Maniak ocenia #304: Mroczne materie S01E01


Jako wielki fan książek Philipa Pullmana, czekałem z ogromną niecierpliwością na kolejne podejście filmowców do jego trylogii Mroczne materie. Nie ukrywam, że to chyba jedne z najważniejszych książek, jakie kiedykolwiek czytałem. Ta fantastyczna historia o dojrzewaniu, przestroga przed dogmatyzmem i krytyka zinstytucjonalizowanej religii (choć nie religii jako takiej) skąpana w sosie fantasy (i nieco science-fiction) od dawna zasługuje moim zdaniem na porządną ekranizację. Choć filmowy Złoty kompas z 2007 roku wiele rzeczy zrobił dobrze, to jednak brakowało w nim odwagi książkowego pierwowzoru. Trzeba było czekać aż 12 lat, by BBC we współpracy z HBO w końcu zdedcydowało się na produkcję serialu. I to bardzo dobra decyzja, bo choć budżetowo serialowe Mroczne materie raczej nie dorównają hollywoodzkim superprodukcjom, to jednak medium to umożliwi pełniejsze odtworzenie książkowej fabuły. Oczywiście jest to projekt, który z filmowym Złotym kompasem ma raczej mało wspólnegoSą w nim zupełnie nowe: obsada (ale równie imponująca!), ekipa i pomysły, ale jednocześnie serial nie pozostaje bez pewnych estetycznych wpływów wcześniejszej próby filmowej adaptacji. Jak wypada pierwszy odcinek?

MANIAK O SCENARIUSZU

Scenariusz wszystkich odcinków serialu napisał Jack Thorne. To nie tylko scenarzysta filmowy (Cudowny chłopak, Nauka spadania) i telewizyjny (Kumple), ale również dramaturg, którego szersza publiczność najlepiej będzie kojarzyć po kontrowersyjnym Harrym Potterze i przeklętym dziecku. Trochę bałem się tego autora na stanowisku głównego architekta serialowych Mrocznych materii. Jego zapewnienia o dokładnym zgłębieniu książkowego świata i chęci jak najwierniejszego przeniesienia przygód bohaterów na małe ekrany sprawiły jednak, że byłem nastawiony — że tak skalkuję angielskie określenie — ostrożnie optymistycznie. Po pierwszym odcinku mogę zaś stwierdzić — jest dobrze, ale można jeszcze trochę to wszystko dopracować.
„Lyra’s Jordan”, bo tak zatytułowano pilot serialu, oparto na kilku pierwszych rozdziałach Zorzy północnej (alias Złotego kompasu), końcówce książkowego prequela Mrocznych materii pt. La Belle Sauvage, a te uzupełniono o trochę ekspozycji z głowy Thorne’a. Widz wprowadzany jest więc w świat, w którym ludziom towarzyszą mówiące zwierzęta, dajmony — taką formę przybrały ich dusze — i poznaje głównych bohaterów: rezolutną i łobuzerską Lyrę Belaquę, jej przyjaciela Rogera, wuja Lorda Asriela oraz tajemniczą panią Coulter. Powoli też zakreślana jest intryga obracająca się wokół tajemniczego Pyłu, czającego się w cieniach Kościoła i jego Magisterium zagrożenia oraz zagadkowych porwań dzieci.
Co Thorne robi dobrze? Na pewno wychodzi mu bezpośrednia adaptacja scen z książki. Robi to z odpowiednią pieczołowitością i starannością. Wszystkie wydarzenia przeniesione z kart trylogii Pullmana mają na ekranie odpowiedni wydźwięk i wspaniale posuwają historię do przodu. Niestety o wiele gorzej wypadają wszelkie dodatki. O ile przydają się, żeby rozbudować świat serialu i uzupełnić informacje o bohaterach, nie zawsze się sprawdzają. Pilot staje się przez to nieco zapchany — jakby Thorne chciał jak najszybciej uporać się z ekspozycją i od razu przejść do najciekawszej części fabuły, a jednocześnie powiedzieć w tym odcinku tak dużo, żeby mieć już wszystko za sobą. Wychodzi z tego dość dziwny miszmasz. O ile bowiem z jednej strony mamy odpowiednio dużą liczbę scen, by lepiej poznać najważniejsze postaci, to z drugiej ma się wrażenie pewnego przesytu. Przesytu zwłaszcza dlatego, że już sceny opisane przez Pullmana zawierały to wszystko, co Thorne jeszcze raz — i z nieco mniejszą finezją — wyraża w swoich addendach. Niektóre postaci przez to troszeczkę cierpią — Lyra wydaje się znacznie większą łobuziarą niż w książkach, a przez to staje się nieco mniej sympatyczna — ale zdarzają się Thorne’owi także autorskie przebłyski, zwłaszcza gdy rozbudowuje nieco wątek Cyganów.
Najbardziej cieszy w pilocie odwaga scenarzysty. Nie zdecydował się on bowiem na złagodzenie wątków, w których Pullman porusza problem ślepego dogmatyzmu. Przedstawiciele Magisterium bezpośrednio odwołują się w serialu do Kościoła, a z ust bohaterów wprost padają takie słowa jak „herezja”. Thorne doskonale rozumie, że to ważny element opowieści i tego nie bagatelizuje, jak choćby zrobiono w adaptacji filmowej. A to dobrze i mam tylko nadzieję, że wątek ten nie zostanie zaniedbany w przyszłości.
Ostatecznie scenariuszowo jest to pilot bardzo nierówny. Nie wiem, czy dobrze podziała na widza nieznajacego książek, natomiast ten, który je zna, miejscami będzie zachwycony, a miejscami pokręci nosem. No ale scenariusz to tylko jedna z części składowych. Jak więc jest z realizacją?

