Maniak inaczej #11: Maniak w Japonii #1

MA­NIAK SŁO­WEM WSTĘPU


Mój dwu­ty­go­dnio­wy po­byt w Kra­ju Wscho­dzą­ce­go Słoń­ca do­biegł nie­ste­ty koń­ca i kil­ka dni temu wró­ci­łem już do Pol­ski. Przy­wio­złem jed­nak spo­ro wspo­mnień, kil­ka pa­mią­tek oraz mnó­stwo wra­żeń. Oczy­wi­ście pa­mię­tam, że obie­ca­łem Wam swo­ją re­la­cję z po­dró­ży, więc czas dziś na jej pierw­szą część.
Mu­szę po­wie­dzieć, że ze swo­je­go wol­ne­go cza­su w Ja­po­nii ko­rzy­sta­łem mak­sy­mal­nie, od­wie­dza­jąc mnó­stwo cie­ka­wych miejsc i po­szu­ku­jąc co­raz to no­wych wra­żeń. W efek­cie je­stem na­praw­dę za­chwy­co­ny i usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny (choć kil­ka rze­czy mi do­skwie­ra, ale to ra­czej szcze­gó­li­ki).
Jed­nak od po­cząt­ku. Oto jak prze­bie­ga­ła moja po­dróż.

MA­NIAK WY­LA­TU­JE


Wy­le­cia­łem z war­szaw­skie­go Okę­cia 30 czerw­ca oko­ło go­dzi­ny 15.00. Bi­le­ty za­re­zer­wo­wa­łem w li­niach lot­ni­czych Emi­rates — wy­szły w mia­rę ko­rzyst­nie ce­no­wo, a i nie mu­sia­łem się bać o ich ja­kość ani o ob­słu­gę — bar­dzo mi­łą i świet­nie umun­du­ro­wa­ną. Na po­kła­dzie za­ser­wo­wa­no oczy­wi­ście stan­dar­do­wą roz­ryw­kę — fil­my, mu­zy­kę, se­ria­le itp. Obej­rza­łem więc „Ope­ra­cję Argo” Affle­cka (uwiel­biam ten film), po­czy­ta­łem tro­chę ksią­żek (bo mam w zwy­cza­ju czy­ta­nie kil­ku rze­czy na­raz) i po­słu­cha­łem mu­zy­ki. A na­stęp­nie wy­lą­do­wa­łem na lot­ni­sku w Du­ba­ju, skąd oko­ło dzie­sięć go­dzin póź­niej mia­ła mnie cze­kać prze­siad­ka do sa­mo­lo­tu le­cą­ce­go już do Ja­po­nii, na lot­ni­sko Ha­ne­da pod To­kio.

Ta­kim sa­mo­lo­tem wy­le­cia­łem.

Trze­ba przy­znać, że stre­fa tran­zy­to­wa na du­baj­skim lot­ni­sku robi wra­że­nie. Jest ni­czym ogrom­ne cen­trum han­dlo­we — skle­pów bez­cło­wych jest tam co nie­mia­ra, a roz­pla­no­wa­ne są na na­praw­dę du­żej po­wierzch­ni. Mia­łem więc co ro­bić, zwłasz­cza, że ta­bli­ce wy­świe­tli­ły do ja­kiej bram­ki mam się udać do­pie­ro po go­dzi­nie.

Go­dzi­nę się w nie wpa­try­wa­łem, za­nim po­wie­dzia­ły do­kąd mam iść.

Po­oglą­da­łem skle­py, tro­chę po­czy­ta­łem i wresz­cie nad­szedł czas ko­lej­ne­go lotu. Pró­bo­wa­łem obej­rzeć pod­czas nie­go „47 rōni­nów” (tema­tycz­nie), ale ogól­ne zmę­cze­nie oraz ja­kość sa­me­go fil­mu sku­tecz­nie mi to unie­moż­li­wi­ły, więc się pod­da­łem. In­nym ra­zem.
Mi­nę­ło dzie­sięć go­dzin lotu i wresz­cie zna­la­złem się w Ha­ne­dzie (羽田).

