Maniak ocenia #250: "Avengers: Czas Ultrona"

MANIAK PISZE WSTĘP


I’m glad you asked that, because I wanted to take this time to explain my evil plan.
Jeśli śledzicie mojego bloga, wiecie, że jestem niepoprawnym fanem DC, a filmy Marvela (nie wspominając już o komiksach) z reguły do mnie nie przemawiają. Przede wszystkim jakoś ciężko przekonać mi się do bohaterów; ponadto czasami nie zawsze kupuję konwencję, a czasami śmiertelnie się nudzę (jak na przykład na drugim „Thorze”). Jest jednak od tej reguły wyjątek — pierwsi „Avengerzy”. Produkcja autorstwa jednego z moich ulubionych scenarzystów i reżyserów (co też wiecie, jeśli mnie czytacie) jest naprawdę świetna: to mądra i świadoma zabawa konwencją oraz bardzo umiejętne oddanie ducha komiksów superbohaterskich na ekran kin. Do tego doskonałe, pełne nawiązań do popkultury i inteligentnego humoru, napisane w bardzo specyficznym języku dialogi. No i całe drugie dno: ciekawe spojrzenie na lęk przed nieznanym, strach przed inwazją i pokazanie siły ludzkości przeciwko zagrożeniu z zewnątrz. Joss Whedon tym filmem, jak większością swoich produkcji, całkowicie mnie kupił. I sprawił coś niemożliwego — nagle zaczęło mi zależeć na bohaterach, którzy normalnie mnie nie obchodzą.
Możecie więc się domyślać, że na drugą część filmu czekałem z ogromną niecierpliwością, mocno zastanawiając się nad tym, czy uda się powtórzyć sukces jedynki. I wiecie co? Udało się. Powiem nawet więcej: Whedon zrobił film pod wieloma względami od pierwszej części lepszy.