MANIAK O REŻYSERII

Reżyserią pilota, a zarazem nadaniem całemu serialowi pewnego stylu, zajął się Tom Hooper. To reżyser, który ma doświadczenie zarówno w świecie serialowym (Główny podejrzany, John Adams), jak i filmowym (Jak zostać królem, Nędznicy). Znany jest z oryginalnych realizatorskich pomysłów i całkiem niezłego oka. Powinien więc w Mrocznych materiach zachwycać. Tymczasem jest bardzo nierówny.
Estetycznie Hooper stoi trochę w rozkroku pomiędzy wersją filmową a nowymi pomysłami. Miejscami odwołuje się więc do tego, co zrobił w 2007 roku Chris Weitz, miejscami zaś proponuje nową wizję, w której częściowo rezygnuje ze steampunkowej, wiktoriańskiej stylistyki na rzecz jej mariażu z czymś bardziej nowoczesnym. Wychodzi to ciekawie, choć nie zawsze się sprawdza i można mieć czasem poczucie pewnego dysonansu, np. widząc w jednej scenie helikopter (czy, zgodnie z książkową terminologią: żyrokopter), a w drugiej blaszane (i mało fantazyjne, dodajmy) sterowce.
Hooper nie zawsze radzi sobie również inscenizacyjnie. Szczególnie widać to w scenach, w których bohaterowie biegają po Kolegium Jordana: kompozycja kadru, montaż i rozstawienie aktorów wyglądają wtedy dość tanio. A skoro o taniości mowa — wielka szkoda, że telewizyjny budżet nie pozwolił Hooperowi trochę bardziej zabawić się dajmonami. Pantalajmon, choć powinien dość często zmieniać postać — tak czynią dajmony dzieci — zbyt często pozostaje w jednej formie. Podobnie jest zresztą z dajmoną Rogera. Szkoda, bo choć to mały szczegół, jest on dość istotny w budowie świata przedstawionego, tymczasem raczej pojawia się w dialogach, niż rzeczywiście na ekranie. Ostatecznie pilot miejscami rzeczywiście robi wrażenie, ale czasem zbyt mocno widać, jak twórcy próbują ukryć fakt mniejszego budżetu. Hooper spisuje się więc połowicznie.