MA­NIAK PRZY­BY­WA


Od drzwi sa­mo­lo­tu do kon­tro­li pasz­por­to­wej i cel­nej pro­wa­dzi­ły mnie przez lot­ni­sko bar­dzo do­bre dwu­ję­zycz­ne ozna­cze­nia. Zgu­bić się nie da­ło i ca­łe szczę­ście.
Za­nim do­tar­ło się do kont­ro­li pasz­por­to­wej oraz cel­nej, na­le­ża­ło wy­peł­nić dwa drucz­ki. Na pierw­szym z nich py­ta­no o cele po­dró­ży i dane oso­bo­we, na dru­gim zaś o to czy nie wwo­żę do kra­ju cze­goś, co pod­le­ga ocle­niu. Na­stęp­nie z tymi kwit­ka­mi dość dłu­go sta­łem wraz z in­ny­mi ob­co­kra­jow­ca­mi (m.in. spo­rą licz­bą Chiń­czy­ków) w dłu­giej ko­lej­ce do pierw­sze­go z dwóch sta­no­wisk do za­ła­twie­nia for­mal­no­ści. Tuż przy koń­cu ko­lej­ki po­ja­wiał się za­bie­ga­ny funk­cjo­na­riusz, któ­ry, mó­wiąc ła­ma­nym an­giel­sko­-ja­poń­skim, py­tał o licz­bę współ­po­dróż­nych, a na­stęp­nie kie­ro­wał do ta­kie­go okien­ka, przy któ­rym naj­szyb­ciej dane oso­by się ob­słu­ży. Ty­po­wy ja­poń­ski pro­fe­sjo­na­lizm i peł­ne sza­cun­ku po­dej­ście do klien­ta.

Na­resz­cie ra­zem. Do­bra, już koń­czę z me­lo­dra­ma­tem.

Prze­brną­łem przez dłu­gą ko­lej­kę i do­tar­łem do wy­zna­czo­ne­go przez funk­cjo­na­riu­sza sta­no­wi­ska. Wrę­czy­łem swój pasz­port oraz pierw­szy z drucz­ków. Na­stęp­nie po­bra­no moje od­ci­ski pal­ców i zro­bio­no zdję­cie, tak by „w ra­zie cze­go” mieć wszyst­kie moje dane (w­szel­kie nie­cne pla­ny trze­ba więc by­ło odło­żyć na bok). Do pasz­por­tu wkle­jo­no ład­ną na­klej­kę i mo­głem udać się da­lej, do kon­tro­li cel­nej. Tam da­łem funk­cjo­na­riu­szo­wi od­po­wied­ni dru­czek i by­łem wol­ny.

Ta­na­ba­to­we drzew­ka.

Moja sto­pa oficjal­nie prze­kro­czy­ła ja­poń­ską gra­ni­cę i zo­sta­łem po­wi­ta­ny przez mo­ją Dru­gą Po­łów­kę, któ­rej nie wi­dzia­łem do­bre dzie­sięć mie­się­cy. Szcze­gó­łów tego wzru­sza­ją­ce­go po­now­ne­go spo­tka­nia Wam jed­nak oszczę­dzę (bo to moja spra­wa :P).
Za­nim opu­ści­łem lot­ni­sko, po­cze­ka­łem wraz z uko­cha­ną oso­bą do rana, po­nie­waż do Ja­po­nii do­tar­łem przed pół­no­cą. W tym cza­sie trosz­kę po­roz­ma­wia­li­śmy i zje­dli­śmy prze­ką­ski. Na­szą uwa­gę zwró­ci­ły też przy­go­to­wa­ne na świę­to Ta­na­ba­ta (七夕; Świę­to Gwiazd) spe­cjal­ne drzew­ka, na któ­rych wie­sza się ży­cze­nia, w na­dziei, że się speł­nią. Sami też ta­kie wy­pi­sa­li­śmy — a co!

MA­NIAK W ZOO


Z rana, pro­sto (no, nie tak pro­sto, bo z prze­siad­ka­mi) z Ha­ne­dy uda­li­śmy się do dziel­ni­cy Ueno (上野), sły­ną­cej mię­dzy in­ny­mi z prze­pięk­ne­go par­ku, mu­ze­ów oraz zaj­mu­ją­ce­go po­wierzch­nię 14 hek­ta­rów zoo. Ko­lej­ka po bi­le­ty do mu­ze­ów by­ła dość du­ża, w związ­ku z czym we­szli­śmy do par­ku, zo­ba­czy­li­śmy ogród zoo­lo­gicz­ny i spon­ta­nicz­nie zde­cy­do­wa­li­śmy się go od­wie­dzić. Za wstęp za­pła­ci­li­śmy nie w ka­sie, a w au­to­ma­cie — spraw­nie, przy­jem­nie i w prze­ci­wień­stwie do mu­ze­ów, bez ko­lej­ki.

