Maniak ocenia #305: Tofifest 2019, cz. 2 z 2

Obiecałem kilka tekstów o tegorocznym Tofifeście, więc nadeszła pora na drugi i ostatni z nich — w gruncie rzeczy najważniejszy. Poniżej znajdziecie recenzje 22 filmów, które można było obejrzeć na festiwalu. Oczywiście wiem, że to tylko pewien ułamek wszystkich festiwalowych propozycji, ale jeszcze nie opanowałem umiejętności multilokacji. Może kiedyś.

MANIAK OCENIA

Ja teraz kłamię

Paweł Borowski, autor dobrze przyjętego Zero, powraca po dziesięciu latach przerwy obrazem, którego wielowątkową fabułę dość trudno streścić. Punktem wyjścia opowieści jest reality-show, Konfesjonał gwiazd, w którym uczestnicy dzielą się z prowadzącą, Kai (Agata Buzek), swoimi tajemnicami, a publiczność — w zależności od tego, czy została przekonana, czy nie — decyduje o przyznaniu im nagrody pieniężnej. W telewizyjnym widowisku udział biorą aktorka Celia (Maja Ostaszewska), jej mąż i reżyser Mat (Rafał Maćkowiak) oraz aspirująca piosenkarka Yvonne (Paulina Walendziak). Udział w teleturnieju okazuje się fiaskiem, a my wkrótce zaczynamy śledzić prawdziwe losy każdego bohatera. No ale właśnie — czy rzeczywiście prawdziwe? O tym dowiadujemy się dopiero podczas finału, a do jego czasu śledzimy skomplikowane i niewiarygodne losy każdego z trójki bohaterów w trzech poświęconym ich segmentach. Każdy z tych rozdziałów rzuca nowe światło na przedstawione wcześniej wydarzenia i pokazuje je z innej perspektywy. Dopiero razem zaczynają tworzyć spójną, dość sensacyjną i atrakcyjną historię. Taką, która porwie każdego. I o tym trochę jest Ja teraz kłamię — tym, że od szarej rzeczywistości wolimy rzeczywistość kreowaną. Doskonale podkreślają to zresztą zabiegi reżyserskie — całość filmu rozgrywa się właśnie w takiej kreowanej, stylizowanej na retrofuturystyczną rzeczywistości nawiązującej estetyką do wyobrażeń przyszłości z lat 80. Borowski osiągnął ten zabieg, budując przepiękne scenografie i wykorzystując efekty specjalne tworzone za pomocą komputerów z dawnych lat. Całość wygląda olśniewająco i doskonale współgra z opowiadaną na ekranie historią. Zasługa w tym również aktorów, którzy swoje postaci grają trochę na granicy przerysowania, jednocześnie jednak starając się, by tej granicy nie przekroczyć. Doskonała jest przede wszystkim enigmatyczna Agata Buzek, która za każdym razem magnetyzuje swoją obecnością na ekranie. Ogląda się ją z zaciekawieniem, a aura tajemniczości, jaką wokół siebie roztacza, doskonale wpisuje się w wyznaczoną przez Borowskiego konwencję. Równie dobrze wypada Rafał Maćkowiak, zwłaszcza gdy jego bohater staje się coraz bardziej uwikłany w ekranowe intrygi. Jego mieszanka emocjonalnych wybuchów z autentycznym zakłopotaniem to coś, co sprawdza się doskonale. Także Maja Ostaszewska zalicza bardzo porządny występ, tworząc chyba najbardziej wiarygodną i najbliższą widzom postać. Najsłabiej sprawdza Paulina Walendziak, która nie do końca przekonuje swoją grą, zwłaszcza że jej bohaterka mierzy się z dość szerokim spektrum emocji, a młoda aktorka nie wszystkie z nich dobrze na ekranie przeżywa. To jednak chyba jedyny zarzut. Reszta filmu — wraz z doskonałymi zdjęciami i współgrającą z ogólną estetyką oprawą muzyczną — to naprawdę coś nietuzinkowego, ciekawego, a przy tym zmuszającego do refleksji. A tych releksji może być bardzo dużo, bo ponoć nawet sami aktorzy po przeczytaniu scenariusza zrozumieli go zupełnie inaczej.
DOBRY

Wysoka dziewczyna

Wysoka dziewczyna to film, który, co prawda, wszedł do kinowej dystrybucji, ale w ograniczonej liczbie kin, i to raczej studyjnych. Tym bardziej ucieszyła mnie jego obecność na Tofifeście. Ten rosyjski kandydat do Oscara, który został zainspirowany słynnym reportażem Wojna nie ma w sobie nic z kobiety, opowiada historię dwóch przyjaciółek: tytułowej wysokiej dziewczyny Iji (Wiktoria Miroszniczenko) oraz jej przyjaciółki Maszy (Wasylisa Perełygina). Obie próbują odnaleźć się w powojennym Leningradzie, mierząc się z traumą i próbując na nowo poukładać sobie życie.
Kantemir Bałagow i Aleksandr Terechow napisali przejmujący scenariusz, w którym przyglądają się z bliska skomplikowanej więzi głównych bohaterek oraz pełnemu cierpienia światu wokół nich. Choć okrucieństwa wojny już się zakończyły, pozostawiły one trwałe piętno na właściwie wszystkich postaciach. Czasem jest ono wyrażone wprost (tytułowej bohaterce zdarza się „zastygać” w miejscu), czasem zaś ujawnia się w codziennych utarczkach z nową rzeczywistością. I choć jest to opowieść, w której dominuje smutek, scenarzyści starają się gdzieś głęboko odnaleźć także dozę optymizmu.
Ten przejmujący antywojenny manifest, ale też zadumę nad istotą człowieczeństwa Bałagow realizuje z właściwymi mu pieczołowitością i brakiem pośpiechu. Historia toczy się na ekranie powoli, co podkreślają przepiękne długie ujęcia (niemal na miarę tych z Romy). Zabieg ten pozwala widzowi całkowicie zanurzyć się w szarościach powojennego Leningradu i odczuć na sobie całą gamę wewnętrznych przeżyć Iji i Maszy. Przeżyć, które niezwykle wyrażają debiutujące na ekranie Wiktoria Miroszniczenko i Wasylisa Perełygina. Ta pierwsza, mimo wycofania i braku przebojowości, całkowicie skupia na sobie całą uwagę widza. Ta druga jest zaś niezwykle charyzmatyczna i — na zasadzie kontrastu — doskonale dopasowana do ekranowej partnerki.
Wysoka dziewczyna z całą pewnością nie jest łatwym filmowym przeżyciem i pewnie nie każdemu przypadnie do gustu. Warto jednak z tą pozycją się zapoznać, bo Bałagow — choć miejscami epatuje na ekranie cierpieniem — ukazuje ludzi po wojnie z należącymi się im zrozumieniem i szacunkiem. Tworzy w ten sposób film, który zapada w pamięć i już z niej nigdy nie znika. Dla mnie to jeden z najlepszych obrazów festiwalu.
DOBRY