MANIAK O SCENARIUSZU


I don’t want to hear the ‘Man Was Not Meant to Meddle’ medley.
Dość często napotykałem w różnych recenzjach zarzuty, że pierwsi „Avengerzy” to film tak naprawdę o niczym, zupełnie pozbawiony głębszej treści. Sam się z tym stwierdzeniem zupełnie nie zgadzam (patrz wyżej), ale jeśli chodzi o „Czas Ultrona, to malkontenci powinni być zadowoleni: Whedon pisze scenariusz pod wieloma względami dojrzalszy od poprzedniego i wspaniale podejmuje zamieszczone w jedynce tropy, rozwijając poszczególne wątki w niebanalny sposób.
Dzięki informacjom zyskanym podczas jednej z misji Avengerów, Tony Stark wskrzesza swój dawny projekt — tzw. Ultrona. Ten niestety wymyka się spod kontroli…
Konstrukcja historii jest dość prosta i można nawet powiedzieć, że pod wieloma względami odzwierciedla poprzedniczkę. Cóż więc czyni „Czas Ultrona” wyjątkowym? Rzecz jasna, poruszane problemy oraz rozwój bohaterów.
Tym razem Whedon bierze na tapet stary jak świat motyw lęku przed technologią i postępem, który uzupełnia o bardzo aktualne kwestie: problem cyberterroryzmu, czy też wykorzystywania sieci do infiltracji. W ciekawy sposób owe lęki demaskuje i tak jak w pierwszej części, w której pokazuje, że zjednoczeni jesteśmy w stanie pokonać zagrożenie z zewnątrz, tak tutaj jeszcze dobitniej przekazuje wiadomość, że nawet te najstraszniejsze potwory, które sami stworzyliśmy, da się zwyciężyć. Można to także traktować mniej dosłownie, w kontekście akceptacji samego siebie, co z kolei świetnie łączy się z wątkiem Bruce’a Bannera. Ale o nim za chwilę.
„Czas Ultrona” to także pewnego rodzaju dekonstrukcja mitu szlachetnego, uwielbianego przez wszystkich herosa. Whedon nie przedstawia tu bohaterów idealnych, a raczej bardzo kruchych i niedoskonałych, przez co bardzo łatwo się z nimi utożsamić. Stawia ponadto bardzo mądre pytania o to, czy superbohaterowie powinni działać wiecznie i co się stanie, jeśli się zmęczą, zadecydują pójść na skróty i będą chcieli przerzucić swą odpowiedzialność na kogoś innego. Pokazuje także różne reakcje osób z zewnątrz, w tym nieufność i lęk, co bardzo dobrze widać na przykładzie wątku Wandy i Pietro Maximoffów — bohaterów, których Whedon pięknie w trakcie filmu rozwija. Bliźnięta wychodzą właśnie od takiej postawy strachu i braku zaufania, a w miarę wydarzeń, rodzą się z tego różne emocje, które prowadzą do ciekawego punkty wyjściowego.
Tam, gdzie bohaterowie błądzą (a błądzą wszyscy, choć główny nacisk jest położony, z wiadomych względów, na Starku), scenarzysta ujmuje sprawę jasno — zawsze jest szansa na odkupienie. Znów, tak jak w poprzednim filmie, stawia na piedestale takie wartości jak przyjaźń, zaufanie czy współpraca. Przesłanie cokolwiek truistyczne, może dla niektórych banalne, ale wierzcie mi — bardzo w kontekście filmu działa.
Nowi „Avengerzy” to film bardzo introspektywny, a Whedon stara się w dużej mierze skupić na poszczególnych postaciach. I rozpisuje je naprawdę dobrze.
Najbardziej w oczy rzuca się chyba Hawkeye, który wreszcie, po tym jak w jedynce został potraktowany dość po macoszemu, dostaje wystarczająco dużo miejsca. I trzeba przyznać, że scenarzysta buduję tę postać w niezwykle przemyślany sposób, a jej wątek, choć skręca w dość niespodziewanym kierunku, jest jednym z najciekawszym z całego filmu. Hawkeye wyrasta na bohatera bardzo racjonalnego, inteligentnego i potrafiącego przemówić reszcie grupy do rozsądku. I takiego Hawkeye’a od razu da się polubić.
Zaskakuje wątek Czarnej Wdowy i Hulka. Trudne uczucie, jakie się między nimi rodzi, zostało rozpisane w typowy dla Whedona sposób (typowo też ten element historii się kończy) i przypomina nieco relację Buffy i Angela (a czasem Buffy i Spike’a). Tutaj nawet pocałunek nie jest jednoznaczny. A najważniejsze, że to uczucie nie odbiera nic Wdowie z jej niezależności. Powiem więcej — czyni ją nawet, paradoksalnie, jeszcze bardziej niezależną i silną bohaterką. Bohaterką, która jednocześnie zmaga się z bólem z przeszłości i ostatecznie potrafi świetnie sobie z nim poradzić. No i Bruce Banner, niezmiernie ciekawie ukazany, jako ktoś cierpiący na rozszczepienie osobowości. I każda z tych osobowości odczuwa lęk przed drugą. Zielony Hulk staje się więc symbolem nie tylko nieumiejętności panowania nad emocjami, ale czymś więcej: drzemiącym w Brusie demonem; demonem, jakiego ma każdy z nas; demonem, którego — zanim się go okiełzna — trzeba najpierw zaakceptować.
Do tego wszystkiego dochodzą: powątpiewający Kapitan Ameryka, który z tymi wątpliwościami (wynikającymi nie tylko z wydarzeń z „Czasu Ultrona”, ale w dużym stopniu także z „Zimowego żołnierza”) musi sobie jakoś poradzić; oraz jedyna postać, która przez cały film zachowuje zimną krew — czyli Thor.
No i dochodzimy wreszcie do Ultrona — głównego złego filmu i chyba jednego z najlepszych czarnych charakterów z filmów Marvel Studios (obok Lokiego, rzecz jasna). To perfekcyjnie napisana, demoniczna postać, oczami której spoglądamy na nasze wady i przywary oraz na naszą destrukcyjność, tendencję do samozniszczenia. I gdzieś tam nie sposób nie zapędzić się w osądach i nie przyznać Ultronowi racji (przyznać się, kto był Team Ultron ?). Ale gdy już tę rację mu przyznajemy, Whedon robi coś cudownego — wprowadza postać Visiona i każe spojrzeć na problem z jeszcze innej perspektywy. Na problem i na samego Ultrona.
Zrobiło się poważnie, ale bez obaw: to co u Whedona firmowe, czyli niezwykle płynne łączenie dramatu z humorem, jest w „Czasie Ultrona” obecne. Kapitalne, lekkie dialogi, specyficzne rozwiązania językowe, nawiązania do popkultury oraz to co łączy Whedona z Moffatem (a przynajmniej jego „Sherlockową” pracą) — częste rozładowywanie sięgającego apogeum napięcia humorem — i to nie tylko na poziomie scenariusza. Wszystko to w filmie jest i świetnie działa.