W dro­dze do zoo.

Oglą­da­nie zwie­rząt trze­ba by­ło w ja­kiś lo­gicz­ny spo­sób roz­pla­no­wać, w związ­ku z czym naj­pierw skon­sul­to­wa­li­śmy się z wrę­czo­ną nam map­ką, a do­pie­ro po­tem ru­szy­li­śmy w dal­szą dro­gę. Za­czę­li­śmy od ba­żan­tów i go­łę­bi, by na­stęp­nie po­pa­trzeć na zmę­czo­ne ży­ciem, śpią­ce pan­dy (na punk­cie któ­rych Ja­poń­czy­cy ma­ją ab­so­lut­ne­go bzi­ka) oraz wiel­kie sło­nie.

Zmę­czo­na ży­ciem pan­da.

Po­dziw nad zwie­rza­ka­mi na chwi­lę prze­rwał wi­dok oso­bli­we­go taj­skie­go pa­wi­lo­nu, a póź­niej kon­ty­nu­owa­li­śmy wy­ciecz­kę, za­chwy­ca­jąc się pły­wa­ją­cy­mi wy­dra­mi oraz prze­pięk­ny­mi so­wa­mi, ja­strzę­bia­mi i or­ła­mi; po­dzi­wia­jąc do­stoj­ne­go ty­gry­sa; pa­trząc na mniej do­stoj­ne gi­bo­ny i go­ry­le oraz prze­cho­dząc przez ko­lej­ną pta­szar­nię. Po dłu­gim spa­ce­rze nad­szedł czas na ma­ły od­po­czy­nek, przy któ­rym to­wa­rzy­szy­ły nam wiel­kie, czar­ne kru­czy­ska.

Ogrom­ne kru­czy­ska — te aku­rat na wol­no­ści.

Na­braw­szy sił ru­szy­li­śmy w dal­szą dro­gę, mi­ja­jąc przy­po­mi­na­ją­ce lisy cy­jo­ny, oglą­da­jąc nie­to­pe­rze czy wresz­cie ob­ser­wu­jąc znu­dzo­ne­go, cho­dzą­ce­go w kół­ko niedź­wie­dzia. I w ten spo­sób do­tar­li­śmy do miej­sca z fo­ka­mi, któ­re urzą­dza­ły so­bie za­wo­dy w pły­wa­niu oraz z niedź­wie­dziem po­lar­nym, któ­re­mu by­ło tak go­rą­co, że co chwi­lę za­nu­rzał się w wo­dzie.

Bied­ny niedź­wiedź po­lar­ny…

Część wschod­nia zoo by­ła już nie­mal za nami. Zo­sta­ły je­dy­nie po­ciesz­ne ma­ka­ki ja­poń­skie, ta­pi­ry, ka­pi­ba­ry i emu, któ­re mi­nę­li­śmy w dro­dze do czę­ści za­chod­niej oraz wie­wiór­ki, pie­ski pre­rio­we i ja­poń­skie ptasz­ki, któ­re zo­sta­wi­li­śmy na póź­niej.
Do za­chod­nie­go ogro­du pro­wa­dził tzw. most Ezo­pa, le­ni­wi mo­gli też sko­rzy­stać z ko­lej­ki jed­no­to­ro­wej. A że my le­ni­wi nie je­ste­śmy, prze­szli­śmy rze­czo­nym mo­stem, tra­fia­jąc przy oka­zji na ką­cik z pła­sko­rzeź­ba­mi, na środ­ku któ­re­go po­sta­wio­no au­to­mat z pi­ciem. A Ja­poń­czy­cy au­to­ma­ty wręcz uwiel­bia­ją.

Bar­dzo zmę­czo­ny ma­kak ja­poń­ski.

W za­chod­niej czę­ści mo­gli­śmy po­dzi­wiać pin­gwi­ny, kan­gu­ry, mrów­ko­ja­dy i ma­łe ssa­ki (w tym prze­ślicz­ne mysz­ki oraz su­ry­kat­ki). Da­lej by­ły kla­sycz­ne ze­bry, hi­po­po­ta­my, no­so­roż­ce i ży­ra­fy, aż w koń­cu do­tar­li­śmy do głów­nej atrak­cji — wę­ży (o­raz kro­ko­dy­li, żab i żół­wi, ale te już by­ły atrak­cją, umów­my się, mniej­szą).