Filmy krótkometrażowe z Quebecu

Ktoś mądry powiedział kiedyś, że warto oglądać filmy krótkometrażowe, bo wśród ich twórców można trafić na nowe, odważne głosy, które mają szansę przeistoczyć się wkrótce w głośny okrzyk tryumfu. Z tą myślą udałem się na projekcję filmów krótkometrażowych z Quebecu — wśród nich wiele uhonorowanych nagrodami — i muszę powiedzieć, że choć nie wszystkie przypadły mi do gustu, to znalazły się wśród nich prawdziwe perełki. Najciekawsze jednak, że każdy z nich miał zupełnie inne mocne strony.

Silence
Silence Gabrielle Mankiewicz to historia starszego, niedosłyszącego mężczyzny, Hervégo, który pewnego dnia staje twarzą w twarz z życiem, które musiał z powodu choroby porzucić. Fabularnie jest to film opowiadający o tęsknocie za przeszłością i próbie konfrontacji z tym uczuciem. Poruszająca opowieść nie byłaby jednak taka sama, gdyby nie absolutnie genialna realizacja — zwłaszcza dźwiękowa. Świat przedstawiony filmu oglądamy i słuchamy z perspektywy Hervégo, nie wszystkie dźwięki dochodzą więc do nas w pełni. Czasem to uczucie podbijane jest również w warstwie wizualnej, którą filmowcy umyślnie „rozmywają”. Powstaje w ten sposób film niesamowity i jestem ciekaw, co też Mankiewicz ma jeszcze w zanadrzu, bo zdecydowanie tę twórczynię warto za jej oryginalność śledzić.
DOBRY
La couleur de tes lèvres
W Silence opowiadano głównie dźwiękiem. W La couler de tes lèvres przeważa zaś warstwa wizualna. Scenarzystka i reżyserka Annick Blanc snuje opowieść o prawdopodobnym końcu świata. Doprowadzić ma do niego skażenie powietrza, czyniące je niezdatnym do oddychania. Wiele osób ginie na miejscu, a los splata dwoje ludzi: płetwonurka i korzystającą z respiratora kobietę. Razem postanawiają odnaleźć innych ocalonych, ale tlenu mają coraz mniej.
Blanc daje widzowi w milczeniu obserwować tę dwójkę, która przechodzi różne etapy radzenia sobie z trudną sytuacją: od złudnej nadziei po całkowite poddanie się. Nie jest to wbrew pozorom moralizatorska przestroga, ale raczej studium ludzkiej psychiki i tego, jak instynkt przetrwania może zamienić nas w bestie. Powstaje obraz mocny, ale przy tym niepozbawiony szczypty czarnego humoru, którym Blanc doskonale swoją krótką opowieść puentuje. I pozostawia w zadumie.
DOBRY
Brotherhood
Meryam Joobeur to autorka wywodząca się z kilku kręgów kulturowych: tunezyjskiego, amerykańskiego i quebeckiego. Ten pierwszy wykorzystuje, by opowiedzieć o traumie związanej z terroryzmem radykalnych muzułmanów z perspektywy społeczności tunezyjskiej. Obserwujemy perypetie rodziny, na czele której stoi pasterz Mohamed. Jest wstrząśnięty, gdy jego najstarszy syn, Malik, wraca do domu po długiej podróży z nową, tajemniczą żoną u boku. Przez trzy dni napięcie między ojcem a synem narasta, by w końcu osiągnąć punkt kulminacyjny.
W przeciwieństwie do poprzedniczek, u Joobeur najbardziej liczy się gra aktorska. Brotherhood to film niezwykle intymny, pozostający blisko bohaterów i tego, co dzieje się w ich głowach. Podkreśla to szereg ujęć na zbliżeniach, dzięki którym widz jest w stanie niemal współdoświadczać uczuć przeżywanych przez bohaterów.
Tematycznie, poza tym, że w pewien sposób odczarowuje stereotypy, które krążą wokół kultury muzułmańskiej, Brotherhood ma też wydźwięk uniwersalny, bo opowiada o braku komunikacji i wzajemnego zrozumienia siebie. I dzięki temu powinien trafić nawet do widzów, których nie do końca przekonuje kulturalne tło historii. Gdzieś tam głęboko obraz stanowi bowiem przestrogę przed tym, by niczego nie zakładać z góry i nie bać się rozmawiać. W przeciwnym wypadku może się wszakże okazać, że jest za późno.
DOBRY
Fuck les gars
Po tych ciężkawych dramatach przyszedł czas na coś lżejszego. Fuck le gars to osadzona w realiach szkoły opowieść o dojrzewającej Anaïs. Zaczyna się od tego, że zrywa z nią chłopak. Następnie widzimy kilka następujących po sobie epizodów, w których bohaterka daje ujście swojej złości. Śledzimy niezwykle zabawny i trafny dialog z wuefistą, perypetie w klasie czy wreszcie przekomarzanki z nowym kolegą. Wszystko podane w bardzo lekkiej, luźnej, komediowej formie. Twórca filmu, Anthony Coveney, nie mówi może niczego wyjątkowego ani nie robi tego w szczególnie nowatorski sposób, ale nie można mu odmówić doskonałego wyczucia tematu, wspaniałej pracy z młodymi aktorami oraz oka do szkolnych przestrzeni. No i najważniejsze: naprawdę świetnego pióra i umiejętności wzbudzania śmiechu.
DOBRY
Seven Seas
Martin-Philippe Tremblay opowiada w swoich Seven seas melancholijną historię wdowca, który pogrążony w rozpaczy po śmierci żony postanawia odwiedzić tytułowe siedem mórz, co pierwotnie planował zrobić z żoną. Choć Tremblayowi brakuje innowacyjnego podejścia pierwszych trzech quebeckich twórczyń, tworzy film bardzo sentymentalny, melancholijny i poruszający delikatnością. Ujęcia głównego bohatera zestawione są z artystycznymi panoramami, co zwraca uwagę nie tylko na jego dosłowną podróż, ale także na podróż wgłąb siebie i próbę pogodzenia się ze stratą najbliższej osoby. Zachwycający montaż (za który zresztą obraz dostał nagrody) i sensualność historii, sprawiają, że nie sposób przejść obok tego filmu obojętnie, nawet jeśli zbyt mocno nastawiony jest na wyciskanie łez.
DOBRY
Le sujet
Nachwaliłem się, to teraz pora się powysłośliwiać. Animacja Le sujet, jakkolwiek zachwycająca poziomem realizacji, fabularnie jest tylko pustą wydmuszką. Oto bowiem śledzimy rzeźbiarza, który studiuje własne ciało. Kroi więc swoją rzeźbę na kawałki, odkrywając symbolizujące wspomnienia mechanizmy, aż wreszcie dociera do klatki piersiowej, w której znajduje — cóż za obłędna metaforyka — kowadło. Banalne, męczące i niepotrzebne.
SŁABY
Destination
Ostatni film z Quebecu to komedia. Maxime Lehmann opowiada o nieco szalonym mężczyźnie (fantastycznie obsadzony Marc-André Casavant) podróżującym przez dziki kontynent w poszukiwaniu tajemniczego miejsca przeznaczenia. Pełen slapstickowego humoru, który niekoniecznie przypadł mi do gustu, film odbieram jako próbę metaforycznego powiedzenia, że czasami zmierzamy donikąd, a od samego celu ważniejsza jest podróż. Fabularnie jest to dość banalne, choć trzeba przyznać, że realizacyjnie bardzo sprawne. Całość opiera się przede wszystkim na genialnej grze Marca-Andrégo Casavanta, doskonałe są także zdjęcia. Tylko szkoda, że to wszystko marnuje się w słabej pod innymi względami krótkometrażówce.
ŚREDNI

