Maniak ocenia #236: "Boyhood"

MANIAK NA WSTĘPIE


Wyjątkowy pomysł, konsekwencja w jego realizowaniu i niesamowity efekt — takimi krótkimi równoważnikami zdań można chyba wyrazić całą esencję „Boyhooda”.
Pierwsze informacje o niesamowitym projekcie Richarda Linklatera („Przed wschodem słońca”, „Szkoła rocka”) pojawiły się jeszcze przed premierą na festiwalu Sundance i już wtedy wywierały duże wrażenie. Potem odbyły się premiery festiwalowe i te szersze, kinowe, a obraz zbierał same dobre recenzje (na portalu rottentomatoes.com ma obecnie 98% procent pozytywnych opinii przy średniej ocenie 9,3/10). Nic więc dziwnego, że kiedy w końcu nadszedł sezon nagród, „Boyhood” zgarnął ich mnóstwo: w tym Złotego Globa czy statuetkę BAFTA. Były też nominacje do Oscara, ale ostatecznie te najważniejsze wyróżnienia (statuetki za najlepszy film i reżyserię) powędrowały do „Birdmana”.
Jakim ostatecznie „Boyhood” jest filmem i czy warto go obejrzeć?

MANIAK O SCENARIUSZU


Autorstwo scenariusza do „Boyhooda” przypisywane jest Richardowi Linklaterowi, ale trzeba od razu zaznaczyć, że w prace nad tekstem była zaangażowana tak naprawdę cała obsada i ekipa filmu. Na początku scenariusza niemalże nie było — poza podstawowym zarysem fabularnym oraz zakończeniem. Całość ewoluowała podczas produkcji — kolejne sceny pisane były pod wpływem wcześniejszych materiałów, a także na podstawie zmian zachodzących w aktorach oraz ich życiowych doświadczeń.
Takie podejście do tekstu przyczyniło się do tego, że bije z niego niesamowita autentyczność. „Boyhood” jest bowiem filmem niezwykle bliskim przeżyciom wielu z nas, obrazem wywołującym ogromną nostalgię. Naturalne dialogi, sytuacje przeniesione niemal jeden do jednego z życia codziennego i bohaterowie z krwi i kości — to wszystko udaje się Linklaterowi osiągnąć właśnie nietypowym procesem twórczym.
O czym tak naprawdę jest „Boyhood”? W pewnym sensie o tym, co sugeruje tytuł (boyhood oznacza wiek chłopięcy, chłopięctwo), a więc o dorastaniu i wciąż zmieniającym się, kształtowanym przez różne doświadczenia, spojrzeniu na świat. To główny temat, ale Linklater tutaj się nie zatrzymuje, bo całą historię głównego bohatera, Masona Evansa Jra, wpisuje w o wiele szerszy kontekst. Znajdziemy więc w filmie wątki odwołujące się do samotnego macierzyństwa, życia w rozbitej rodzinie, przemijania, śmiertelności, samotności czy wreszcie samorealizacji i spełnienia. To zresztą tylko przykłady — warto wsłuchiwać się w każde dialogi oraz przyglądać przedstawianym na ekranie sytuacjom, by wyłapać wszystkie ciekawe rzeczy. Rzeczy, które na pozór wydają się ze sobą niezwiązane, ale razem tworzą inspirującą całość.
Siłą scenariusza „Boyhood” jest nie tylko realizm opisanych w nim scen, ale także to, że każdy tak naprawdę wyniesie z opowiadanej na ekranie historii coś zupełnie innego. Dla jednych będzie do wycieczka w przeszłość, dla drugich okazja do spojrzenia wstecz na swoje życie, dla jeszcze innych sposobność do tego, by zastanowić się nad pewnymi ważnymi kwestiami. Znajdą się pewnie jeszcze tacy, którzy po prostu się zanudzą. To jest jednak w „Boyhoodzie” piękne — dla każdego stanowi on zupełnie inne doświadczenie, a bogata w doskonałe treści fabuła każe na chwilę przystanąć i porozmyślać.