MANIAK O AKTORSTWIE

Mimo wad filmowego Złotego Kompasu, muszę powiedzieć, że przyzwyczaiłem się do tamtejszej obsady. Dakota Blue Richards to moja Lyra, Daniel Craig to mój Lord Asriel, Nicole Kidman to moja pani Coulter, a Sam Elliott to mój Lee Scoresby. I mimo że od filmu minęło już trochę czasu, to wciąż widzę tamtych aktorów w tych rolach. Dlatego dość trudno przekonać mi się do obsady serialowej.
Dafne Keen, która zasłynęła rolą X-23 w Loganie, jest jako Lyra bardzo dobra, ale pomimo całej mojej sympatii do aktorki, coś mi w tej roli zgrzyta. Być może to także wina scenarzysty, który — jak wspomniałem — czyni z bohaterki nieco zbyt wielką łobuziarę, a może fakt, że przed oczami wciąż mam Dakotę Blue Richards. Tak czy siak, nie skreślam Keen na starcie, bo aktorsko radzi sobie całkiem dobrze, więc może to kwestia czasu, żebym się do niej przyzwyczaił.
Jamesa McAvoya uważam za jednego z najzdolniejszych aktorów, a kto wątpi w jego umiejętności, powinien włączyć sobie Split i podziwiać, co ten utalentowany Szkot tam wyprawia. Jego Asriel został sportretowany w serialu naprawdę świetnie, z drobnym jednak „ale”. Choć aktor jest w jak najbardziej odpowiednim wieku, by Asriela grać, to jednak wygląda o wiele za młodo — bardziej jak starszy brat Lyry. Znów więc, choć gra aktorska była jak najbardziej poprawna, miałem pewien dysonans podczas oglądania McAvoya.
Całkowicie kupiła mnie natomiast Ruth Wilson w roli Marisy Coulter i pozwoliła właściwie zapomnieć o równie doskonałej kreacji Nicole Kidman. Nieszczera słodkość, którą Wilson sączy z ekranu, jest wręcz rozkoszna. Ogląda się tę bohaterkę z prawdziwą przyjemnością, choć tak naprawdę pojawia się w odcinku dopiero pod koniec i na niezbyt długo.
Całkiem niezły jest Lewin Lloyd jako Roger. Z wyglądu bardzo podobny do Bena Walkera, który grał go w filmowej wersji, natomiast aktorsko zdecydowanie bardziej charyzmatyczny, przez co staje się postacią znacznie ciekawszą. Świetnie sprawdza się we wspólnych scenach z Dafne Keen, z którą ma wspaniałą aktorską chemię.
Cieszy zaangażowanie na drugim planie tak charakterystycznych aktorów jak Clarke Peters i James Cosmo, którzy samą swoją obecnością na ekranie potrafią wiele zdziałać. Wspaniała jest również obsada głosowa: Helen McCrory jako Stelmaria, dajmona Lorda Asriela, to doskonały wybór, a młody Kit Harrington, choć miejscami brzmi nieco „studyjnie”, ogólnie radzi sobie całkiem nieźle jako Pantalajmon, dajmon Lyry.

MANIAK O TECHNIKALIACH

Za zdjęcia do serialu odpowiada operator, który współtworzył The End of the Fucking World, Justin Brown. I o ile świetnie sprawdza się w statycznych, spokojnych ujęciach, to niestety, nie zawsze wychodzą mu ujęcia dynamiczne. Wspominałem już wyżej o scenach, w których bohaterowie biegają po Kolegium Jordana. Praca kamery trochę wtedy zawodzi, przypominając, że mamy do czynienia jednak z produkcją o trochę niższym budżecie.
Z montażem autorstwa Nivena Howie’ego i Sama Williamsa jest podobnie. Przez większość odcinka sprawdza się nieźle, zwłaszcza że — jak już wspomniałem — fabuły nieco tu poupychano. Jest jednak kilka sekwencji, w których kolejne ujęcia sklejono ze sobą na szybko i bez polotu. A szkoda.
Scenografia, choć estetycznie czasem zawodzi, została przygotowana z dużą starannością. Najlepiej wyglądają wnętrza Kolegium Jordana, ale niezłe są także stacja badawcza Asriela czy północne krajobrazy. Nieco gorzej na tym tle wypadają miejsca, które zamieszkują Cyganie, wnętrza sterowców czy widocznie komputerowa siedziba Magisterium. Same efekty specjalne są, jak na serial, całkiem niezłe (dajmony wyglądają naprawdę imponująco), choć widać w ich użyciu pewne oszczędności. Być może wynikają one z konieczności użycia większej liczby cyfrowych czarów-marów w kolejnych odcinkach, zwłaszcza gdy do bohaterów dołączy Iorek Byrnison.
Udana jest oprawa muzyczna. Choć Lorne Balfe może nie tworzy tutaj kompozycji szczególnie zapadających w pamięć, to są one świetnie dopasowane do atmosfery serialu i doskonale podkreślają emocje, które filmowcy starają się ukazać. Szczególnie wart wspomnienia jest utwór towarzyszący czołówce (świetnej wizualnie, dodajmy).

MANIAK OCENIA

Mam do Mrocznych materii szereg zastrzeżeń: od scenariuszowych po realizacyjne. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem z tego serialu bardzo zadowolony — przede wszystkim, dlatego że dzięki niemu historię z książek Pullmana pozna szersza publiczność. I choć może z tonu recenzji nie bardzo to wynika, nie byłbym sobą, gdybym nieco na wyrost nie wystawił serialu najwyżej oceny z mojej trzystopniowej skali.
DOBRY


Dziękuję HBO za możliwość obejrzenia serialu.

Komentarze