MANIAK O REŻYSERII


I’ve done the whole mind control thing. Not a fan.
Whedon to niezwykle utalentowany reżyser, który pierwszorzędnie czuje gatunki i bardzo umiejętnie dostosowuje do nich środki, co nie raz pokazał choćby w „Buffy”. I w „Czasie Ultrona” też to widać. Sceny akcji są wyśmienite — niezwykle widowiskowe i ekscytujące, zrealizowane przy użyciu wielu ciekawych rozwiązań. Są czasem imponujące, długie ujęcia (jedna ze scen prologu to pod tym względem istna perełka), jest czasem dynamiczny, ale niechaotyczny montaż i wreszcie czasem Whedon pokusi się o slow-motion. To ostatnie szczególnie dobrze sprawdza się w sekwencjach, w którym główną rolę odgrywa Quicksilver.
Ciekawe są też sceny, skupiające się na Scarlet Witch — te Whedon zrealizował w dobrze sobie znanej konwencji horroru. Niepokojący montaż, rwane ujęcia, a czasem pożyczone od Japończyków długie wpatrywanie się w ślepia zagrożenia. Bardzo dobrze się to ogląda.
Najlepiej wypadają jednak te spokojniejsze sceny: czy to o lekkim wydźwięku komediowym, czy to bardziej osobistym. Whedon tworzy wtedy na ekranie wyjątkową atmosferę, w którą nie sposób nie wsiąknąć. Po mistrzowsku operuje zbliżeniami i zmianą ujęć, sprawiając, że emocje bohaterów udzielają się widzom. A to już sztuka.
Rzecz jasna, trzeba się spodziewać całej feeri efektów specjalnych. Whedon korzysta z nich bardzo często, podkreślając tym samym komiksową umowność całego filmu. Ale uważnemu widzowi gdzieś tam jednocześnie sygnalizuje, choćby paletą barw, by przypatrzył się z bliska i dostrzegł też drugie dno.

