Maniak ocenia #230: "Serenity: Leaves on the Wind" #1

MANIAK NA WSTĘPIE


Długo się przymierzałem do komiksu „Serenity: Leaves on the Wind” — mimo, że w zeszłym roku określiłem miniserię jako tę, na którą najbardziej czekam. Po przedwczesnym zakończeniu absolutnie genialnego „Firefly” oraz po filmie „Serenity” cierpiałem na bardzo wielki głód dalszych przygód Mala Reynoldsa i jego załogi. Głód, którego nie gasiły powtórne seanse oraz wydane przed „Leaves on the Wind” serie. Z drugiej strony, miałem dość sporo obowiązków i jakoś tak ciągle lekturę z ich powodu odkładałem. No, ale w końcu sięgnąłem do mojego wielkiego pudła ze stale przybywającymi zeszytami komiksów, wyciągnąłem pierwszy numer i… nie mogłem się już oderwać.
„Leaves on the Wind” różni się dość sporo od poprzednich, autoryzowanych przez Jossa Whedona komiksów w świecie „Firefly” — przede wszystkim dlatego, że jest to pierwsza seria osadzona po wydarzeniach z filmu „Serenity”, a autor scenariusza zajmuje się przede wszystkim następstwami działań bohaterów w obrazie. Dla każdego fana jest to oczywiście pozycja obowiązkowa, zwłaszcza, że to historia kanoniczna, która powstała pod nadzorem Jossa Whedona.

MANIAK O TYTULE


Na sam początek oczywiście tytuł. „Leaves on the Wind”, czyli „Liście na wietrze” to dla fanów serialu i filmu dość czytelne nawiązanie do ostatnich słów Washa w „Serenity” („I’m a leaf on the wind, watch how I soar” — „Jestem liściem na wietrze, popatrz, jak frunę”). Zastosowana liczba mnoga sugeruje, że takimi liśćmi miotanymi przez wiatr są główni bohaterowie — dość ciekawie się w tym kontekście odczytuje fabułę komiksu.

MANIAK O SCENARIUSZU


Scenariusz napisał brat Jossa, Zack, który już wcześniej pracował przy kilku komiksach w świecie „Serenity” oraz popełnił kilka tekstów do różnych seriali.
Tak, jak wspomniałem we wstępie, fabuła rozgrywa się już po wydarzeniach z filmu. Sojusz próbuje sobie poradzić z następstwami ujawnienia eksperymentów na Mirandzie i wciąż poluje na River; niezadowoleni obywatele tworzą ruch oporu i szukają wsparcia; a Mal i załoga Serenity ukrywają się gdzieś na szarym końcu wszechświata.
Historia, którą proponuje Whedon rozrysowana jest znakomicie. Kolejne wątki stopniowo się nawarstwiają i dość płynnie w siebie przechodzą. Ponadto wszystkie dość zgrabnie łączy motyw poszukiwań oraz pytanie „gdzie?”.
Scenarzysta doskonale ukazuje przede wszystkim świat po ujawnieniu tajnych eksperymentów Sojuszu na planecie Miranda oraz ich efektów ubocznych. Świat, który jest podzielony na tych, którzy w rewelacje chcą wierzyć i na tych, którzy są wobec nich sceptycznie nastawieni. Taki konflikt świetnie symbolizuje otwierająca numer debata telewizyjna, dzięki której poznajemy nie tylko różne punkty widzenia, ale też zyskujemy pierwsze ważne dla dalszej fabuły informacje.
Dobrze ukazany jest też sam Sojusz — zdeterminowany, dążący do odbudowania swego dobrego imienia oraz wciąż starający się zatuszować wszystkie ślady. Taka postawa skonfrontowana jest z działaniami młodego, ale rosnącego w siłę ruchu oporu, a czytelnik poznaje dzięki temu drugą warstwę wspomnianego wyżej konfliktu.
No, i są oczywiście główni, wytęsknieni bohaterowie. Whedon w udany sposób rozwija ich względem poprzednich przygód i stara się, by nie pozostały one bez wpływu na ich charakter. Otrzymujemy w ten sposób zdeterminowanego Mala, któremu przede wszystkim zależy na bezpieczeństwie załogi, a swoje smutki i lęki stara się przepędzić, oddając się intymnej relacji z Inarą. Jest wciąż cierpiąca po stracie Washa Zoe — w zaawansowanej ciąży, tuż przed porodem. Nie brakuje oczywiście ukochanej River, jakby bardziej uporządkowanej i spokojnej. No, i są gruchające ptaszki: Kaylee oraz Simon. Brakuje w tym równaniu tylko Jayne’a, ale, choć nie ma go na statku, pojawia się on w komiksie w dość ważnej roli. Whedon naprawdę bierze pod uwagę całą historię bohaterów, stara się ująć wszystko, co ich trapi, i pokazać jak to na nich oddziałuje. Wychodzi bardzo wiarygodnie.
Nie brakuje oczywiście niespodzianek. Pewne postaci powracają (niespodziewanie), pojawiają się nowe twarze oraz są tajemnice (bo, a jakże). Całość składa się na fascynującą lekturę, a po przeczytaniu komiksu naprawdę ma się ochotę na więcej.