Watchmen

Pierwszy odcinek Watchmen, czyli serialowej kontynuacji komiksowych Strażników, na dużym ekranie to nie lada gratka. Zacisnąłem więc zęby i nie włączyłem pierwszego odcinka na HBO GO, ale poczekałem do wieczora, by zobaczyć pilot serialu w toruńskim… Kinie Centrum (to poświęcenie tym większe, że z powodu różnych organizacyjnych zawirowań niezbyt lubię Centrum Sztuki Współczesnej, w którym owo kino się znajduje). I była to dobra decyzja, bo Watchmen prezentują się w warunkach kinowych znakomicie. Ale od początku.
Fabuła serialu rozpoczyna się w roku 1921 podczas zamieszek na tle rasowym w Tulsie. Twórcy pokazują kluczową dla późniejszych wydarzeń postać Willa Reevesa, który w wyniku masakry traci rodziców. Następnie przenosimy się do współczesności i śledzimy wydarzenia z perspektywy Angeli Abar, zamaskowanej policjantki w habicie i kominiarce.
Damon Lindelof, który napisał scenariusz pilota, traktuje komiksowy pierwowzór jako inspirację, na podstawie której buduje zupełnie nową historię. Historię, która koresponduje jednak z oryginałem na różne sposoby: tak konstrukcyjnie, jak i w obrębie motywów, które porusza. Całość osadzona jest w niezwykle ciekawej rzeczywistości: czarnoskóre osoby otrzymują w ramach zadośćuczynienia za lata niewolnictwa i dyskryminacji specjalne reparacje, policja zmuszona jest do ukrywania tożsamości, a w cieniach czai się rasistowska organizacja nienawidząca stróżów prawa i niebiałych ludzi — Siódma Kawaleria. Podobnie jak Moore Lindelof porusza więc problemy polityczne i dekonstruuje superbohaterstwo. Superbohaterstwo, które ma w serialu nieco mniej dosłowny wymiar niż w komiksie — miejsce zamaskowanych samozwańczych stróżów prawa zajęły bowiem zamaskowane oficjalne służby — a przez to jeszcze ciekawsze implikacje. Lindelof nie zapomina oczywiście o istotnych elementach Strażników — retrospekcjach, interludium i głównych punktach fabularnych (w zakończeniu pierwszego odcinka widać wyraźną analogię do początku komiksu), budując twór specyficzny, oddający atmosferę dzieła Moore’a.
Realizacyjnie to też masa świetnej roboty. Nicole Kassell, z którą Lindelof współpracował już przy znakomitych Pozostawionych, ma niezwykłe oko i wspaniale komponuje poszczególne sekwencje. Watchmen to wizualna uczta, w której pojawia się, co prawda, masa nawiązań do pierwowzoru, ale mimo to nie brak w niej oryginalności i nowatorstwa. Już od pierwszego momentu, w którym z zacisznego kina przechodzimy na pełne krwawych zamieszek ulice, by wreszcie w najbardziej rozdzierającej chwili płynnie przeskoczyć do współczesności, Kassell wciąga w swój świat i nie pozwala z niego wyjść. I podobnie musiała wciągnąć aktorów, bo ci sprawują się obłędnie. Regina King, na której barkach spoczywa właściwie większość odcinka, dźwiga ten ciężar bez problemu, zachwycając głęboką, złożoną i poruszającą kreacją. Wspaniały jest też Jeremy Irons jako stetryczały, znajdujący się na granicy straty zmysłów Adrian Veidt. A to wszystko domyka bezbłędna muzyczna oprawa elektroniczna od duetu Trenta Reznora i Atticusa Rossa — to zresztą ich pierwsza praca przy serialu.
DOBRY

