Maniak ocenia #287: Twin Peaks S03E01-04

MANIAK NA WSTĘPIE

Mógłbym rozpocząć recenzję nowego Twin Peaks truizmami, o tym jak serial zmienił w latach 90. całą telewizję i otworzył drogę takim produkcjom jak Z archiwum X, Buffy, Zagubieni itd. Mógłbym powiedzieć, jakim wspaniałym i świeżym był połączeniem kryminału, science-fiction, horroru, opery mydlanej, komedii i surrealizmu. To jednak fakty tak powszechnie znane, że nie ma sensu powtarzać ich po raz n-ty, zwłaszcza że już raz popełniłem na ten temat tekst.
Zamiast tego napiszę, że w dobie coraz częstszych powrotów starszych seriali (czy to w formie wznowień czy remake’ów) na żaden nie czekałem tak mocno jak na Twin Peaks. Jasne, niejednoznaczne zakończenie drugiego sezonu było dla serialu idealne, ale w głębi duszy chciało się poznać dalszą historię bohaterów. I w końcu do tego doszło. Po 27 latach od premiery serialu i 25 (a to, jak wiedzą fani, liczba szczególna) od ostatniego spotkania z bohaterami w kinowym prequelo-sequelu Ogniu, krocz ze mną, David Lynch i Mark Frost przywracają tę historię tam, gdzie jej miejsce: do telewizji.
Wiele się oczywiście od czasów debiutu serialu zmieniło. Telewizja ewoluowała, Lynch miał długą przerwę od reżyserowania, a dawnym aktorom przybyło lat na karku. Twórcy musieli więc uporać się z niemałymi problemami. O tym, jak sobie poradzili, miałem okazję przekonać się dzięki uprzejmości HBO Polska — oglądając cztery pierwsze odcinki serialu już w dniu amerykańskiej premiery.

MANIAK O SCENARIUSZU

Scenariusz do każdego odcinka nowego sezonu napisali Mark Frost i David Lynch. To z jednej strony para idealna — oni ten serial stworzyli i wspaniale się podczas jego produkcji równoważyli. Z drugiej strony szkoda jednak, że nie zaproszono do współpracy innych twórców, którzy dołożyli kiedyś cegiełkę do sukcesu serialu, choćby nominowanego zań do Emmy Harleya Peytona czy współautora nie tylko kilku odcinków, ale także filmu Ogniu, krocz ze mną Roberta Engelsa.
Tak czy siak Lynch i Frost wywiązują się ze swojego zadania znakomicie. Snują historię tajemniczą, miejscami bardzo mroczną, ale jednocześnie udaje im się ostatecznie odtworzyć tę wyjątkową mieszankę gatunków, z której Twin Peaks przecież słynie.
Zaczyna się bardzo nostalgicznie, sceną z ostatniego odcinka, w której Laura Palmer mówi Dale’owi Cooperowi prorocze, jak się okazało, słowa: „Do zobaczenia za 25 lat”. I od tego momentu ruszamy w szaloną podróż. Całość skupia się przede wszystkim na Cooperze, a raczej Cooperach (pamiętacie tego przerażającego sobowtóra z końcówki drugiego sezonu?). Otrzymujemy sporo wyjaśnień, jeszcze więcej zagadek, a wszystko to podane w sosie surrealizmu z domieszką dobrej komedii.
Choć Cooper pozostaje w centrum wydarzeń, wprowadzone zostają także wątki poboczne. Te można zasadniczo podzielić na dwie kategorie: zupełnie nowe oraz nawiązujące do poprzednich sezonów. Poznajemy zatem nowych bohaterów — niekoniecznie w Twin Peaks mieszkających — uwikłanych w zagadkę tajemniczego morderstwa. Są to postaci typowo twinpeaksowe: jak zwykle barwne, hipnotyzujące i… dziwaczne.
Powracamy jednak również do miasteczka, by zerknąć, jak spędza swój wolny czas doktor Jacoby; przekonać się, że Andy i Lucy nic się nie zmienili; wzruszyć na widok Pani z Pieńkiem, zafascynować zastępcą szeryfa Hawkiem, podpatrzeć knowania Bena Horne’a (bo on zawsze knuje) i zadziwić zmianami u szeryfa (mamy nowego) czy Bobby’ego Briggsa (charakterologicznymi — nie jest to już ten sam młodzieńczy łobuz). Powracają też znajomi z FBI: Gordon Cole, Albert Rosenfield (chlip, chlip) czy agentka Denise. Tu działa oczywiście nostalgia, ale też doskonałe pióro scenarzystów, którzy wciąż mają na te postaci po latach doskonałe pomysły. I wkładają w ich usta świetne dialogi: tam gdzie trzeba trącą one specyficznym kiczem, a w innych miejscach wywołują salwy śmiechu typowym twinpeaksowym humorem.
Trzeba jednak jasno powiedzieć, że niektórzy mogą się w pierwszej chwili zniechęcić. Po pierwsze dlatego, że choć to zupełnie nowy Twin Peaks, to jednak mocno połączony z poprzednikami. By więc jak najwięcej zrozumieć z nowej opowieści, należy doskonale pamiętać wątki nie tylko serialu, ale i filmu. I tu od razu druga rzecz: z początku nowy Twin Peaks jest bardziej Lyncha niż Frosta, przez co niekoniecznie widz odnajdzie w nim pierwszy i drugi sezon, ale raczej film Ogniu, krocz ze mną. To w zależności od tego, co sądzicie o filmie (ja mam z nim tylko jeden problem — Moirę Kelly), może być oczywiście wadą lub zaletą. Im jednak dalej, tym bardziej do głosu dochodzi Frost i powoli powraca lekkość serialu, w której wręcz skąpany jest czwarty odcinek sezonu.