Ob­ra­zek, któ­ry mnie roz­czu­lił.
Ża­by ata­ku­ją wę­ża, a wąż ma to gdzieś (co po­twier­dza jego mina).

Wę­że, ja­kie spo­tka­li­śmy, by­ły wręcz prze­pięk­ne, a naj­więk­szą uwa­gę przy­kuł tzw. wąż li­ścio­no­sy (po ja­poń­sku zwa­ny mniej wdzięcz­nie: ten­gu ki­no­bo­ri hebi テングキノボリヘビ, czy­li wspi­na­ją­cy się na drze­wa wą­ż-ten­gu — ten­gu to, mó­wiąc w skró­cie, ro­dzaj de­mo­na z dłu­gim no­sem).

Wąż li­ścio­no­sy, ślicz­ny.

Miny tro­chę nam zrze­dły, kie­dy we­szli­śmy obej­rzeć tzw. aj-a­je czy też pal­cza­ki ma­da­ga­skar­skie — szka­rad­ne i w ogó­le nie­ład­ne. No ale nie moż­na mieć wszyst­kie­go.
Nad­szedł czas na po­wrót, któ­ry umi­li­ły nam wi­do­ki le­mu­rów, pand czer­wo­nych oraz wspo­mnia­nych wcze­śniej wie­wió­rek, pie­sków pre­rio­wych i ja­poń­skich ptasz­ków. Zoo za­li­czo­ne, moż­na by­ło spo­koj­nie wejść do me­tra i po­je­chać do Jim­bōchō (神保町) — dziel­ni­cy, w któ­rej znaj­do­wał się mój ho­tel.

Ależ pięk­nie się uśmie­cha!

Jim­bōchō, na­zwa­ne tak od sie­dem­na­sto­wiecz­ne­go da­imy­ō (大名, czy­li pana feu­dal­ne­go), Jim­bō Na­ga­ha­ru (神保長治) sły­nie w To­kio jako dziel­ni­ca an­ty­kwa­ria­tów i wy­daw­nictw. Rze­czy­wi­ście, tuż po wyj­ściu ze sta­cji me­tra moż­na było zo­ba­czyć mnó­stwo skle­pi­ków, sprze­da­ją­cych sta­re książ­ki. Kli­mat two­rzy­ło to nie­sa­mo­wi­ty.

MA­NIAK W SHI­BUYI


Ko­lej­ne dwa dni spę­dzi­łem w Shi­buyi (渋谷), okrę­gu spe­cjal­nym To­kio, w cen­trum któ­re­go znaj­du­je się słyn­na dziel­ni­ca han­dlo­wo­-ro­zryw­ko­wa, tak­że na­zy­wa­na Shi­buy­ą. To jed­no­cze­śnie chy­ba naj­bar­dziej zna­ne miej­sce w To­kio, bar­dzo czę­sto po­ja­wia­ją­ce się z róż­nych wzglę­dów w po­pkul­tu­rze.

Pod po­mni­kiem Ha­chi­kō.

Pierw­szym punk­tem, ja­kie wraz z Dru­gą Po­łów­ką od­wie­dzi­łem, był po­mnik psa Ha­chi­kō (ハチ公), bar­dzo po­pu­lar­ne miej­sce spo­tkań (coś w sty­lu to­ruń­skie­go po­mni­ka Ko­per­ni­ka). Z po­mni­kiem tym wią­że się dość wzru­sza­ją­ca hi­sto­ria.
Ha­chi­kō był psem rasy aki­ta, któ­re­go w 1924 roku przy­gar­nął na­uko­wiec, wy­kła­da­ją­cy na Uni­wer­sy­te­cie To­kij­skim, nie­ja­ki Ueno Hi­de­sa­bu­rō (上野英三郎). Bar­dzo szyb­ko sta­li się nie­roz­łącz­ni i każ­de­go dnia, gdy Ueno wy­ru­szał do pra­cy, wier­ny Ha­chi­kō od­pro­wa­dzał go do sta­cji w Shi­buyi i cze­kał, aż jego pan wró­ci. Los spra­wił jed­nak, że pew­ne­go dnia nie po­wró­cił, po­nie­waż zmarł w pra­cy wsku­tek wy­le­wu. Pies, nie po­tra­fiąc zro­zu­mieć sy­tu­acji, co­dzien­nie przy­cho­dził na sta­cję, za­wsze w mo­men­cie przy­by­cia po­cią­gu, wy­pa­tru­jąc Ueno. Wkrót­ce o wier­no­ści Ha­chi­kō do­wie­dzia­ła się ca­ła Ja­po­nia, a w 1934 roku po­sta­wio­no mu w Shi­buyi po­mnik. Po­mnik ten na­stęp­nie prze­to­pio­no pod­czas woj­ny i od­bu­do­wa­no do­pie­ro w 1948 roku. Po­stać Ha­chi­kō po­ja­wi­ła się w kil­ku fil­mach i książ­kach, a w po­pkul­tu­rze bar­dzo czę­sto się do niej na­wią­zu­je.