Ból i Blask

Po trzech latach od ostatniego filmu Pedro Almodovar powrócił obrazem niezwykle osobistym, by nie rzecz wręcz: „autobiograficznym”. Reżyser tworzy poruszającą opowieść, w której zastanawia się nad przeszłością i dojrzewaniem. Główny bohater to Salvador Mallo — starzejący się reżyser, który stracił zapał do filmowego kunsztu. Spotkanie z aktorem, z którym pokłócił się 30 lat wcześniej, wywoła splot zdarzeń, w trakcie którego Mallo będzie mierzył się z nałogiem, powróci wspomnieniami do dalekiej przeszłości i podejmie próbę postawienia dalszego życiowego kroku.
Ten skomplikowany portret oparty jest w dużej mierze na życiu samego Almodovara, który umieszcza w nim autobiograficzne epizody. Nie jest to jednak autobiografia per se, ale raczej próba rozliczenia się z przeszłością i naprawienia dawnych błędów. Oczywiście, odłożywszy wątki autobiograficzne na bok, obraz można czytać również jako pewnego rodzaju przestrogę przed życiowymi potknięciami, ale z drugiej strony i zachętę do pogodzenia się z dawnymi wydarzeniami i zaakceptowaniu ich wpływu na późniejsze życie, które pełne jest zarówno bólu, jak i blasku, co podkreśla tytuł.
Ta słodko-gorzka, wyreżyserowana z ogromną wrażliwością opowieść nie byłaby jednak taka sama bez odtwórcy głównej roli. Antonio Banderas jest w obrazie Almodovara fantastyczny jak chyba nigdy dotąd. Wciela się w swojego bohatera całym sobą, przelewając na widza całe jego cierpienie, ale i wszystkie jego uniesienia. To chyba jedna z najlepszych kreacji, jakie w tym roku było mi do tej pory dane zobaczyć. Co oczywiście nie znaczy, że pozostała obsada Banderasowi ustępuje. Nieco agresywny Asier Etxeandia, delikatny Leonardo Sbaraglia i oddana rodzicielskim obowiązkom Penélope Cruz także w Bólu i blasku błyszczą, przyczyniając się do niewątpliwego sukcesu filmu w warstwie emocjonalnej i fabularnej.
DOBRY

Boże ciało

Sala Samobójców była nieco zbyt pretensjonalna i skończyła się o 15 minut za późno. Miasto ’44 z powodzeniem oddawało horror powstania, ale użyte bez wyczucia zwolnione tempo i współczesna muzyka wprowadzały do filmu pewien dysonans. Boże ciało jest natomiast najlepszym i najdojrzalszym filmem Komasy, którym młody reżyser pokazuje, że potrafi uczyć się na błędach.
Śledzimy historię 20-letniego Daniela, który po opuszczeniu poprawczaka wykorzystuje zbieg okoliczności, w trakcie którego zostaje wzięty za księdza. Od tej pory pełni posługę w małomiasteczkowej parafii. Odbija się to dużym echem na miejscowej społeczności, zmagającej się z traumą po tragicznym wypadku. Daniel będzie musiał podjąć próbę zjednoczenia pałających do siebie niechęcią ludzi, ale przy okazji upomni się o niego własna przeszłość.
Scenariusz, który napisał Mateusz Pacewicz, zainspirowany został prawdziwymi wydarzeniami. Stanowią one jednak tylko pretekst do głębszej zadumy nad zinstytucjonalizowaną religią oraz tym, co często skrywa się za maską fałszywej pobożności. Zadumy ciekawej, zniuansowanej i niedającej widzowi łatwych odpowiedzi. Jest to też przy tym film dobitnie pokazujący, że nawet jednostka zdolna do bezinteresownego dobra, niepozbawiona jest skaz — nikt wszak nie jest doskonały.
Tej złożonej historii Komasa nie ekranizuje z charakterystycznym dla jego wcześniejszych filmowych prób rozmachem. Robi wręcz przeciwnie — buduje obraz cichy, powolny, pozwalający widzowi wniknąć w świat przedstawiony i poczuć wewnętrzne konflikty bohaterów. Zbiera przy tym imponującą obsadę, na czele której stoi fantastyczny Bartosz Bielenia. Tego wielkoekranowego debiutanta niektórzy mogą kojarzyć z jednego z odcinków Głębokiej wody. Bielenia tworzy skomplikowaną, a przez to niezwykle wiarygodną i przekonującą kreację, obok której chyba nikt nie będzie w stanie przejść obojętnie. Z jego wyciszonym Danielem wspaniale kontrastuje bohaterka Elizy Rycembel. Niesamowicie swoją obecność na ekranie zaznacza też Aleksandra Konieczna w roli fałszywie pobożnej kościelnej, choć właściwie odzywa się raptem kilka razy.
Boże ciało to film niezwykle poruszający i w sposób o wiele trafniejszy rozliczający Kościół z jego grzechów, niż czynił to Smarzowski w Klerze. Nie dziwi mnie, że Amerykanie już myślą o remake’u, a Polacy postanowili zgłosić film do Oscara. Trzymam kciuki za nominację, bo z Parasite’em oraz Bólem i blaskiem za plecami wcale nie będzie tak łatwo. Trzymam też kciuki za samego Komasę — oby od tego, co zaprezentował w Bożym ciele, już nie odchodził.
DOBRY