MANIAK O RYSUNKACH


Za rysunki odpowiada Georges Jeanty. Zawsze miałem z tym autorem pewien problem. Ilustrował on dwa pierwsze komiksowe sezony „Buffy” (a więc ósemkędziewiątkę) i choć nie można mu odmówić oryginalności oraz staranności, to jego prace miały też pewne wady. Najpoważniejsza była zaś taka, że bohaterowie, a szczególnie bohaterki, byli do siebie bardzo podobni i czasami ciężko ich było od siebie odróżnić. Na szczęście w „Leaves on the Wind” jest lepiej. Choć nie idealnie.
Z reguły bohaterowie są dość podobni do serialowych i filmowych pierwowzorów. Widać na większości kadrów charakterystyczne cechy postaci i tylko czasami Jeanty w pośpiechu powraca do tendencji rysowania ich twarzy na jedno kopyto. Na pewno kapitalnie wypada ekspresja, co jest o tyle ważne, że rysownik bardzo lubi zbliżenia, a wtedy właśnie z twarzy bohaterów można najwięcej odczytać.
Ładne są również tła. Zadowalają zdecydowanie wnętrza statków i stacji kosmicznych, a zachwyca przestrzeń kosmiczna. Z reguły można powiedzieć, że nietrudno jest przygotować czarne tło z białymi punktami oraz okazjonalnymi, kolorowymi planetami. Jeanty stara się jednak, by to wszystko miało ręce i nogi, pokazując kosmos piękny i zróżnicowany.
Na rysunki Jeanty’ego tusz nanosi Karl Story, który całkiem nieźle się z nim uzupełnia. Zróżnicowana grubość kreski (ogół grubiej, szczegół cieniej), wyczucie i minimalizm sprawiają, że oryginalny styl rysownika nie ginie pod spodem. I dobrze.
Kolory nanosi Laura Martin, która ze swojego zadania wywiązuje się poprawnie. Największe wrażenie robi chyba, tak jak w przypadku Jeanty’ego, przestrzeń kosmiczna — odcienie zielonego, pomarańczowego i fioletowego naprawdę robią swoje. Do tego dochodzi dość poprawne cieniowanie (choć nie obyło się bez kilku zgrzytów) oraz ciekawe rozwiązanie kwestii przechodzenia od jednej barwy w drugą.
Całość strony graficznej jest więc bardzo dobra i kolejne karty są naprawdę miłe dla oka.

MANIAK OCENIA


Jeśli jesteście fanami „Firefly” i „Serenity” to pewnie już dawno po ten komiks sięgnęliście i nie ma Was co przekonywać. Jeśli jednak, jakimś cudem, z różnych powodów tego jeszcze nie zrobiliście, to mogę Was zapewnić — warto. To jest taka kontynuacja, na jaką „Firefly” zasługuje. I mam nadzieję, że kolejne numery to potwierdzą.

DOBRY

Komentarze