Skrzy­żo­wa­nie w Shi­buyi.

Nie­da­le­ko od po­mni­ka znaj­du­je się ko­lej­ne zna­ne miej­sce — wiel­kie, roz­bu­do­wa­ne skrzy­żo­wa­nie, przez któ­re na raz śred­nio prze­cho­dzi na­wet po­nad ty­siąc osób. Jest więc tam nie­zwy­kle tłocz­no, co do­dat­ko­wo pod­kre­śla fakt, że to­kij­czy­cy nie pa­trzą pod nogi. Ani przed sie­bie. Ani na boki. Głów­nie za­ję­ci są ekra­nem te­le­fo­nu ko­mór­ko­we­go, tu­dzież wła­sny­mi my­śla­mi. Aż dziw­ne, że wpa­da­ją tyl­ko na nie­uważ­nych ob­co­kra­jow­ców.
Po przej­ściu przez skrzy­żo­wa­nie, ko­lej­nym przy­stan­kiem by­ły tzw. pu­ri­ku­ry (プリクラ, od プリント倶楽部 — print club), czy­li bud­ki, w któ­rych moż­na zro­bić so­bie zdję­cia, a na­stęp­nie je sa­mo­dziel­nie ozdo­bić. Pu­ri­ku­ry znaj­do­wa­ły się w sa­lo­nie gier, w któ­rym aż ro­iło się od wsze­la­kiej ma­ści au­to­ma­tów. Co cie­ka­we, do środ­ka ta­kiej bud­ki mo­gą wejść ko­bie­ta i męż­czy­zna lub dwie ko­bie­ty, ale już dwóch męż­czyzn nie — cie­ka­we dla­cze­go… Sama pro­ce­du­ra uzy­ska­nia zdjęć jest dość pro­sta. Naj­pierw wy­bie­ra się ze­staw teł, na­stęp­nie po­zu­je na tzw. gre­en scre­enie zgod­nie z wy­tycz­ny­mi na ekra­nie, a póź­niej prze­cho­dzi do eta­pu ob­rób­ki po­wsta­łych zdjęć. Na koń­cu moż­na wy­słać je na ma­ila (ale tyl­ko na ta­kim ser­we­rze, na ja­kim prze­wi­dzia­ły oso­by od­po­wie­dzial­ne za da­ną pu­ri­ku­rę, o gma­ilu moż­na by­ło po­ma­rzyć), zgrać na te­le­fon (ale taka opcja dzia­ła tyl­ko z od­po­wied­nią apli­ka­cją) i oczy­wi­ście wy­dru­ko­wać efekt na po­dłuż­nym pa­sku. Bar­dzo przy­jem­na za­ba­wa.

Oko­no­miy­aki — bar­dzo do­bre, choć mo­że nie wy­glą­da.

Na­stęp­nie przy­szła pora na spró­bo­wa­nie pierw­szej ja­poń­skiej po­tra­wy z praw­dzi­we­go zda­rze­nia. Wy­bór padł na tzw. oko­no­miy­aki (お好み焼き), czy­li do­słow­nie „sma­żo­ne to co lu­bisz”. Od­mia­na, któ­rej spró­bo­wa­łem, skła­da­ła się z kur­cza­ka, szczy­pior­ku, sa­ła­ty, jaj­ka i spe­cjal­ne­go sosu. Kel­ner po­dał wszyst­kie te skład­ni­ki w mi­sce. Na­le­ża­ło je do­kład­nie wy­mie­szać, a na­stęp­nie rów­no uło­żyć na cienko nasmarowanej olejem pod­grze­wa­nej pły­cie na środku stolika. Po usma­że­niu po­wsta­ło coś w ro­dza­ju omle­to­-piz­zy — bar­dzo pysz­nej, choć mo­że nie­zbyt ape­tycz­nie wy­glą­da­ją­cej. Ca­łość moż­na by­ło po­lać spe­cjal­nym so­sem, ozdo­bić ma­jo­ne­zem lub po­sy­pać skraw­ka­mi tuń­czy­ka bo­ni­to, tzw. kat­su­obu­shi (鰹節). A do tego, jak w każ­dej ja­poń­skiej re­stau­ra­cji, przy­słu­gi­wa­ła dar­mo­wa woda, któ­rą kel­ner z ra­do­ścią co ja­kiś czas do­le­wał.