Rialto

Współczesność. Czterdziestoletni Colm nie może narzekać: ma pracę na kierowniczym stanowisku w dokach, dwójkę dzieci i wspaniałą żonę. Kiedy jednak umiera jego ojciec, a w skutek restrukturyzacji w miejscu pracy traci zatrudnienie, życie Colma zaczyna się walić. By uciec przed problemami sięga po usługi męskiej, dziewiętnastoletniej prostytutki, Jaya, co będzie go wiele kosztować…
Scenarzysta Mark O’Halloran tworzy znakomity portret mężczyzny, który przechodzi kryzys i odczuwa brak spełnienia na wszelkich możliwych polach: jako syn, ojciec, pracownik i mąż. Jedyne ukojenie, jakie daje mu oddawanie się w ramiona młodego chłopaka, stanowi tylko nietrwały substytut, po który trzeba sięgać coraz częściej i częściej. O’Halloran pokazuje przy tym problemy trapiące współczesne społeczeństwo: kapitalizm, toksyczna męskość czy wreszcie kryzys ojcostwa, i odbija ich piętno na głównym bohaterze, dochodząc do ciekawych wniosków.
Niespieszna, a miejscami wręcz rozwleczona reżyseria Petera Mackie’ego Burnsa, nadaje tej melancholinej historii jeszcze większego dramatyzmu. Twórca jednak nigdy nie przytłacza widza, a w opowieści o emocjonalnych problemach odnajduje też światło nadziei. Nadziei, która wprawdzie pozostaje niedopowiedziana, zawieszona w próżni, ale także nadziei, której światło nie gaśnie.
Niesamowita jest też w Rialto relacja dwojga głównych bohaterów, którą powołują do życia Tom Vaughan-Lawlor i Tom Glynn-Carney. Aktorzy świetnie się na planie dogadują, przekonując początkową wrogością i późniejszym zacieśnianiem się kontaktów.
Zdecydowanie to jeden z najciekawszych filmów festiwalu, ale też nie każdemu przypadnie — z powodu powolnego tempa — do gustu. Warto jednak się przemóc, bo jeśli szukać trafnej opowieści o kryzysie męskości, to lepiej w Rialto niż przestylizowanym Podziemnym kręgu.
DOBRY

Ukryta Gra

Thriller szpiegowski osadzony w czasach Zimnej Wojny z Billem Pullmanem w roli głównej? Brzmi jak wysokobudżetowa produkcja amerykańska. Tymczasem Ukryta gra to film produkcji polskiej, napisany przez polskich scenarzystów (Łukasza Kośmickiego i Marcela Sawickiego) i wyreżyserowany przez polskiego reżysera (również Łukasza Kośmickiego). Śledzimy w nim losy profesora Joshuy Mansky’ego, który zostaje zwerbowany przez CIA i podstawiony na turnieju szachowym odbywającym się w Pałacu Kultury. Sam turniej jest oczywiście tylko pretekstem, bo w jego tle toczy się o wiele większa gra o ogromnej stawce. Jeden fałszywy ruch może wywołać globalny konflikt nuklearny.
Fabuła ma przede wszystkim walory rozrywkowe, ale znajdzie się w niej kilka ciekawych motywów. Intrygująco napisano choćby głównego bohatera, który alkoholem spowalnia pracę swego genialnego umysłu. Znajdzie się też chwila refleksji nad powojennymi losami Polski (świetny monolog dyrektora Pałacu Kultury granego przez Roberta Więckiewicza). Poza tym sporo tutaj chwytów z zachodnich thrillerów, kilka zwrotów akcji (czasem bardziej, czasem mniej przewidywalnych) oraz mnóstwo suspensu. Przydałoby się może nieco więcej rzeczy trochę łopatologiczniej wyjaśnić, bo np. kompletnie nieznające się na szachach osoby (ja) będą miały problem ze zrozumieniem ruchów Mansky’ego. Czasem też zawodzi nieco realizacja, zwłaszcza pod względem montażu, który wprowadza na ekran nieco chaosu. Są to jednak drobnostki, bo poza tym widać, że Kośmicki zna się na rzeczy i umie kręcić naprawdę przyzwoite i trzymające w napięciu szpiegowskie dreszczowce. No i ma znakomitą obsadę. Wspomniany Pullman (wcześniej jego rolę miał zagrać William Hurt, ale z powodu wypadku na planie trzeba go było zastąpić) wchodzi na wyżyny aktorstwa i tworzy wspaniały duet z zapijaczonym Więckiewiczem. Na drugim planie pojawiają się mniej znane angielskie nazwiska, ale są to aktorzy równie dobrzy: enigmatyczna Lotte Verbeek i zdeterminowany James Bloor. Wrażenie zrobił też na mnie epizod Wojciecha Mecwaldowskiego w roli konferansjera, który z PRL-owską, nienaganną i śpiewną dykcją komentuje szachowe rozgrywki.
Czy to film wybitny? Z całą pewnością nie. Ale na tyle dobry, żeby można go było pokazać światu i się nie wstydzić. A to już dużo.
DOBRY