MANIAK O REŻYSERII

Pod względem reżyserii chyba nie muszę się za długo rozwodzić. Otrzymujemy typowego Lyncha, i to w doskonałej formie (mimo długiej przerwy). Są więc długie ujęcia oraz nietypowy montaż wzmacniające oniryczną atmosferę i surrealizm. Do tego dochodzą niebywałe wyczucie komediowe i gotowość do sięgania po nieograne, nowatorskie środki. Powraca też moja ulubiona sztuczka — sceny zagrane i kręcone od tyłu. No i nie można zapomnieć o specyficznym prowadzeniu aktorów, którzy czasem recytują swoje kwestie jak w tanim melodramacie, czasem wykazują się uroczym poczuciem humoru, a czasem są śmiertelni poważni i niepokojący.

MANIAK O AKTORACH

Ponieważ w centrum historii znajduje się Dale Cooper, aktorsko te cztery odcinki opierają się przed wszystkim na występie Kyle’a MacLachlana. Gra on tu kilka zupełnie różne od siebie postaci, każdej nadając odmienne cechy i robi to przegenialnie.
Pojawiają się oczywiście starzy znajomi. Zobaczymy na krótko Sheryl Lee, Raya Wise’a czy Ala Strobela. To czasami bardziej, czasami mniej znaczące epizody, o których na razie trudno coś więcej powiedzieć, poza tym, że są utrzymane w takim stylu, jaki znamy z pierwszych serii.
Na dłużej na ekranie zagoszczą za to moi ulubieńcy: Kimmy Robertson i Harry Goaz. Po latach wciąż tworzą genialny duet: Robertson jako piskliwa i ekscentryczna recepcjonistka a Goaz jako bardzo wrażliwy zastępca szeryfa. Nie zabrakło też śp. Miguela Ferrera oraz bezbłędnego Lyncha w rolach agentów FBI. Poza tym sporo innych znajomych twarzy, by wspomnieć choćby o Davidzie Duchovnym, Michaelu Horsie, Mädchen Amick czy śp. Catherine E. Coulson. Nie powraca niestety Michael Ontkean w roli szeryfa Trumana — aktor odszedł na zasłużoną emeryturę. Twórcy znaleźli jednak dla niego znakomite zastępstwo: Roberta Forstera, który wciela się w brata szeryfa, Franka. Tak samo jak Ontkean, Forster to ostoja spokoju, jedyna osoba potrafiąca utrzymać posterunek w ryzach.
Z nowych aktorów warto przede wszystkim wspomnieć o Matthew Lillardzie w roli tajemniczego Williama Hastingsa. To chyba jeden z najlepszych występów w nowej serii: Lillard gra z pozoru przeciętnego faceta, ale im bliżej się go poznaje, tym bardziej zaczyna on niepokoić. Poza tym zobaczymy Naomi Watts w napisanej chyba wprost dla niej roli żony jednego z bohaterów (nie będę pisać którego, by nie popsuć Wam niespodzianki), Chrystę Bell w roli agentki — na razie trochę wycofanej —Tamary Preston (możecie ją kojarzyć z The Secret History of Twin Peaks), Michaela Cerę jako cudownie dziwacznego syna Lucy i Andy’ego oraz plejadę innych bardziej lub mniej znanych gwiazd.