Man­gi w Ani­ma­cie. Tyle do­bra!
Po­si­le­ni ru­szy­li­śmy w dal­szą dro­gę po Shi­buyi, by za­trzy­mać się w skle­pie o na­zwie Ani­ma­te — ist­nym raju dla fa­nów man­gi i ani­me. Cze­go tam nie by­ło! Man­gi, lek­kie po­wie­ści (czy­li li­ght no­vel), ani­me, gry, ga­dże­ty! Mnó­stwo dóbr uło­żo­nych na pó­łecz­kach i sto­iskach. Je­śli wy­bie­ra­cie się do To­kio i je­ste­ście fa­na­mi ja­poń­skiej po­pkul­tu­ry, to jest to miej­sce dla Was. Moje oczy chcia­ły stam­tąd do­słow­nie wszyst­ko.

W mun­du­rze chōsa­hei­dan z man­gi „Shin­ge­ki no kyo­jin”
Tyl­ko przy­mie­rzam, nies­te­ty.

Po na­pa­wa­niu się tym wszyst­kim nad­szedł czas na ko­lej­ną roz­ryw­kę — ka­ra­oke. Trze­ba przy tym od razu po­wie­dzieć, że dzia­ła ono tro­chę ina­czej niż w Pol­sce czy na za­cho­dzie. Nie jest to bar, w któ­rym śpie­wa się przy in­nych, nie­zna­nych so­bie lu­dziach. Wręcz prze­ciw­nie. Do dys­po­zy­cji ma się pry­wat­ny po­ko­ik, któ­ry wy­na­jąć moż­na na co naj­mniej pół go­dzi­ny, a do tego na­le­ży za­mó­wić ja­kieś pi­cie. I w ten spo­sób moż­na na ka­ra­oke za­brać ze so­bą tyl­ko i wy­łącz­nie wła­sne to­wa­rzy­stwo, przy któ­rym bez skrę­po­wa­nia moż­na wyć do mi­kro­fo­nu. A wy­bór pio­se­nek jest ogrom­ny. Są nie tyl­ko utwo­ry ja­poń­skie, ale też mnó­stwo an­giel­skich czy na­wet ko­re­ań­skich. Świet­na fraj­da!

Tak wy­glą­da ja­poń­skie ka­ra­oke.
Dzień do­bie­gał już nie­mal koń­ca i ostat­nim punk­tem do od­ha­cze­nia był ko­lej­ny man­go­wy sklep — Man­da­ra­ke. Moż­na w nim ku­pić uży­wa­ne man­gi czy ani­me; nie­mal­że nowe, z róż­nych po­wo­dów od­sprze­da­ne figur­ki i ga­dże­ty oraz tzw. dōjin­shi (同人誌), czy­li man­gi two­rzo­ne przez fa­nó­w-a­ma­to­rów, czę­sto opar­te na zna­nej mar­ce. Oglą­da­nia też by­ło co nie mia­ra, bo na­praw­dę mnó­stwo tam cie­ka­wych rze­czy, choć­by dość oso­bli­wy cros­so­ver po­mię­dzy „Per­son of In­te­rest” a „Za­gu­bio­ny­mi”. Cze­go to fani nie wy­my­ślą…

Rāmen — taki pysz­ny!