MANIAK O AKTORACH


He’s fast and she’s weird.
O aktorów, rzecz jasna, nie było co się obawiać, bo już nie raz udowodnili, że grać potrafią. Najlepsze wrażenie sprawia chyba Mark Ruffalo jako Bruce Banner. Ruffalo genialnie czuje tę postać — pełną wątpliwości i wyrzutów sumienia; przerażoną, niejednoznaczną — i niezwykle wiarygodnie ją ukazuje. A uwierzenie Ruffalo jest bardzo ważne dla odbioru całego filmu.
Świetna jest także Scarlet Johansson, która używa ciekawych aktorskich środków, by ukazać bohaterkę z zewnątrz twardą i silną, a wewnątrz gdzieś tam cierpiącą. I kiedy jej Czarna Wdowa wreszcie się przed kimś otwiera, robi to tak przekonująco, że ani na chwilę się jej nie wątpi. Mało tego, nie sposób nie uronić wtedy łezki.
Jeremy Renner z powodzeniem wciela się w avengerowego everymana. Mam wrażenie, że mógłby trochę bardziej zróżnicować mimikę, ale poza tym wypada dość dobrze, zwłaszcza w scenach rozgrywających się na pewnej farmie czy też tuż pod koniec filmu.
Chris Evans jest chyba najmniej wyrazisty z całej głównej obsady. Wynika to nie tyle z faktu, że grać mu się nie chce, ale po prostu ze sposobu, w jaki tę postać napisano. Kapitan Ameryka ma jednak kilka momentów, w których błyszczy (choćby scena kłótni ze Starkiem), a Evans, ogólnie rzecz biorąc, dobrze lawiruje między humorem a powagą.
Chris Hemsworth jest jak zwykle świetnie przygotowany od strony fizycznej, a do tego bije od niego godny Thora boski majestat. Aktor skutecznie to wykorzystuje i kusi się nawet o małą, zamierzoną autoparodię.
Robert Downey Jr standardowo operuje ironią i sarkazmem. Najlepszy jest jednak wtedy, gdy jego Tony Stark przestaje panować na emocjami, a aktor pokazuje ludzką stronę bohatera.
Nowe nabytki, czyli Elizabeth Olsen i Aaron Taylor-Johnson w rolach Scarlett Witch i Quicksilvera doskonale wchodzą ze sobą w interakcje (aż trudno uwierzyć, że jeszcze niedawno grali małżeństwo, bo jako rodzeństwo są naprawdę świetni), wiarygodnie pokazują rozwój swoich postaci i nawet ich udawany, lekko słowiański akcent nie przeszkadza, a wręcz dodaje im uroku (zwłaszcza Quicksilverowi).
James Spader to doskonały jako Ultron. Nie dziwię się, że był pierwszym i jedynym wyborem Whedona. Głos Spadera rzeczywiście wywołuje ciarki i idealnie pasuje do postaci. Nie wyobrażam sobie nikogo innego w tej roli. A do tego aktor świetnie radzi sobie z performance-capture !
Paul Bettany, dotychczas obecny w kinowym uniwersum tylko głosem, tym razem dostaje większą rolę — Visiona. I sprawdza się w niej doskonale. Bettany ma w sobie wyjątkową wrażliwość, którą całkowicie w Visiona przelewa. I to jest strzał w dziesiątkę, bo choć Vision to nie człowiek, to dzięki Bettany’emu jest jedną z najbardziej ludzkich postaci w filmie.
Dobrze radzi sobie też drugi plan. Linda Cardellini dostaje świetną rolę (nie chcę zdradzać, jaką dokładnie, bo to miła niespodzianka) i bije z niej mnóstwo sympatii; Cobie Smulders jako Maria Hill zachwyca stanowczością, a Claudia Kim jako doktor Helen Cho umiejętnie zaznacza pewną zmianę w zachowaniu bohaterki. Z panów wyróżnia się oczywiście Samuel L. Jackson, który jest… jak zwykle Samuelem L. Jacksonem; oraz Andy Serkis, który na razie dostał krótki epizod, ale wszystko wskazuje na to że jeszcze go zobaczymy (w „Black Panther” najpewniej). I oby, bo Serkis gra doskonale. Ale to chyba nic dziwnego.

