Maniak ocenia #290: „Spider-Man: Homecoming”

MANIAK W ROZPOCZĘCIU

Przyznam się, nie przepadam za postacią Spider-Mana. To jeden z tych bohaterów, którzy jakoś nigdy nie potrafili zawładnąć moją wyobraźnią. Było jednak kilka wcieleń człowieka-pająka, które przypadły mi do gustu. Pamiętam, że podobały mi się dwa pierwsze filmy Raimiego, z ciekawością oglądałem serial Spider-Man: The New Animated Series i zagrywałem się w bardzo dobrą grę opartą na pierwszym filmie. Z komiksami miałem niewiele do czynienia, ale te, które dorwałem, były czasem lepsze, czasem gorsze.
Ogólnie więc rzecz ujmując, Spider-Man — choć czasem do mnie trafiał — z reguły nie był kimś, kto mnie szczególnie obchodził. Podobnie mam zresztą z całym Marvelem: niewielu bohaterów mnie obchodzi, choć niektórych uwielbiam. Być może dużą rolę odgrywa tu scenarzysta i ton historii.
Tak czy siak, ostateczny udział Spider-Mana w kinowym świecie Marvela (w ramach współpracy Sony i Marvel Studios) to rzecz niebagatelna, więc nie mogłem jej sobie odpuścić. Po tym jednak, jak postać Petera Parkera przedstawiono w zeszłorocznym Kapitanie Ameryce, miałem spore obawy. I niestety sprawdziły się w stu procentach.

MANIAK O SCENARIUSZU

Autorami scenariusza jest aż sześć osób: Jonathan Goldstein, John Francis Daley, Christopher Ford, Chris McKenna, Erik Sommers oraz reżyser filmu, Jon Watts. Mimo tak ogromnego zespołu, fabuła jest w miarę koherentna i wszystko trzyma się w niej kupy.
Śledzimy oczywiście perypetie Petera Parkera, który prowadzi podwójne życie. Musi zmagać się z trudami dojrzewania, a „po godzinach” z problemami Nowego Jorku, w tym falą przestępstw z wykorzystaniem broni opartej na technologii obcych, której nielegalną sprzedażą zajmuje się tajemniczy Vulture. W efekcie otrzymujemy zatem dwa główne wątki: jeden skupiony wokół szkolnego życia Parkera, a drugi skupiony wokół jego życia superbohaterskiego. Problem w tym, że choć zgrabnie się one przeplatają, to żaden nie jest w stanie w pełni wybrzmieć.
Zacznijmy od tego szkolnego. W założeniach miał on oddawać atmosferę filmów Johna Hughesa typu Klub winowajców czy Wolny dzień pana Ferrisa Buellera. Problem w tym, że tamte filmy miały wyrazistych bohaterów, a w Spider-Man: Homecoming cały drugi plan jest niestety nijaki. Ślicznotka Liz, która właściwie nie ma żadnego charakteru; łobuz Flash Tompson, który jest łobuzem, bo czemu nie; buntowniczka Michelle, która buntuje się „bo tak”… Każde z nich można opisać jednym krótkim zdaniem i absolutnie żadne nie potrafi wzbudzić żadnych emocji. Wyjątkiem może być jedynie przyjaciel głównego bohatera, Ned, ale to niekoniecznie zasługa scenarzystów, tylko aktora — od konceptualnej strony to stereotypowy pulchny kujon, który zna się na wszystkim i oczywiście jest zabawny.
Nijakość bohaterów drugoplanowych odbija się oczywiście na całej reszcie. Skoro bowiem nie potrafią nas poruszyć postaci, nijak nie interesują nas perypetie bohatera: ani jego uczucie do szkolnej ślicznotki, ani jego zmagania ze szkolnym łobuzem. To wszystko już było w wielu różnych filmach i serialach, a do tego zrobione lepiej. Nawet tegoroczni Power Rangers byli pod tym względem napisani o wiele oryginalniej.
Tym, co z kolei nie gra w wątku superbohaterskim, jest cały pomysł na Spider-Mana. To już nie jest chłopak, który działa z myślą, że wielka moc niesie ze sobą wielką odpowiedzialność. Dla niego ta wielka moc wiąże się raczej z wielką chęcią zaimponowania największemu dupkowi w świecie Marvela (no dobra, jednemu z największych), Tony’emu Starkowi. I to jest coś, co kompletnie przekreśla dla mnie Parkera. Bo owszem, w jego historii — czy to w komiksach, czy w poprzednich filmach — ważna była przemiana z kogoś lekkomyślnego i egoistycznego w bohatera odpowiedzialnego i działającego dla innych. I ta przemiana jest w Homecoming obecna. Tyle że nijak ona nie rusza. Po części dlatego, że jest mało wiarygodna i sprowadza się raczej do gestów niż działań na większą skalę; po części zaś dlatego, że scenarzyści nie wierzyli w swój materiał.
I tu dochodzimy do największej bolączki tego filmu — twórcy nie pozwolili niemal żadnej poważniejszej scenie w Homecoming w pełni wybrzmieć. Za każdym razem, gdy dzieje się coś donioślejszego, chwilę później zostaje to przełamane żartem. Żartem — w większości przypadków — mało wyszukanym, chyba że śmieszą Was wyzwiska typu „Penis Parker”. Nie mam nic przeciwko odrobinie dobrego humoru, ale pod warunkiem, że nie wchodzi on w drogę budowanej w filmie fabule i nie zmienia obrazu w kiepską parodię gatunku. A taką właśnie staje się nowy Spider-Man i zamiast angażować emocjonalnie, czyni całkowicie obojętnym.
Udaje się natomiast jedno — czarny charakter. Dawno w filmach Marvela nie było tak dobrze rozrysowanego antagonisty. Vulture to postać złożona i choć miejscami może nieco zbyt stereotypowa, to na pewno intrygująca. Szkoda tylko, że nie do końca wykorzystano jej potencjał — przydałoby się jeszcze trochę uzupełnić jej historię.

