Maniak ocenia #289: „Wonder Woman”

MANIAK PISZE WSTĘP

Siedemdziesiąt sześć lat temu psycholog William Moulton Marston stworzył bohaterkę wyjątkową. W świecie, w którym superbohaterami byli głównie mężczyźni, zadebiutowała Wonder Woman — Amazonka, której siłą nie były pięści, ale miłość i nadzieja. Od tego czasu, choć zaliczała wzloty i upadki, bohaterka wciąż rozpalała wyobraźnię ludzi na całym świecie. W latach siedemdziesiątych doczekała się nawet serialu ze znakomitą Lyndą Carter. Ale nigdy nie miała szczęścia do filmów kinowych.
Próby przeniesienia przygód rozpoczęły się już w 1996, a z projektem były wiązane kolejno nazwiska takich reżyserów i scenarzystów jak Ivan Reitman (Pogromcy duchów), Jon Cohen (Raport mniejszości) czy wreszcie Joss Whedon (Buffy: Pogromczyni wampirów). Nic jednak z tego nie wyszło. Do czasu.
Rok temu Wonder Woman wreszcie zadebiutowała na wielkim ekranie w filmie Batman v Superman. Nie był to obraz ciepło przyjęty (choć ja zawsze i wszędzie będę go bronić), ale większość recenzentów zgadzała się co do jednego: izraelska aktorka Gal Gadot w roli słynnej superbohaterki to zdecydowanie pozytywny aspekt filmu.
Batman v Superman to oczywiście tylko wstęp. Planując rozbudowę filmowej serii zbudowanej wokół świata komiksów DC, postanowiono więc w końcu dać szansę Wonder Woman i nakręcić obraz skupiony tylko na niej. Film powierzono najpierw Michelle MacLaren (Breaking Bad), która jednak zrezygnowała z projektu. Wodze przejęła wtedy Patty Jenkins, autorka filmu Monster z Charlize Theron. I tym sposobem Wonder Woman po 76 latach w końcu trafia na ekrany kin.
Oczywiście z filmem wiązało się wiele obaw, przede wszystkim dlatego, że poprzednie obrazy z raczkującej dopiero serii nie zdobyły dużej przychylności krytyków. Mógłbym oczywiście kłócić się i twierdzić, iż nie były to filmy tak złe, jak je malowano (przynajmniej dwa pierwsze), ale cóż — byłbym w mniejszości (i to takiej bardzo małej; możliwe, że składającej się z tylko jednej osoby). Dlatego miałem nadzieję, że Wonder Woman odniesie nie tylko sukces finansowy, ale także artystyczny. We wtorek rano okazało się, że krytycy uwielbiają film Jenkins, a wczesne prognozy zapowiadają także ogromne wpływy ze sprzedaży biletów. Tym chętniej podreptałem do kina. I wcale się nie zawiodłem.