Ko­lej­ny dzień za­czął się od pysz­no­ści. I to do­słow­nie. Po­tra­wa, ja­ką zja­dłem w to­wa­rzy­stwie Dru­giej Po­łów­ki w menu figu­ro­wa­ła jako oishii rāmen (おいしいラーメン), czy­li po na­sze­mu „pysz­ne klu­ski”. I rze­czy­wi­ście, by­ła to na­praw­dę smacz­na zupa. Ta­ką mógł­bym zja­dać co­dzien­nie.
Na­stęp­nie po­szli­śmy ra­zem do skle­pu o na­zwie Tōkyū Hands, czy­li wiel­kie­go domu to­wa­ro­we­go z ar­ty­ku­ła­mi hob­by­stycz­ny­mi, do­mo­wy­mi i pa­pier­ni­czy­mi. Szcze­gól­ne wra­że­nie we­wnątrz ro­bią licz­ne etui na te­le­fo­ny (a raczej wy­łącz­nie na iPho­ne­’y), ma­gne­sy­-a­tra­py w kształ­cie su­shi czy in­nych po­traw oraz sto­iska z gra­mi plan­szo­wy­mi. Jest co po­oglą­dać, a poza tym to świet­ne miej­sce do na­by­cia pa­mią­tek.

Ta­kie atra­py moż­na ku­pić w Tōky­ū Hands.
Albo zo­ba­czyć na wy­staw­kach wie­lu re­stau­ra­cji (po­za iPho­ne­’em, oczy­wi­ście).

Ko­lej­ny sklep w Shi­buyi wprost skradł moje ser­ce. Vil­la­ge­/Van­gu­ard, bo o nim mowa, re­kla­mo­wa­ny jest ha­słem „e­xci­ting book sto­re”, czy­li „ek­scy­tu­ją­ca księ­gar­nia”. Ale to coś o wie­le wię­cej. Zna­leźć tu moż­na oczy­wi­ście licz­ne książ­ki, man­gi czy na­wet ja­poń­skie tłu­ma­cze­nia za­chod­nich ko­mik­sów (cho­ciaż za mięk­ką opra­wę wy­cho­dzi dro­żej niż u nas), ale są też plu­sza­ki, ga­dże­ty, wy­myśl­ne pa­łecz­ki, tro­chę elek­tro­ni­ki (np. słu­chaw­ki lub kla­wia­tu­ry) itd. Tu już nie mo­głem wy­trzy­mać i po­sta­no­wi­łem wy­dać pie­nią­dze na man­go­wą ad­ap­ta­cję pierw­sze­go od­cin­ka „Sher­loc­ka”. Mu­sia­łem. Ale to nie był ko­niec wy­dat­ków, bo na ho­ry­zon­cie po­ja­wi­ło się na­stęp­ne miej­sce.

Sher­loc­ko­wy szał ogar­nął też Ja­po­nię.

Book Off to du­ża sieć skle­pów, w któ­rych sprze­da­wa­ne są uży­wa­ne książ­ki. I wła­śnie tam za­wę­dro­wa­li­śmy na­stęp­nie, po­lu­jąc na dwie po­wie­ści, na któ­re od daw­na ostrzy­li­śmy pa­zur­ki: „A­no­ther” oraz „Shin Se­kai Yori”. Mi­sja za­koń­czy­ła się suk­ce­sem. Bę­dzie co re­cen­zo­wać.

Tyle ksią­żek!

Przy oka­zji mu­szę też wspo­mnieć o nie­zwy­kłej uprzej­mo­ści i sza­cun­ku z ja­ki­mi pra­cow­ni­cy skle­pów, re­stau­ra­cji czy ka­wiar­ni, od­no­szą się do klien­tów. W Book Off by­li­śmy któ­re­goś dnia raz jesz­cze, szu­ka­jąc tym ra­zem ksią­żek zwią­za­nych z pla­no­wa­ny­mi pra­ca­mi ma­gi­ster­ski­mi. Jed­ną z nich bar­dzo cięż­ko by­ło nam zna­leźć, więc o po­moc po­pro­si­li­śmy jed­ną z pra­cow­nic. Ty­tuł, au­to­ra (w­ła­ści­wie re­dak­to­ra, bo to pra­ca zbio­ro­wa) oraz wy­daw­nic­two mie­li­śmy za­pi­sa­ne na ma­łej kar­tecz­ce, któ­rą jej wrę­czy­li­śmy. Pani książ­kę zna­la­zła, ale wy­da­ną przez in­ną fir­mę. I choć po­wie­dzie­li­śmy, że taka mo­że jak naj­bar­dziej być, ta na­dal szu­ka­ła do­kład­nie tej wer­sji, ja­ką mia­ła po­da­ną na kar­tecz­ce, a na ko­niec jesz­cze prze­pro­si­ła, że nie mo­że jej zna­leźć. U nas pew­nie skoń­czy­ło­by się na zwy­kłym „nie ma”.