Powrót

O Powrocie Magdaleny Łazarkiewicz słyszałem wiele dobrego już od jakiegoś czasu. Tym chętniej pognałem na tofifestowy seans i wyszedłem z niego całkowicie emocjonalnie pogruchotany.
Dziewiętnastolenia Ula, dziewczyna z małej miejscowości, została porwana i zmuszona do prostytucji w Niemczech. Po 2 latach udaje jej się uciec i wrócić do rodzinnego miasteczka, gdzie spotyka się ze społecznym odrzuceniem, nawet ze strony najbliższych. Podobnie jak Boże ciało film Łazarkiewicz można odczytywać jako swego rodzaju krytykę fałszywej pobożności i rozmycia się społecznej roli Kościoła, który zamiast ostoją staje się bezdusznym sędzią. Znów, jak w przypadku poprzedniego filmu, jest to komentarz trafny i o wiele bardziej subtelny niż Kler Smarzowskiego. Na głębszym poziomie można jednak znaleźć w tej historii o wiele więcej. Obserwując losy nieotrzymującej z żadnej strony wsparcia Uli, odkrywamy także symboliczną przypowieść o ludziach niespełnionych, którzy żyją z głęboko zakorzenionym żalem. Niemal żadne z nich nie jest w stanie znaleźć ukojenia, a to odbija się na ich relacjach z bliskimi i zasiewa brak zrozumienia.
Magdalena Łazarkiewicz realizuje Powrót z niespotykaną wrażliwością, starając się wejrzeć wgłąb każdego z bohaterów, ale dając też widzowi spojrzeć na nich z dystansu. To w równej mierze opowieść Uli, jak i jej rodziny, o czym reżyserka nigdy nie zapomina. Ubogaca film także w warstwie symbolicznej: tej dosłownej (mnóstwo symboli religijnych), jak i nieco bardziej abstrakcyjnej. No i dba o szczegółowość przedstawianych na ekranie zdarzeń, pieczołowicie odtwarzając wszelkie mszalne rytuały, które są w filmie kluczowe.
Aktorsko Powrót to przede wszystkim popis dwóch aktorek: Sandry Drzymalskiej i Agnieszki Warchulskiej (to jej najlepsza rola od dawna!). Większość scen spoczywa na ich aktorskich ramionach, co jest tym trudniejsze, że ich bohaterki są w dużej mierze milczące. Obie radzą sobie z tym brzemieniem doskonale — Drzymalska potrafi w jednym spojrzeniu zawrzeć masę bólu, Warchulska zaś wczuwa się bez reszty w skrywającą tajemnicę matkę-dewotkę. Wokół tej złożonej z dwóch aktorek osi kręcą się pozostali odtwórcy ról: surowy Mirosław Kropielnicki jako ojciec Uli, sięgający zbyt często po kieliszek Tomasz Sobczak jako jej wuj i ksiądz, zapijaczona Katarzyna Herman jako chórzystka, zbutnowany Stanisław Cywka jako jeden z jej braci i rozczulający Dawid Rostkowski jako drugi z braci. Wszyscy spisują się niewiarygodnie świetnie, nadając snutej przez Łazarkiewicz historii jeszcze więcej emocjonalnej głębi. A jest jej tam tyle, że nie sposób nie zakończyć seansu z załzawionymi oczami. A potem myśleć, myśleć i myśleć nad tym filmem, bo na długo zostaje w głowie. Zdecydowanie jest to jedna z najlepszych festiwalowych propozycji, a w dodatku można ją obejrzeć na Netfliksie. Możecie więc przerwać lekturę moich minirecenzji już tutaj i pędzić oglądać. Nie pożałujecie.
DOBRY

Proceder

Film opowiadający historię tragicznie zmarłego rapera Tomasza Chady reklamowany jest hasłem „Największe zaskoczenie roku w polskim kinie”. Sam nie szedłbym tak daleko. To film ciekawy, ale daleko mu do ideału.
Scenariusz, którego autorami są Maciej Chwedo, Aleksandra Górecka, Michał Kalicki, Krzysztof Tyszowiecki, opowiada o życiu Chady od momentu rozpoczęcia twórczości aż po jego tajemniczą śmierć. Widzimy, jak trudna sytuacja finansowa zmusza go do podjęcia działań na skróty, a kolejne błędy jeszcze bardziej komplikują jego życie. Marząc o nagraniu płyty, daje się wciągnąć we współpracę z organizacją przestępczą, a trudna przeszłość pcha go w narkotyki. Scenarzyści całkiem sprawnie portretują bohatera, tworząc obraz dość zniuansowany, ale przy tym niepozbawiony uchybień. Zawodzi przede wszystkim fragmentaryczność i brak koherentności. Kolejne epizody z życia Chady przydałoby się spoić nieco mocniej, by płynnie przechodziły z jednego w drugi. Czasem niestety ma się wrażenie — i niewątpliwie jest to wina także montażu — że oglądamy losowy ciąg scen, a bohater z jednej sytuacji nagle znajduje się w drugiej (w jednej ze scen, widzimy choćby, jak zostaje wydana jego płyta, ale wcześniej w żaden sposób nie zasygnalizowano, że ją nagrywał). Nie brak w tym scenariuszu trafnych zabiegów i ciekawych spostrzeżeń — choćby na temat kapitalizmu — ale jest on bardzo nierówny. I takoż nierówna jest reżyseria. Michał Węgrzyn nie zawsze radzi sobie z tonem tej historii (kuriozalne elementy humorystyczne) i wiele rzeczy w niej zaniedbuje. O kiepskim montażu już napomknąłem (choć warto zauważyć, że kilka rozwiązań należy pochwalić, choćby finałowe przejście), ale warto się przyjrzeć też drobnostkom. Zaniedbana jest choćby scenografia i rekwizyty: w filmie pojawiają się nowe, białe tablice rejestracyjne, zanim je wprowadzono, a na paczkach papierosów zdjęcia z ostrzeżeniami widnieją kilka lat przed tym, zanim zaczęły obowiązywać. No i Węgrzyn kiepsko prowadzi aktorów. Chwalony Piotr Witkowski może i porywa charyzmą, ale dobre wrażenie szybko mija, gdy na wierzch wychodzi jego „naturszczykowatość” i nieprzekonująca emocjonalność. Małgorzata Kożuchowska grająca przywódczynię grupy przestępczej przerysowuje swoją rolę tak bardzo, że jej oglądanie wywołuje poczucie żenady. Agnieszka Więdłocha krząta się po ekranie z jedną miną, jakby nie wiedziała, co tam robi. Anna Matysiak gra z kolei tak, jakby była na planie docu-fiction w stylu Trudnych spraw. I tylko Ewa Ziętek (oraz kilkoro aktorów epizodycznych: Jan Frycz, Gabriela Muskała, Krzysztof Kowalewski) pokazuje prawdziwą aktorską klasę. A szkoda, bo na lepszym aktorstwie wiele ten film by zyskał. Ostatecznie bowiem nie jest to obraz zły, ale gdyby go tak nieco dopracować, byłby o wiele lepszy.
ŚREDNI