MANIAK O REŻYSERII

Jon Watts to reżyser mało doświadczony i to w Homecoming niestety widać. Owszem, potrafi stworzyć całkiem niezłe sceny akcji i dobrze wychodzą mu też bardziej osobiste sceny (przynajmniej do momentu, w którym z ekranu nie pada „Penis Parker” czy inne „What the fuck?!”). I ma miejscami ciekawe pomysły (początkowa sekwencja „kręcona z rąsi przez głównego bohatera”).
Problemy są z nim jednak dwa. Pierwszy wiążę się z tym, co napisałem wcześniej: humorem. Watts pogłębia problem scenariusza całkowitym brakiem komediowego wyczucia czasu. Nie dość więc, że poważniejsze sceny przełamywane są kiepskimi żartami, to jeszcze żarty te podawane są pospiesznie i same w gruncie rzeczy nie mogą w pełni wybrzmieć. W efekcie większość scen zrobiona zostaje „na pół gwizdka”: ani się podczas nich zanadto nie przejmiemy, ani nie pośmiejemy.
Drugi problem Wattsa wiąże się z kiepskimi pomysłami na inscenizację niektórych scen. Załóżmy, że w scenariuszu napisano mniej więcej coś takiego:
PLENER. PRZED DOMEM LIZ. NOC.
Peter Parker przebiera się w strój Spider-Mana, z ukrycia obserwując imprezę znajomych.
Co robi z tym Watts? Umiejscawia Parkera na pagórku przed przeszklonym domem. I ja wiem, że w filmach superbohaterskich trzeba trochę zawiesić niewiarę. Ale jeśli mam uwierzyć, że nastolatek — który jest całkowicie nieuważny i za nic ma miejski monitoring, przypadkowych świadków czy wreszcie przeszklone ściany domu koleżanki — z powodzeniem ukrywa swoją sekretną tożsamość, to… no, sami wiecie. A wystarczyłoby troszkę inaczej zinterpretować ustępy scenariusza, zainscenizować to i owo inaczej, nieco wiarygodniej.
Fakt jednak, że Watts świetnie współpracuje z aktorami. Ci, których bohaterowie są dla historii ważni, grają znakomicie i choć bez wątpienia zadecydował o tym ich talent, to swoją cegiełkę dołożył też reżyser.