MANIAK O REŻYSERII


Linklater miał niesamowity pomysł i ten pomysł stanowi podstawę jego sukcesu. Mówi się bowiem, że reżyseria to przede wszystkim wizja. I coś w tym jest, choć trzeba też zaznaczyć, że reżyser to także ktoś, kto umie dobrze prowadzić zespół ludzi, z którymi pracuje i prowadzić z nimi owocną współpracę. I w tym Linklater się sprawdził. Udało mu się zmobilizować ekipę i obsadę, by na przestrzeni dwunastu lat spotykali się co rok na kilka dni i tworzyli nowy materiał. Trzeba mieć niesamowity dar przekonywania, żeby coś takiego osiągnąć. Albo umiejętność wywierania presji (ale tutaj to raczej nie ten typ osobowości). Tak czy siak, można chyba powiedzieć, że dzięki „Boyhood”, reżyser na stałe przejdzie do historii kina.
Sporo miejsca poświęca się temu głównemu zamysłowi stojącemu za filmem, ale rzadko zwraca się uwagę na drobne szczegóły. A warto przyjrzeć się choćby temu, w jaki sposób Linklater stara się jeszcze podkreślić naturalność bijącą z filmu i jego realizm. Nie sposób choćby nie zauważyć subtelnego podkreślania czasu akcji elementami popkultury (są plakaty z „Dragon Ballem”, premiera książki o „Harrym Potterze” itd.). Nie da się również nie zwrócić uwagi na specyficzny sposób prowadzenia narracji i pozostawanie zawsze przy głównym bohaterze. Dochodzi do tego powolny rytm i brak efektownych rozwiązań, co świetnie wpisuje się w ogólny ton produkcji.

MANIAK O AKTORACH


Główną rolę w filmie gra Ellar Coltrane, który nie wystąpił wcześniej (ani w trakcie produkcji) w zbyt wielu produkcjach, co jest dość oczywiste. Młody aktor nie tworzy kreacji wybitnej i nietuzinkowej, ale na pewno jest w roli wiarygodny i udaje mu się nawiązać z widzem emocjonalną więź, co w przypadku tej historii jest chyba najważniejsze. Do tego niesamowicie obserwuje się, jak aktor przez lata rośnie i dojrzewa — bo to właśnie w jego przypadku widać to najlepiej.
Patricia Arquette ("Zagubiona autostrada”, „Medium”) nie bez powodu dostała za rolę matki głównego bohatera, Olivii, tyle wyróżnień. Jej występ jest naprawdę doskonały — głęboki, przejmujący i poruszający. Pięknie ujmuje na ekranie nieustanną walkę swojej bohaterki, a monolog blisko końca filmu w jej wykonaniu to prawdziwy majstersztyk. Nie bez znaczenia jest tu z całą pewnością fakt, że postać częściowo oparta jest na matce Arquette.
Nie mogło oczywiście zabraknąć wieloletniego przyjaciela Linklatera, czyli Ethana Hawke’a. Hawke wciela się w filmie w Masona Seniora. Trafnie pokazuje na ekranie człowieka, który wciąż poszukuje, a jednocześnie próbuje poprawnie odegrać rolę ojca wobec własnych dzieci. Aktor gra bohatera wielowarstwowego, który przechodzi podczas filmu dużą emocjonalną zmianę i dojrzewa. Jest w tym Hawke bardzo przekonujący.
Z innych ważnych aktorek nie można zapomnieć o Lorelei Linklater, czyli córce samego reżysera. Miło obserwować, jak odgrywana przez nią Samantha z irytującej małej dziewczynki staje się interesującą i atrakcyjną postacią. I pomyśleć, że dziewczyna miała w pewnym momencie dosyć i chciała odejść z filmu.

MANIAK O TECHNIKALIACH


Technicznie „Boyhood” nie jest filmem szczególnie efektownym, ale w tym tkwi chyba jego urok. Zdjęcia są bardzo przyzwoite, do tego zrealizowane bez zbędnych filtrów czy efektów, co nadaje im realizmu (ale nie jest tak, że wyglądają prowizorycznie). Montaż nie zwala z nóg rozwiązaniami i jest pozornie dość prosty, jednak złożenie materiału z dwunastu lat w jedną, spójną historię oraz subtelne zaznaczenie upływu czasu, nie wytrącając jednocześnie widza z równowagi, to osiągnięcie naprawdę zasługujące na podziw.
Ponadto są proste, ale zróżnicowane i bliskie modzie danych lat stroje; elementy scenografii, które nawiązują do elementów popkultury; a w tle grają najróżniejsze, świetnie dobrane utwory muzyczne (warto zauważyć, że nie skomponowano na potrzeby „Boyhood” oryginalnej ścieżki dźwiękowej).
Te wszystkie proste w gruncie rzeczy rozwiązania składają się na wyjątkową atmosferę i bardzo skutecznie wpisują się w wizję reżysera.

MANIAK OCENIA


„Boyhood” to film, jakiego jeszcze nie było. Linklater zrobił w nim coś niesamowitego i myślę, że niewielu osobom uda się taki wyczyn powtórzyć. Jednak nie tylko swoiste „przesuwanie granicy kina” się tu liczy, ale także wyjątkowa atmosfera i ładunek emocjonalny, jaki obraz ze sobą niesie. Zdecydowanie warto go zobaczyć.

DOBRY

Komentarze