Maniak na gorąco #5: Spider-Man: Bez drogi do domu

Spider-Man: Bez drogi do domu

Jeśli miałbym wskazać superbohatera, który ludziom z Marvel Studios wybitnie się nie udał, to pewnie pierwszy do głowy przyszedłby mi Spider-Man w wykonaniu Toma Hollanda. Daleki jestem wprawdzie od modnych w Internecie twierdzeń, że twórcy filmów nie rozumieją komiksowego pierwowzoru (bo to bardzo puste twierdzenia), ale muszę powiedzieć, że ich reinterpretacja tego bohatera na potrzeby kinowego świata Marvela wybitnie mnie irytuje. Głównie tym, że to nieodpowiedzialny chłystek niezdrowo zachwycony największym dupkiem w MCU, czyli Tonym Starkiem. Na najnowszy film o człowieku-pająku szedłem więc nieco z popkulturowego przymusu. Ale trochę też z ciekawości, jak superbohater w wykonaniu Toma Hollanda poradzi sobie z wrogami znacznie ciekawszych filmowych Spider-Manów: tych z filmów Raimiego i Webba.

Bez drogi do domu (swoją drogą: co za kretyński pod względem stylistycznym polski tytuł) zaczyna się tam, gdzie zakończyła się poprzednia część: w ujawnionym pośmiertnie nagraniu Mysterio wrabia Spider-Mana w morderstwo i ujawnia jego tożsamość całemu światu.

To ciekawy punkt wyjścia, bo wywraca cały świat Petera Parkera do góry nogami. Niestety scenarzyści, Chris McKenna i Erik Sommers, nie doceniają jego potencjału. Ciekawe konsekwencje nagrania Mysterio przeplatają więc ciągnącymi się i mało wnoszącymi do fabuły scenami komediowymi. Najgorsza z nich — powrót Petera do szkoły — to wręcz sztandarowy przykład na to, jak popsuć tempo filmowej narracji.

Problemy z tempem i odpowiednim tonem są widoczne również dalej, ale wtedy nie doskwierają już tak bardzo. A to dlatego, że historia zbacza w bardzo ciekawe rejony. Parker próbuje na skróty załatwić wszystkie swoje problemy i udaje się po pomoc do Stephena Strange’a. Zaklęcie czarodzieja się jednak nie udaje, a jego zepsucie ma ogromne konsekwencje, bo ściąga do filmowego świata złoczyńców z poprzednich filmów o Spider-Manie: doktora Octopusa, Zielonego Goblina, Electro, Sandmana i Reptile’a. Kiedy zaś Spider-Holland dowiaduje się, że ich przeznaczeniem jest zginąć z ręki innych Spider-Manów, staje przed wyborem: pozwolić na to albo pomóc im powrócić na ścieżkę dobra. Oczywiście wybiera to drugie.

To szalony pomysł: film superbohaterski, w którym bohater nie dąży do tego, by pokonać złoczyńcę, ale by mu pomóc? I to z tym samym Spider-Manem, który wcześniej bezrozumnie walczył z ofiarami kapitalistycznego ucisku z rąk Tony’ego Starka? Zdecydowanie jest w tym pewna przewrotność, a może i też reakcja na te nieliczne krytyczne głosy odnoszące się do dotychczasowego portretu Spider-Mana w MCU. Tak czy siak, to mało ograne podejście czyni film znacznie ciekawszym pod względem fabularnym, bo pozwala wreszcie rozwinąć Petera Parkera w kierunku znacznie bliższym jego klasycznemu wizerunkowi. W niepamięć odchodzi więc powoli lekkomyślny młodzieniaszek, ustępując miejsca komuś, kto wreszcie zaczyna rozumieć, że „z ogromną mocą musi się wiązać ogromna odpowiedzialność” (przepraszam, musiałem). To słynne komiksowe zdanie pada zresztą w jednej z kluczowych scen i o dziwo nawet nieźle pod względem emocjonalnym wybrzmiewa.

