdzie skoń­czy­ło się w po­przed­nim od­cin­ku. Va­ne­ssa oświad­cza, że wie, gdzie mo­że być Mina, w związ­ku z czym nie­ustra­szo­na dru­ży­na sir Mal­col­ma Mu­rraya szy­ku­je się do jej od­bi­cia. W tle zaś roz­wi­ja­ne są wąt­ki po­szcze­gól­nych po­sta­ci: Do­rian Gray zy­sku­je nowe do­świad­cze­nia, Ca­li­ban musi po­ra­dzić so­bie z od­rzu­ce­niem, Fran­ken­stein znaj­du­je się w nie­spo­dzie­wa­nej sy­tu­acji, a Ethan i Bro­na prze­cho­dzą cięż­kie chwi­le.
Głów­ny wą­tek se­ria­lu, czy­li po­szu­ki­wa­nia Miny, do­mknię­to nie­mal cał­ko­wi­cie (po­zo­sta­wia­jąc je­dy­nie drob­ną furt­kę) i w bar­dzo sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cy spo­sób. Sce­na­rzy­sta moc­no od­szedł przy tym od „Dra­cu­li” Sto­ke­ra, ale wy­szło to se­ria­lo­wi zde­cy­do­wa­nie na do­bre. Co się zaś ty­czy po­zo­sta­łych wąt­ków, to te po­szły w nie­zwy­kle cie­ka­wym kie­run­ku i dość ład­nie się ze so­bą zbie­gły.
Przede wszyst­kim za­dba­no o roz­wój po­sta­ci Va­ne­ssy, któ­ra po­wo­li za­czy­na ak­cep­to­wać sie­bie ta­ką, jaka jest. Nie jest to jesz­cze ak­cep­ta­cja peł­na i pew­nie do ta­kiej dłu­ga dro­ga, ale trze­ba przy­znać, że Lo­gan pro­wa­dzi tę po­stać do­sko­na­le, co zresz­tą szcze­gól­nie wi­dać w do­sko­na­łej, świet­nie ro­ze­gra­nej, nie­do­po­wie­dzia­nej koń­ców­ce, któ­ra, mó­wiąc szcze­rze, ide­al­nie spraw­dzi­ła­by się tak­że jako za­koń­cze­nie ca­łe­go se­ria­lu.
Na sile przy­bra­ła tak­że hi­sto­ria Fran­ken­stei­na i Ca­li­ba­na. Los sta­wia bo­ha­te­rów w no­wym po­ło­że­niu i ser­wu­je im cięż­ką pró­bę, a by wyjść z niej zwy­cię­sko, obaj po­su­wa­ją się do eks­tre­mów — z róż­nym skut­kiem. To na­praw­dę fa­scy­nu­ją­ce śle­dzić tę in­try­gu­ją­cą re­la­cję stwór­cy i stwo­ra, zwłasz­cza, że Lo­gan tak in­te­li­gent­nie ko­rzy­sta z po­wie­ści She­lley.
Du­żo cie­ka­we­go wy­da­rzy­ło się też u Chan­dle­ra. Co praw­da twór­cy już od pierw­szych od­cin­ków da­wa­li de­li­kat­ne wska­zów­ki na te­mat tego, co z tym bo­ha­te­rem jest nie tak, ale osta­tecz­ne po­twier­dze­nie tych do­my­słów i tak mo­że za­sko­czyć, a przy­naj­mniej spra­wić dresz­czyk emo­cji.
Mimo za­mknię­cia głów­nej hi­sto­rii, zde­cy­do­wa­nie jest w świe­cie „Pe­nny Dread­ful” miej­sce na dru­gi se­zon. Obej­rzę go z przy­jem­no­ścią, zwłasz­cza, że bę­dzie miał dwa od­cin­ki wię­cej niż pierw­szy.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Dru­gie spo­tka­nie re­ży­se­ra Jame­sa Hawe­sa z „Pe­nny Dread­ful” jest bar­dzo uda­ne. Przede wszyst­kim po­zwa­la on pły­nąć ak­cji w na­tu­ral­nym tem­pie — ni­cze­go na si­łę nie przy­spie­sza i daje tym sa­mym po­czu­cie, że hi­sto­ria to­czy się swo­bod­nie, w spo­sób nie­wy­mu­szo­ny. Hawes ma wie­le świet­nych po­my­słów na uję­cia, któ­re pro­wa­dzi w spo­sób prze­my­śla­ny. Wie­lo­krot­nie bu­du­je at­mos­fe­rę po­wol­ny­mi na­jaz­da­mi ka­me­ry, cza­sem po­zwa­la wi­dzo­wi spoj­rzeć na ak­cję z gó­ry, wresz­cie, dość czę­sto po­ka­zu­je pew­ne sym­bo­le, zwia­stu­jąc przy tym kie­run­ki, w ja­kich mo­że po­to­czyć się dal­sza fa­bu­ła. Wszyst­ko to spraw­dza się nie­sa­mo­wi­cie do­brze, a przy tym jest w mia­rę spój­ne z tym, co bu­do­wa­no w po­przed­nich od­cin­kach. Je­dy­ny zgrzyt na­stę­pu­je pod­czas sce­ny wiel­kiej wal­ki — Ha­wes nie do koń­ca nad nią pa­nu­je, przez co na ekra­n wkra­da się nie­co zbęd­ne­go cha­osu, któ­ry trosz­kę wy­trą­ca z rów­no­wa­gi.