Wszyscy tworzą bardzo różnorodną mieszankę:wzajemnie się uzupełniają i znakomicie współgrają, a przede wszystkim doskonale wpasowują się w twinpeaksową konwencję.

MANIAK O TECHNIKALIACH

Twin Peaks nie byłby Twin Peaksem bez niepokojących zdjęć i montażu. Pisałem już o długich ujęciach, wspomnę więc jeszcze o absolutnej wirtuozerii, jeśli chodzi o prowadzenie kamery i operowanie zbliżeniami oraz najazdami. To rzeczy, o których łatwo się zapomina, ale bez nich serial nie byłby tak niepokojący. Podobnie jest zresztą z montażem: nietypowymi cięciami czy licznymi sztuczkami, jak choćby załamywanie się obrazu w długiej sekwencji na początku trzeciego odcinka. To zresztą na montażu opiera się większość efektów specjalnych, choć pokuszono się także o użycie komputera — w bardziej lub mniej subtelny, ale z reguły trafny sposób.
Twin Peaks — nie oszukujmy się — miał też wywołać trochę efekt nostalgii. Bez wątpienia pomagają w tym odtworzone scenografie i kostiumy. To cudownie po latach znów zobaczyć wnętrze posterunku szeryfa, hotelu Great Northern czy „poczekalni” pomiędzy Białą i Czarną Chatą.
Powraca oczywiście również muzyka Angelo Badalamentiego, choć trzeba przyznać, że na razie występuje ona w małych dawkach — chciałoby się jej troszkę więcej. Dobrym pomysłem okazują się zaś tyłówki odcinków, zawsze zilustrowane występem muzycznym. Na razie pojawiły się takie zespoły jak: Chromatics, The Cactus Blossoms i Au Revoir Simone. Czekam na Julee Cruise.

MANIAK OCENIA

Jaki jest więc ostatecznie powrót Twin Peaks? Zdecydowanie taki, jaki powinien być. To wciąż serial bardzo innowacyjny, a Lynchowi i Frostowi nie tylko udaje się nawiązać do tego, co zrobili kiedyś, ale też przedstawić coś nowego, ze wszech miar ciekawego. Jeśli tylko jesteście otwarci na lynchowskie szaleństwa, a przy okazji tęsknicie za dawnym Twin Peaks — oglądajcie. Nie powinniście się zawieść.
DOBRY
Dajcie oczywiście znać, co sami sądzicie o odcinkach (obejrzycie je na HBO GO). Możecie zostawić komentarz poniżej lub napisać do mnie na Facebooku, Twitterze, Google+ lub Ask.fm. Śledźcie też bloga uważnie, bo jeszcze w tym tygodniu kolejne wpisy związane z serialem: jeden z niespodzianką i dwa z live-recapami.

Wpis powstał dzięki współpracy z HBO Polska.

Komentarze