MA­NIAK W ASA­KU­SIE


Ko­lej­ny, czwar­ty mój dzień w Ja­po­nii, prze­zna­czo­ny był na zwie­dza­nie. Zwie­dza­nie nie byle cze­go, bo jed­nej z naj­star­szych to­kij­skich świą­tyń bud­dyj­skich, zwa­nej Sen­sōji (浅草寺). Mie­ści się ona w dziel­ni­cy Asa­ku­sa (浅草 — zwróć­cie uwa­gę, że to te same zna­ki).

Stra­ga­ni­ki i sto­iska.

Dro­ga do głów­ne­go bu­dyn­ku świą­tyn­ne­go (tzw. hon­dō, 本堂) usia­na by­ła licz­ny­mi kra­mi­ka­mi i sto­iska­mi, w któ­rych moż­na by­ło ku­pić pa­miąt­ki, a tak­że coś do je­dze­nia. Biz­nes kwitł, a jak­że. Na koń­cu tej ulicz­ki znaj­do­wa­ła się zaś bra­ma, pro­wa­dzą­ca do cen­tral­nej czę­ści ca­łe­go kom­plek­su.

Omi­ku­ji.

Za­nim jed­nak we­szli­śmy do hon­dō, po­sta­no­wi­li­śmy po­ba­wić się w omi­ku­ji (おみくじ), czy­li wróż­by. Ca­łość jest bar­dzo pro­sta. Naj­pierw na­le­ży zło­żyć pie­nięż­ną ofia­rę, na­stęp­nie po­trzą­sa się czymś w ro­dza­ju pu­deł­ka, z któ­re­go osta­tecz­nie wy­pa­da pa­ty­czek z na­pi­sa­nym nu­me­rem. Nu­me­ru tego szu­ka się na­stęp­nie przy bę­dą­cych obok szu­flad­kach, otwie­ra tę wła­ści­wą i za­bie­ra wróż­bę. Głu­pot­ka, ale to dość spe­cy­ficz­na rzecz, więc war­to wziąć ją na pa­miąt­kę.

Pięk­ny oł­tarz.

Przed wej­ściem do hon­dō na­le­ży zło­żyć drob­ną ofia­rę pie­nięż­ną (w­rzu­ca się mo­ne­ty pię­cio– lub pięć­dzie­się­cio­je­no­we, ta­kie, któ­re ma­ją po­środ­ku dziur­ki), ukło­nić się i dwu­krot­nie kla­snąć w rę­ce. Sama świą­ty­nia jest zaś nie­sa­mo­wi­ta. Wnę­trze jest prze­pięk­ne, zdo­bio­ny oł­tarz robi ogrom­ne wra­że­nie, a ma­lun­ki na su­ficie są na­praw­dę fan­ta­stycz­ne. Ma­gicz­na at­mos­fe­ra to­wa­rzy­szy do sa­me­go koń­ca.

Obrze­ża świą­ty­ni.

Po zwie­dze­niu świą­ty­ni przy­szedł czas na drob­ne przy­jem­no­ści. Zje­dli­śmy więc pie­czo­ne ba­na­ny w słod­kiej po­le­wie i tzw. ta­koy­aki (たこ焼き), czy­li pie­czo­ne kul­ki cia­sta z ka­wał­ka­mi ośmior­ni­cy w środ­ku (brz­mi mo­że nie­zbyt ape­tycz­nie i sam mia­łem pew­ne opo­ry przed spró­bo­wa­niem, ale jest na­praw­dę pysz­ne — poza tym, że lubi spa­dać z wy­ka­łacz­ki, na któ­rą się je na­bi­ja).
Ostat­ni punkt to ma­ły park roz­ryw­ki, w któ­rym prze­je­cha­li­śmy się za­dzi­wia­ją­co szyb­ką ko­lej­ką, zaj­rze­li­śmy do bik­ku­ri ho­use (びっくりハウス), czy­li ob­ra­ca­ją­ce­go się do­oko­ła domu dzi­wów oraz ghost kan (ゴースト館), na­wie­dzo­ne­go domu (k­tó­ry tro­chę za­wiódł, bo był to po pro­stu sa­lon, w któ­rym na­kła­da­ło się słu­chaw­ki i słu­cha­ło nie­po­ko­ją­cych dźwię­ków). Na­stęp­nie usie­dli­śmy nad prze­pły­wa­ją­cą przez To­kio rze­ką Su­mi­dą (隅田川) i tak czwar­ty dzień w Ja­po­nii do­biegł koń­ca.

Komentarze