Cronofobia

Cronofobia to genialny film w pierwszej połowie. Potem staje się żenująco zły. Opowiada on historię Sutera, mężczyzny, który — przybierając fałszywe tożsamości — ocenia jakość obsługi w sklepach i hotelach. Ma on też obsesję na punkcie pewnej kobiety, Anny, którą początkowo śledzi. Gdy wreszcie spotykają się twarzą w twarz, nawiązuje się między nimi dziwna relacja. Te założenia fabularne brzmią niezwykle ciekawie i rzeczywiście pełną niejednoznaczności opowieść śledzi się początkowo z niemałą przyjemnością. To zaduma nad maskami, jakie przybieramy; obsesjami, które nas dręczą czy wreszcie bolesnymi wyrzutami sumienia. I gdyby film pozostał w tej tematyce, a jednocześnie scenarzyści Daniela Gambaro i Francesco Rizzi odcięli się od bohaterów, wypowiedziałbym się o nim w samych superlatywach. Niestety Cronofobia ma jeden bardzo poważny problem — traktuje żerującego na samotności kobiety stalkera jako wybawiciela, który ma ją uwolnić od żałoby. Gdy więc całkowicie wychodzi na jaw tajemnica, która leży u podstaw fabuły, wszelka zaduma nad „zawieszoną tożsamością” schodzi na drugi plan, a jej miejsce zajmuje irytacja nieodpowiedzialnością twórców. Nieodpowiedzialnością, której nie ratują naprawdę świetna realizacja ani hipnotyzujące aktorstwo. Film nakręcony jest przepięknie, aktorzy dwoją się i troją, ale fabuła jest tak zła, że lepiej nawet do tego filmu nie podchodzić.
SŁABY

Terminator

Tu oczywiście powstrzymam się od wszelkich komentarzy dotyczących jakości filmu i oceny, bo wszyscy zdążyli już wszystko o pierwszym Terminatorze napisać. Nie mogłem jednak przepuścić okazji, by po raz pierwszy w życiu zobaczyć ten klasyk na dużym ekranie. Zwłaszcza że widziałem go ostatnio dawno temu (potajemnie oglądając Polsat, zamiast wyspać się przed szkołą). Zastanawiałem się też, jak bardzo ten film się zestarzał i czy będzie jeszcze dzisiaj oglądalny. I zdecydowanie był. Owszem, niektóre efekty specjalne trącą myszką i można dokładnie wskazać momenty, w których Arnold Schwarzenegger zostaje zastąpiony animatroniczną kukiełką. Ale to wcale nie przeszkadza, bo nadal czułem podczas oglądania tę samą ekscytację, która towarzyszyła mi podczas pierwszego seansu. I jedna rzecz szczególnie zwróciła moją uwagę — jak wspaniale napisana postacią jest Sarah Connor. Bardzo kobieca, delikatna i wrażliwa, ale jednocześnie potrafiąca sobie poradzić w najgorszej sytuacji — w końcu ostatecznie zostaje sama i to ona pokonuje tytułowego Terminatora. W filmie z lat 80.
Jeśli coś mogłoby dzisiejszemu widzowi przeszkadzać w pierwszym Terminatorze, to pewnie byłoby to tempo. Dzisiaj filmy są nieco bardziej dynamiczne, tamten kręcony był nieco inaczej: na dłuższych ujęciach z mniej agresywnym montażem. Ale i tak to wciąż znakomita rozrywka.

Obraz pożądania

Claes Bang, Elisabeth Debicki, Mick Jagger (!) i Donald Sutherland. Rozumiecie chyba, że, zobaczywszy takie nazwiska, nie mogłem nie skusić się na seans. A cała czwórka gra w delikatnie uwspółcześnionej ekranizacji powieści Charlesa Willeforda, Herezja oranżu palonego. Głównym bohaterem jest krytyk sztuki, James Figuearas. Ekscentryczny milioner i kolekcjoner, Cassidy, zaprasza go wraz z tajemniczą Berenice do swojej posiadłości, w której składa mu propozycję nie do odrzucenia. Okazuje się, że w pobliżu rezydencji osiedlił się słynny malarz, który niegdyś stracił w pożarze cały dorobek. Figueras ma oficjalnie nawiązać z nim kontakt, ale nieoficjalnie Cassidy wyznacza mu jeszcze jedno zadanie…
Zdecydowanie nie jest to film, który kupi wszystkich. Scenarzysta, Scott B. Smith, przepełnił swój tekst rozważaniami na temat sztuki, krytyki czy przywdziewania masek i kłamstw. Filozoficznych rozmów między bohaterami jest tu dość sporo i obraz może wydać się przegadany. Są to jednak dialogi tak ciekawe, trafne i zmuszające do obrania nowej perspektywy w przemyśleniach, że warto się w nie wsłuchiwać. Zwłaszcza, że zawierają też sporo interpretacyjnych wskazówek. Reżyser, Giuseppe Capotondi (to dopiero jego drugi film, i to po dużej przerwie od kina, choć w międzyczasie pracował przy serialach), realizuje to wszystko w wysmakowany sposób. Zdjęcia są eleganckie, umyślnie nieco sterylne. Montaż robi wrażenie zwłaszcza w sekwencji początkowej, w której wykład Figuerasa zestawiony jest z tym, jak wcześniej go ćwiczy, oraz w końcowej, gdzie skontrastowano ze sobą dwie ważne sceny. Capotondi nie boi się też operować symboliką, choć miejscami zdaje się to robić zbyt nachalnie. A jak aktorzy? Odsyłam do pierwszej linijki. Z taką obsadą przecież nic nie może pójść nie tak, prawda? Bang zatem niesamowicie wciela się w hipokrytę (to zresztą bardzo podobna rola do tej, którą odgrywał w The Square, choć Obraz pożądania jest jednak filmem o wiele bardziej dosłownym), Debicki jak zwykle kusi swoją enigmatycznością, Jagger jest wyśmienitym sukinsynem, a Sutherland przecudownym ekscentrykiem. Niczego więcej mi nie trzeba. No, może poza kolejnym seansem.
DOBRY

