Maniak na gorąco #9: Doktor Strange w multiwersum obłędu

Doktor Strange w multiwersum obłędu

Marvel Studios uwielbia wciąż podnosić sobie poprzeczkę. Kolejne filmy są więc coraz większe, głośniejsze i mają raz na zawsze odmienić znane nam kinowe uniwersum. Druga część przygód Doktora Strange’a na pierwszy rzut oka też się taka wydaje. Tuż po wieloświatowym szaleństwie zaserwowanym w ostatnim Spider-Manie po raz kolejny trafiamy do multiwersum i znów — oprócz głównych bohaterów — spotykamy postaci z innych światów. Czasem nawet takie, które zdały się przywędrować z innych filmów.

Na szczęście Doktor Strange w multiwersum obłędu nie jest projektem nastawionym na wywołanie jak największego entuzjazmu fanów poprzez zarzucenie ich multum epizodów. To film zadziwiająco mocno skupiony na konkretnej historii niestanowiącej zapowiedzi większego wydarzenia czy ogromnego starcia. To jednak także film, który scenariuszowo wkurzył mnie chyba nawet bardziej, niż finał Obsesji Eve.

Fabuła filmu obraca się wokół Ameriki Chavez — dziewczyny obdarzonej umiejętnością swobodnego podróżowania po wieloświecie. Umiejętność ta jest jednak dla niej przekleństwem. America nie potrafi bowiem nad nią zapanować, a tajemnicze siły próbują jej ją odebrać. Wkrótce bohaterka trafia do głównego wszechświata MCU i nawiązuje sojusz ze Stephenem Strange’em. Ten będzie musiał uchronić ją przed niebezpieczeństwem z bardzo niespodziewanej strony.

To — jak widać — historia rozpisana wokół starego jak świat motywu damy w opałach i rycerza, który ma ją z tych opałów wybawić. Dodajmy do tego jeszcze fakt, że dzięki misji w sercu głównego bohatera zachodzi głęboka przemiana. Bez tego przecież nie może się obyć. Niestety według Michaela Waldrona nie może się obyć bez jeszcze jednej rzeczy. I to jeszcze bardziej uwsteczniającej całą filmową narrację.

Główną przeciwniczką doktora Strange’a jest w filmie bohaterka, której chyba nie można było przypisać gorszych motywacji. Nie posunie się ona bowiem przed niczym, byle tylko… mogła mieć dzieci. To problematyczny wątek z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że twórcy redukują tę postać do „szalonej matki”. Odbierają jej tym samym jakąkolwiek złożoność i opierają się na szkodliwym stereotypie. Po drugie, zupełnie ignorują drogę, jaką przeszła ta bohaterka w poprzednich filmach i serialach, w których pogodziła się z utratą rodziny. Jej krok wstecz nie wydaje się zatem szczególnie umiejętnie umotywowany. No i po trzecie: to narracja szczególnie szkodliwa dla osób pragnących, ale z różnych powodów niemogących mieć dzieci. Twórcy — co prawda, raczej nieświadomie i bez złej woli — malują ich w tym filmie jako maniakalnych złoczyńców. To wszystko ogląda się bardzo niekomfortowo.

Wszelkie pozostałe elementy scenariusza nie są niestety na tyle dobre, by tę historię ratować. Waldron, wprawdzie czuje postać Strange’a i całą zbudowaną wokół niego mitologię, a to duży atut zwłaszcza w scenach z początku filmu. Im jednak dalej w las, a historia coraz bardziej zbacza w kierunku sztampy, tym gorzej. Zawodzi zresztą nie tylko pomysł na antagonistkę, ale też brak odwagi w ukazywaniu wątków LGBT. Komiksowa America Chavez jest zadeklarowaną lesbijką, ale w filmie jej przynależność do społeczności zasygnalizowano tylko powierzchownie: maleńką przypinką z flagą i kilkusekundową sceną z retrospekcjami, którą w razie czego łatwo wyciąć, gdyby na jakimś rynku cenzorzy sobie takiej sceny nie życzyli. Dziękuję, wolę Eternals.

Od całej sztampy i kontrowersyjnie rozpisanych wątków nie odwraca też uwagi fan serwis. Twórcy wprowadzają do filmu epizody znanych lub mniej postaci, które jednak są w nim zupełnie niepotrzebne. Cóż bowiem z tego, że na moment popatrzymy sobie na jakiegoś ulubieńca, skoro tak właściwie jego obecność niczego do filmu nie wnosi? Pod tym względem nowy Doktor Strange zdecydowanie przegrywa ze Spider-Manem. W tamtym filmie, choć był on gościnnymi występami przeładowany, przynajmniej potrafiono je skutecznie wykorzystać i oprzeć na nich całą historię.

Jedynym, co ratuje najnowszego Strange’a, jest bardzo dobra reżyseria. Trudno się zresztą dziwić — Sam Raimi to na tyle oryginalny głos w Hollywoodzie, że nawet Kevin Feige nie był w stanie go do końca zagłuszyć. Dzięki temu Doktor Strange w multiwersum obłędu nabiera estetyki horroru z domieszką komedii, co zdecydowanie jest w kinie superbohaterskim odświeżające. Doskonale Raimi tworzy napięcie, a do tego fascynuje doskonałymi pomysłami wizualnymi. No i potrafi wpleść komedię tak, żeby nie męczyła, tylko skutecznie rozładowywała napięcie, co jest dużym plusem.

Aktorsko najnowszy film Marvela jest w większości poprawny. Cumberbatch kontynuuje swoją dotychczasową kreację i właściwie rzadko ją czymkolwiek wzbogaca, ale to wystarcza, by oglądać go bez zgrzytania zębami. Xochitl Gomez doskonale sprawdza się jako America Chavez i mam nadzieję, że jeszcze ją zobaczymy w MCU. Benedict Wong jako Wong jak zwykle wprowadza nieco lekkiego humoru, ale niezły jest również w tych bardziej dramatycznych scenach. No i Elizabeth Olsen, mimo że raczej nie powinna grać Wandy (w komiksach to postać pochodzenia romskiego), a jej rola została rozpisana przepotwornie źle, to wkłada w nią naprawdę mnóstwo pracy, zwłaszcza pod względem emocjonalnym.

Ostatecznie Doktor Strange w multiwersum obłędu to film, w którym całkowicie położono scenariusz i troszkę uratowano to reżyserią. Pod względem realizacji jest to bardzo odświeżająca pozycja w MCU (choć zdecydowanie nie na poziomie Eternals czy Czarnej pantery), ale to niestety nie wystarcza, by przymknąć oko na wpisane w tę opowieść krzywdzące stereotypy. A szkoda.

Komentarze