MANIAK O TECHNIKALIACH


You get hurt, hurt ‘em back. You get killed, walk it off.
Techniczne aspekty filmu zostały rzecz jasne dopracowane do perfekcji. Spod ręki Bena Davisa („Strażnicy galaktyki”) wychodzą fantastyczne zdjęcia. Widowiskowe, płynne ujęcia, sprawna praca kamery i niewiarygodne piruety operatora — nie da się w tym nie zakochać.
Montaż autorstwa Jeffreya Forda (z ramienia Marvela) oraz Lisy Lassek (częstej współpracownicy Whedona) to dobra, choć niepozbawiona kilku zgrzytów, realizacja zamysłu reżysera. Tempo historii jest zazwyczaj dobrze dopasowane, a film sprawia wrażenie spójnego, ale szkoda, że nie zawarto w nim wszystkiego, co Whedon chciał.
Scenografia jest oszałamiająca. Przepiękne plenery (zwłaszcza te śnieżne, na samym początku), bardzo dobre komputerowe tła (z wykorzystaniem fotogrametrii, jak mniemam) oraz doskonałe wnętrza (kwatera Avengerów!) to jeden z wielu powodów, dla których warto „Czas Ultrona” zobaczyć.
Jeśli zaś chodzi o charakteryzację i kostiumy, to tutaj zachowano konsekwencję wobec tego, co było wcześniej, a na szaleństwa pozwolono sobie przy nowych bohaterach. Świetnie wypada więc Wanda Maximoff, trochę rozczarowuje Pietro (nie do konca kupuję ten świński blond), kapitalny jest Ulysses Klaue (te brudne, spracowane ręce!) czy wreszcie Vision (przy którym charakteryzatorzy nieźle się napracowali).
Efektów specjalnych, jak już wspomniałem, jest pełno. I są wykonane satysfakcjonująco. Jest znakomity performance-capture przy postaciach Utrona i Hulka, efektowne slow-motion, tła, o których już mówiłem; wybuchy, rozwałka… Fakt, czasami widać, że to komputer, ale czy to przeszkadza? Wręcz przeciwnie — przypomina o komiksowym rodowodzie. No i jest całkiem niezłe 3D — choć w szybszych sekwencjach się nieco rozdjeżdża.
Za muzykę odpowiadają Bryan Tyler oraz legendarny Danny Elfman. Ten drugi głównie przeaaranżowuje temat Silvestriego z poprzedniej części, ale też dorzuca trochę od siebie. Ten pierwszy polega na własnych pomysłach. Całość jest spójna i bardzo udana. W dodatky kompozytorzy w wielu miejscach odwołują się do utworów Williamsa z „Gwiezdnych Wojen”. Słucha się tego przyjemnie (po powrocie z kina natychmiast włączyłem sobie album z muzyką na Deezerze), choć trochę tej ścieżce dźwiękowej ciąży ta napisana przez Silvestriego.

MANIAK OCENIA


You know I totally support your Avenging.
Whedon tworzy naprawdę udaną kontynuację „Avengerów”. Co jednak ważniejsze, przygotowuje film bardzo dla siebie charakterystyczny, o którym można powiedzieć, że jest nie tylko jednym z najlepszych obrazów Marvela, ale też jednym z najlepszych dzieł reżysera. Bez wątpienia zasługuje na najwyższą ocenę:

DOBRY

Komentarze

  1. Kurcze, ja jakos nie dostrzegłam tych wszystkich plusów. Scenariusz mi szwankował, miałam wrażenie że był jakiś dziurawy, że brakowało scen. Postać Ultrona w ogóle do mnie nie przemówiła, czekałam tylko aż skopiuje się na pendrive'a, co ostatnio modne w filmach o sztucznej inteligencji ;-) I w ogóle motyw sztucznej inteligencji był strasznie ograny, jedynie Vision był tu zaskakujący, tylko... po co on się w ogóle pojawił? Ogólnie strasznie narzekam, bo spodziewałam się czegoś lepszego. Ale były i plusy: rodzeństwo Maximoff - świetne, Hawkeye świetny, końcowa scena Hawkeye-Maximoff - chlip, chlip. Podobała mi się równowaga, to że każdy z bohaterów dostał swoje 5 minut, może poza Thorem, który jakoś tak wpadał i wypadał. Dobrze się bawiłam, wewnętrzny krytyk włączył mi się dopiero po filmie, ale niestety się włączył i już nie umie przestać nawijać ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pisałem już u Ciebie, tutaj tylko krótko: podoba mi się, że tak różne opinie zbiera ten film i w gruncie rzeczy można znaleźć zdania z zupełnie przeciwnych biegunów. Fajne pole do dyskusji się tworzy :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze, zawierające treści obraźliwe, wulgarne, pornograficzne oraz reklamowe zostaną usunięte. Zostaliście ostrzeżeni.