Obywatel Jones

Obywatel Jones to w założeniu film biograficzny z misją. Historia Garetha Jonesa, dziennikarza, który informował o wielkim głodzie na Ukrainie, jest jednocześnie opowieścią o idei obiektywnego, pozbawionego uprzedzeń ideologicznych dziennikarstwa. Andrea Chalupa kreśli w swoim scenariuszu przygnębiający świat, w którym nie ma miejsca na idealizm i walkę o prawdę, a liczy się dbanie o polityczne interesy. W takim świecie musi odnaleźć się młody dziennikarz, tytułowy Gareth Jones, który po zwolnieniu ze stanowiska doradcy brytyjskiego premiera, postanawia udać się do Związku Radzieckiego, żeby przeprowadzić wywiad ze Stalinem. Interesują go gospodarcze sukcesy kraju. Wkrótce wpada na trop tajemnicy związanej z Ukrainą. Postanawia nieoficjalnie udać się na miejsce. To, co tam zobaczy, przejdzie jego najśmielsze oczekiwania. W jego dzieje wplecione są fragmenty Folwarku zwierzęcego Orwella, które podkreślają — może nieco zbyt dosłownie, mimo paradoksalnie metaforycznego języka — okrucieństwa Stalina.
Chalupa dość wyraźnie dzieli scenariusz na trzy akty: ekspozycję, w której zapoznajemy się z okolicznościami wyprawy Jonesa do Związku Radzieckiego; rozwinięcie, w której razem z Jonesem podróżujemy przez zdruzgotaną głodem Ukrainę oraz zakończenie, w którym dziennikarz walczy o to, by prawda wyszła na jaw. Pierwszy i ostatni akt ustępują przy tym w znacznej części drugiemu, który stanowi najsilniejszy atut filmu, także realizacyjnie. Być może to dlatego, że pozbawiony jest on filozoficznych rozważań nad ideą dziennikarstwa, a skupia się na obrazowym — choć nie tak naturalistycznym, jak Holland ma w zwyczaju — ukazaniu wielkiego głodu. Oglądając podróż Jonesa przez Ukrainę, widząc puste domy i głodujących ludzi, zapominamy, że mamy do czynienia z poprawną biografią, a widzimy coś więcej — nie tylko wspomnianą na początku misję, ale także zapis zapomnianej zbrodni przeciwko ludzkości.
Poza tym realizacyjnie jest to film bardzo w stylu Holland — niedoświetlone kadry, sporo dłuższych ujęć z kamerą lawirującą między aktorami i sekwencje przejściowe między scenami ze wzmożoną muzyką Antoniego Komasy-Łazarkiewicza.
Aktorsko najlepiej wypada Peter Sarsgaard, który gra działającego w Rosji amerykańskiego korespondenta New York Timesa. Postaci kreowanej na jednoznaczny czarny charakter, Sarsgaard nadaje nieco niuansu i czyni mniej papierową. James Norton dość ciekawie czyni z Jonesa uroczego, nieco naiwnego idealistę, choć niektórym pewnie będzie przeszkadzał przyklejony do jego twarzy uśmiech. Smuci trochę dość stereotypowe potraktowanie Vanessy Kirby, której postać istnieje w filmie chyba tylko po to, żeby nawiązać mało przekonujący romans z Jonesem (Norton nie ma z Kirby jakiejkolwiek chemii).
Tak czy siak, warto Obywatela Jonesa zobaczyć, bo to dobrze zrealizowany film na ważny temat, który — mam nadzieję — przywróci trochę świadomość o Jonesie i tym, co działo się na Ukrainie.
DOBRY

Parasite

Bong Joon-ho to z całą pewnością niezwykle utalentowany reżyser, który lubi w swej twórczości poruszać tematy klasowego rozwarstwienia. W Parasite jest to chyba jeszcze bardziej widoczne niż w Snowpiercerze. Film opowiada o rodzinie Kimów — pozbawionych perspektyw, ubogich Koreańczyków, którzy muszą zmagać się z trudną sytuacją. Wkrótce jednak los się do nich uśmiecha i wskutek podstępu wszyscy znajdują zatrudnienie u zamożnej rodziny. Nic jednak nie trwa wiecznie i sprawy niedługo zaczynają się komplikować — w niespodziewany sposób. Wraz ze współscenarzystą, Han Jin-Wonem, Bong znów bawi się gatunkami przechodząc od dramatu, do komedii; od heist movie do mrocznego thrillera; od filmu świadomie społecznego do psychologicznej analizy. I najważniejsze, że wszystkie te elementy działają i łączą się we wspólną, porywającą całość. Błyskotliwe dialogi, nieoczekiwane zwroty akcji i wirtuozerska żonglerka tonami, zostają uzupełnione o realizację z najwyższej półki. Bong ma niesamowite oko i częstuje widza wysmakowanymi kadrami nakręconymi w doskonałych przestrzeniach — ciasnym domu Kimów, rozległej rezydencji zamożnych Parków czy wreszcie wąskich koreańskich uliczkach. Ma też bez wątpienia oko do aktorów, bo obsada jest znakomita i właściwie w każdej scenie pokazuje, że nie ma dla niej zadań niemożliwych. Szczególnie zaś wyróżnia się młodzież: rozkosznie ironiczna Park So-dam jako Kim Ki-jeong oraz naiwny i pozornie dobroduszny Choi Woo-shik jako Kim Ki-woo. Warto wreszcie docenić ten film za to, że obok niewątpliwych walorów rozrywkowych, które podkreśla przede wszystkim umiejętne łączenie gatunków, Parasite to także rozważania nad ważnym problemem, który aktualny jest nie tylko w kontekście koreańskiego społeczeństwa, ale współczesności w ogóle.
DOBRY

MANIAK NA KONIEC

Uff, to wszystko. Dajcie znać, jeśli któreś z tych filmów widzieliście (na festiwalu lub poza nim), i koniecznie podzielcie się swoimi opiniami.

Komentarze