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Pi­sząc o ak­to­rach stan­dar­do­wo za­cznę od prze­ge­nial­nej Evy Green w roli Va­ne­ssy Ives. To jak z fem­me fa­ta­le czy opę­ta­nej przez de­mo­na mo­że w mgnie­niu oka prze­isto­czyć się w za­gu­bio­ną dziew­czy­nę jest nie­sa­mo­wi­te, a przy tym bar­dzo prze­ko­nu­ją­ce. Green two­rzy tu ro­lę do­sko­na­łą i oglą­da­nie jej na ekra­nie to naj­więk­sza przy­jem­ność pły­ną­ca z „Pen­ny Dread­ful” — nie ze wzglę­du na wy­gląd ze­wnętrz­ny ak­tor­ki, ale wła­śnie ze wzglę­du na grę.
No do­brze, a jak z po­zo­sta­ły­mi ak­to­ra­mi? Rów­nież zna­ko­mi­cie.
Ti­mo­thy Dal­ton wspa­nia­le wcie­la się w sir Mal­col­ma Mu­rraya, od­naj­du­jąc zło­ty śro­dek po­mię­dzy swo­istą do­stoj­no­ścią i pew­nym sto­icy­zmem a wraż­li­wo­ścią. Ak­tor do­star­cza kil­ka na­praw­dę do­brych scen, w któ­rych co­raz le­piej od­sła­nia ludz­kie ob­li­cze Mu­rraya. I jest w tym pierw­szo­rzęd­ny.
Ha­rry Tread­a­way jako Fran­ken­stein po­now­nie spi­su­je się na me­dal, na­da­jąc swej po­sta­ci spo­ro głę­bi i po­ma­ga­jąc wi­dzom ją le­piej zro­zu­mieć. Praw­dzi­wie wspa­nia­ły jest we wspól­nych sce­nach z Rory Kinn­ea­rem, świet­nie za­gra­nych od stro­ny emo­cjo­nal­nej. Zresz­tą Kinn­ear gra rów­nie do­brze, je­śli nie le­piej, zwłasz­cza, że za­wsze sta­ra się nie prze­kro­czyć pew­nej gra­ni­cy, o co ła­two w roli Ca­li­ba­na. Wi­dać to szcze­gól­nie pod­czas wzru­sza­ją­ce­go mo­no­lo­gu.
Do­brze wy­pa­da Josh Hart­nett, któ­re­mu po po­przed­nim od­cin­ku Lo­gan znów dał cał­kiem nie­zły ma­te­riał i dał mu się wy­ka­zać. Jego Ethan Chan­dler wy­pa­da na ekra­nie dość wia­ry­god­nie i to mimo mniej wia­ry­god­nych dzie­jów, ja­kie prze­ży­wa.
Bar­dzo ma­lut­ko w tym od­cin­ku Bi­llie Pi­per w roli Bro­ny Croft oraz Reeve’a Car­neya jako Do­ria­na Graya, ale obo­je za­li­cza­ją so­lid­ne wy­stę­py.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Pod wzglę­dem tech­nicz­nym zdję­cia zre­ali­zo­wa­no prze­pięk­nie i na­praw­dę przy­jem­nie się je oglą­da. Lon­dyń­skie kra­jo­bra­zy oraz cia­sne, mrocz­ne prze­strze­nie za­pie­ra­ją dech w pier­siach. Za­wo­dzą je­dy­nie bar­dzo krót­kie uję­cia pod­czas scen walk. Po­dob­nie jest zresz­tą z mon­ta­żem. Po­my­sły Ha­we­sa zo­sta­ją zre­ali­zo­wa­ne w więk­szo­ści do­brze, cza­sem po­tra­fią za­sko­czyć, ale kie­dy przy­cho­dzi do scen walk, to coś w nich nie gra.
Jak za­wsze bra­wa na­le­żą się dla sce­no­gra­fów, cha­rak­te­ry­za­to­rów i ko­stiu­mo­lo­gów, któ­rzy ze swe­go za­da­nia wy­wią­zu­ją się pierw­szo­rzęd­nie i do­kła­da­ją ogrom­ną ce­gieł­kę, by nie rzec: „ceg­łę”, do tego, by „Pe­nny Dread­ful” miał ta­ką at­mos­fe­rę, ja­ką ma.
Nie­złe są efek­ty spe­cjal­ne. Nie wy­ko­rzy­sta­no ich, co praw­da, szcze­gól­nie du­żo, ale tam, gdzie je za­sto­so­wa­no, nie moż­na na­rze­kać.
Od stro­ny dźwię­ko­wej tak­że jest świet­nie, a na szcze­gól­ną po­chwa­łę znów za­słu­gu­je Abel Ko­rze­niow­ski, któ­ry stwo­rzył mi­strzow­ską opra­wę mu­zycz­ną.

MA­NIAK OCE­NIA


Fi­nał „Pe­nny Dread­ful” prze­rósł moje naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia. Już te­raz mo­gę po­wie­dzieć, że Lo­gan stwo­rzył je­den z naj­bar­dziej in­try­gu­ją­cych se­ria­li ostat­nich lat i mam na­dzie­ję, że sce­na­rzy­ście i jego współ­pra­cow­ni­kiem nie za­brak­nie za­pa­łu przy dru­giej se­rii. Trzy­mam kciu­ki.

DO­BRY

Komentarze