Włączenie w film postaci z poprzednich filmów o Spider-Manie to posunięcie, na które można spojrzeć w dwojaki sposób. Z jednej strony to zagranie na nostalgii widzów, i to dość prymitywne. Koncerny rozrywkowe zdają się po tę nostalgię sięgać coraz częściej, a objawia się to nie tylko coraz większą sequelozo-restartozą czy budowaniem odpowiedniej atmosfery, ale dosłownym wręcz czerpaniem z dawnych dzieł popkultury, często bez ich dogłębnego zrozumienia (vide: Player One). Nowy Spider-Man trochę w tę pułapkę krzyczenia do widzów: „Patrzcie, postać z poprzednich filmów! Tak ją lubiliście! Popatrzcie sobie i posłuchajcie znanych kwestii!” wpada. Jest więc Bez drogi do domu nieco bezczelnym fan-serwisem, owocem marketingowego cynizmu nastawionego na przyciągnięcie jak największej liczby widzów (co się oczywiście sprawdza). Ale byłoby pójściem na łatwiznę interpretowanie tych wątków tylko w taki sposób.

Powrót do poprzednich Spider-Manów to bowiem również okazja do rozwinięcia Petera Parkera i ustawienia go na właściwych torach, a przy okazji sposób na domknięcie wątków porzuconych wcześniej filmowych serii, czy nawet ich pewne zrewidowanie. To niesamowite, jak serie, które kiedyś spisano na straty, mogły zyskać nowe życie i jeszcze raz zaistnieć na wielkim ekranie. Może nie w formie idealnej, ale — i tu muszę pochwalić McKennę i Sommersa — rozpisanej całkiem zgrabnie i sporo wnoszącej do głównej fabuły. Pożenienie tego wszystkiego na pewno nie było łatwe, ale wyszło całkiem nieźle.

Całe Bez drogi do domu to trochę również — mam wrażenie — próba zmiany dotychczasowego kursu obranego w filmach o Spider-Manie w ramach MCU. Cała historia stanowi obietnicę odejścia od dotychczas budowanego w tych filmach wizerunku Petera Parkera. Bohater staje się w jej toku bardziej odpowiedzialny i wreszcie zaczyna zachowywać się tak, jak na człowieka-pająka przystało. No i wreszcie zyskał choć odrobinę mojej sympatii.

Oczywiście jest w tym scenariuszu sporo fabularnych uproszczeń, a te siłą rzeczy objawiają się lukami i fabularnymi niespójnościami. Skłamałbym jednak, że przeszkadzają one jakoś szczególnie w seansie, bo sprytnie przysłonięto je emocjami.

Przeszkadza za to czasami  nierówna reżyseria Jona Wattsa. Już od jego pierwszego Spider-Mana widać wyraźnie, że ten mający raczej horrorowo-thrillerowe korzenie reżyser kompletnie nie radzi sobie ze scenami humorystycznymi. Tak jest i w tej części. Te gorsze elementy w materiale od McKenny i Sommersa Watts dodatkowo podkreśla absolutnym brakiem komediowego wyczucia czasu i fatalnym montażem. Ten ostatni zresztą sporo filmowi odbiera, bo przez eksponowanie humoru obrywa się kilku scenom mających budzić emocje. Niestety nierzadko nie budzą ich odpowiednio intensywnie, bo zostają szybko ucięte.

Ma Watts jednak pomysły niezłe, jak choćby na początku filmu, kiedy realizuje długie ujęcie w mieszkaniu Parkera i całkiem zgrabnie podkreśla nerwową atmosferę za pomocą krążącej po pokoju kamery. Nie da się też odmówić filmowi widowiskowości (choć dwaj Marvelowi poprzednicy Bez drogi do domu — Shang-Chi i Eternals — biją pod tym względem obraz Wattsa na głowę). Dobrze też wychodzi Wattsowi łączenie własnego stylu ze stylem poprzedników — całkiem udane są choćby sceny, w których cytuje wizualny język Scotta Derricksona z Doktora Strange’a.