MANIAK O AKTORACH

Jeśli zastanawialiście się, jak po Tobeym McGuire’u i Andrew Garfieldzie poradzi sobie z rolą Spider-Mana Tom Holland, to śpieszę Wam powiedzieć, że radzi sobie i to świetnie. Nie wiem, czy to najlepszy filmowy „Pajączek”, bo to zupełnie inna od poprzedników postać. Na pewno jednak Holland potrafi ująć swoją młodzieńczą energią oraz niesamowitym urokiem. Mimo że rolę napisano mu nie najlepiej.
Absolutnym objawieniem okazuje się też Jacob Batalon w roli przyjaciela Petera Parkera, Neda. Młody aktor ma niesamowity talent komediowy i jeśli gdzieś już humor w Homecoming się udaje, to głównie w scenach z jego udziałem.
Niestety pozostali młodzi aktorzy nie mają za wiele do roboty i zupełnie się nie wyróżniają. Zendaya gra buntowniczkę jakich wiele, Tony Revolori krzyczy sobie „Penis Parker”, a Laura Harrier jest zupełnie bezbarwna i nie ma ani odrobiny chemii z Hollandem, którego przecież ma być obiektem westchnień. I nie jest to wina samych aktorów — oni starają się jak mogą. To wina kiepskiego scenariusza.
Liczyłem na ciekawą rolę Marisy Tomei, która wciela się w nietypową wersję cioci May. Aktorka rzeczywiście gra nieźle i dobrze wypada na ekranie razem z Hollandem (aktorzy świetnie się dogadują), ale jednocześnie chciałoby się od niej czegoś więcej. Ale znów: to głównie przez scenarzystów.
O Robercie Downeym Jrze chyba nie trzeba dużo pisać. Aktor gra Tony’ego Starka tak długo, że tutaj po prostu jedzie na tzw. „autopilocie”. Nie jest to rola zła, ale też niczym nie zaskakuje. Partnerujący mu Jon Favreau w roli Happy’ego Hogana zresztą też nieszczególnie się wyróżnia.
Najlepszą kreację w całym filmie tworzy Michael Keaton i nie jest to bynajmniej zadziwiające. Wyciska ze scenariusza maksimum i dodaje swej postaci psychologicznej głębi. Fantastycznie gra nie tylko głosem, ale także spojrzeniem czy mimiką twarzy. A jednocześnie stanowi dla widza pewną zagadkę. Takiego czarnego charakteru w filmach Marvel Studios naprawdę dawno — a może nawet nigdy — nie było.

MANIAK O TECHNIKALIACH

Pod względem czysto technicznym Homecoming jest poprawny. Zdjęcia są całkiem niezłe, a kilka sekwencji cieszy pomysłowością i rozmachem. Montaż jest koherentny i wszystkie sceny trzymają się kupy, choć fakt faktem kilka rzeczy można by wyrzucić, a inne pododawać.
Scenografia nie powala innowacyjnością, ale też nie jest zła. Wykonano kawał solidnej roboty, wykorzystując kilka niezłych plenerów oraz starannie aranżując wnętrza. Na wysokim poziomie stoją natomiast kostiumy i mam tu na myśli nie tylko stroje superbohaterów (i superłotrów), ale również zwykłych cywili. Koledzy Parkera noszą świetnie dopasowane ubrania (kapelusz Neda!) i doskonale się prezentują.
Nie powalają za to efekty specjalne. Dobrze widać, kiedy aktorów zastępują komputerowe modele, a sceny o większym rozmachu czasem rażą sztucznością. Zresztą mam wrażenie, że to ostatnio problem wielu superprodukcji.
Muszę natomiast pochwalić muzykę, ale gdy stoi za nią osoba tak utalentowana jak Michael Giacchino, nie może być inaczej. Kompozytor tworzy wpadające w ucho utwory i wykorzystuje nawet słynny motyw muzyczny z dawnej kreskówki. Efekt jest kapitalny.

MANIAK OCENIA

Czyli jeszcze raz: Spider-Man: Homecoming to film o słabym scenariuszu, nierównej reżyserii, niezłym aktorstwie i przeciętnych technikaliach. Mimo kilku zalet podczas seansu nie bawiłem się zbyt dobrze, a raczej zgrzytałem zębami z poirytowania. Być może to wszystko przez mój brak sympatii do Spider-Mana, bo sala bawiła się całkiem nieźle. Ale ja wystawiam:
SŁABY
A jak Wasza opinia? Widzieliście już nowego Spider-Mana? Koniecznie podzielcie się swoimi przemyśleniami w komentarzach u dołu strony lub na moich profilach w portalach społecznościowych: na Facebooku, Twitterze, Google+ i Ask.fm.

Komentarze