Aktorsko jest to film bardzo w porządku. Tom Holland dość zgrabnie prowadzi swojego bohatera przez filmowe wydarzenia, a Zendaya i Jacob Batalon umiejętnie go w tym wspierają. Udaje im się dość dobrze ująć doświadczenie ludzi, którzy znajdują się u progu wejścia w dorosłość i muszą pokonać tę jeszcze jedną przeszkodę, by móc ten próg przekroczyć. Wspaniali są też aktorzy, którzy powtarzają swoje role z poprzednich filmów. To cudowne móc znów zobaczyć Alfreda Molinę z metalowymi mackami czy cudownie lawirującego na granicy aktorskiej przesady Willema Dafoe w roli Normana Osborna. Obecność tych spider-manowych weteranów mocno wzbogaca i tak niezły pod względem aktorskim film.

Na osobny akapit moich już i tak rozrośniętych przemyśleń zasługuje muzyka autorstwa Michaela Giacchino. Spider-Many nie należą może do jego najwybitniejszych dzieł (tutaj prym niezmiennie wiodą Zagubieni, Odlot i Wojna o planetę małp, choć czekam z niecierpliwością na Batmana), ale kompozytorowi udało się napisać dość chwytliwy, zapadający w pamięć motyw muzyczny, który lubię sobie nucić pod nosem. Bez drogi do domu to pod względem muzycznym zdecydowanie najlepszy Spider-Man od Giacchino: rozpisany na ogromną orkiestrę, ale również z utworami przeznaczonymi dla mniejszych zespołów i na nietypowe instrumenty. To ścieżka dźwiękowa bardzo różnorodna i ciekawa. Nie obyło się też oczywiście bez typowych dla Giacchino rozwiązań: energicznej perkusji, nietypowych technik gier na instrumentach czy wreszcie fantazyjnego wykorzystania instrumentów dętych blaszanych. To wszystko doskonale ze sobą współgra i naprawdę przyjemnie się tego słucha — nie tylko w kontekście filmowym, ale również w oderwaniu od niego: z płyty czy na serwisach streamingowych.

I na sam koniec niestety muszę trochę ponarzekać na polskie napisy do filmu. Jako tłumacz bardzo nie lubię tego robić, bo niestety tak się przyjęło, że nasza praca zauważana jest tylko wtedy, gdy coś spartaczymy. No ale kiedy polski dystrybutor, United International Pictures Polska, zatrudnia do tłumaczenia tak ważnego popkulturowo filmu tłumaczkę, która ewidentnie nie ma pojęcia o tzw. segmentacji (podział zdań na napisy i linijki jest tragiczny) i nie radzi sobie z wyrażeniami idiomatycznymi (takimi jak np. glass-half-full person), nie można tego zbyć milczeniem. Śmiem twierdzić, że poskąpiono tu kasy na porządną adiustację, która pewnie wiele błędów by wyeliminowała. A tak niestety napisową wersję filmu ogląda się mało przyjemnie.

Czy Bez drogi do domu to najlepszy film o Spider-Manie? Nie — zdecydowanie przegrywa on moim zdaniem ze Spider-Manem 2 od Raimiego i animowanym Spider-Manem: Uniwersum. Ale mogę z całą pewnością, że to najlepsza odsłona przygód człowieka-pająka w ramach MCU. To film niepozbawiony wad, który daje jednak nadzieję, że kinowa przyszłość tego superbohatera będzie przynajmniej intrygująca, a dotychczasowe błędy w jego prowadzeniu zostaną naprawione. To wreszcie doskonałe domknięcie dotychczasowych filmów (i to nie tylko tych w ramach MCU) oraz gratka dla fanów postaci. I choćby dlatego warto ten film obejrzeć.

Komentarze