MANIAK O FABULE

Scenariusz filmu napisał Allan Heinberg i nie był to wybór przypadkowy. Heinberg bowiem, poza tym, że popełnił wiele scenariuszy serialowych, pracował też sporo w komiksach. W tym nad serią o Wonder Woman.
Heinberg przygotował swój tekst na podstawie pomysłów własnych, a także Zacka Snydera, Jasona Fuchsa oraz Geoffa Johnsa. Kwartet postanowił nieco zmienić genezę superbohaterki. Ta była poprzednio mocno związana z II wojną światową (w tej pierwszej, Marstonowej wersji), ale tym razem Wonder Woman zostaje rzucona w wir I wojny. I okazał się to strzał w dziesiątkę. Ale od początku.
Diana jest wychowywana na wyspie Temiskira przez matkę Hippolitę i trenowana na wojowniczkę przez generał Antiope. Wkrótce u brzegu Temiskiry rozbija się samolot pilotowany przez Amerykanina Steve’a Trevora. Rozpoczyna to lawinę wydarzeń, w wyniku których Diana opuszcza rodzimą wyspę i postanawia położyć kres Wielkiej Wojnie. A właściwie to wszelkiej wojnie.
To z jednej strony klasyczny film o narodzinach superbohatera. Heinberg skrupulatnie odhacza wszystkie obowiązkowe elementy takiej historii. Diana dorasta, następuje przełomowy moment w jej życiu, przeistacza się w bohaterkę, aż w końcu toczy walkę z antagonistą, odkrywając przy okazji mroczny sekret na temat swej przyszłości. Niby nic nowego, ale jak to mówią: „Diabeł tkwi w szczegółach”.
Po pierwsze, mamy więc otoczkę mitologiczną. Nie jest to jednak mitologia w wersji, jaką znamy z książek, a Heinberg raczej bawi się konceptem, mieszając własne pomysły z rozwiązaniami takich scenarzystów jak Perez czy Azzarello. Wychodzi może niekoniecznie coś bardzo oryginalnego, ale na pewno bardzo pasującego do świata Wonder Woman.
Po drugie, dostajemy doskonałe wprowadzenie w świat Amazonek. Poznajemy ich obyczaje, codzienne życie i wierzenia, co pozwala lepiej zrozumieć późniejsze motywacje Diany. Najwspanialsze są jednak wzajemne relacje poszczególnych kobiet, a zwłaszcza głównej trójcy: ciekawej życia Diany, kochającej i nadopiekuńczej Hippolity oraz bezwzględnej Antiope.
Po trzecie, dzięki znakomitemu wstępowi na Temiskirze, bardzo gładko wchodzimy w drugi i trzeci akt filmu, rozgrywające się już poza Rajską Wyspą. Wtedy na arenę wkracza Steve Trevor i jest to chyba jedna z najlepiej rozpisanych postaci w całym filmie. Nieco sarkastyczny, czasem trochę ciapowaty, a przede wszystkim cudownie zdezorientowany, kiedy Diana słusznie kwestionuje obyczaje zewnętrznego świata. Trevor zresztą świetnie podkreśla zderzenie głównej bohaterki ze światem poza wyspą. I właśnie tutaj film staje się najciekawszy.
Choć na pierwszym planie wciąż mamy Dianę i jej podszyty naiwnością idealizm, to obok historii o jej narodzinach kształtuje się też opowieść bardzo antywojenna. I choć nie jest może tak efektowna jak Przełęcz ocalonych Mela Gibsona, to zdecydowanie działa na wyobraźnię i albo umacnia w postawie pacyfizmu (mój przypadek), albo każe choć na chwilę zastanowić się nad problemem (jeśli wcześniej idei wojny nie kwestionowaliście). Nawet jeśli bywa czasem zbyt dosłowna.
Niezły jest także trzeci akt, w którym dochodzi do starcia z czarnymi charakterami. Tych jest kilku, a ten najważniejszy skrywa istotną tajemnicę. Nie do końca Heinberg pozwala tej tajemnicy, co prawda, wybrzmieć, ale raz, że tworzy naprawdę ciekawych, kierujących się zrozumiałymi motywami łotrów; a dwa, że potrafi tą końcówką poruszyć, podkreślając w niej jednocześnie największą siłę bohaterki: jej miłość.
W tle całej historii pojawia się oczywiście wiele innych wątków. Jest trochę spostrzeżeń feministycznych (przede wszystkim w znakomitych i zabawnych wymianach zdań Diany z Ettą Candy), jest też — jak już wspominałem — sporo kwestionowania zasad działania współczesnego świata. To ostatnie oparte jest na niewiedzy Diany wynikającej z izolacji Temiskiry, ale jej spostrzeżenia — choćby na temat zegarka, któremu dajemy sterować biegiem naszego życia — okazują się zaskakująco trafne, nawet jeśli miejscami banalne.
Całkiem zgrabnie wychodzi wątek romansowy. Nie jest on nachalny i rozwija się powoli, w naturalny sposób. Tutaj nie ma strony dominującej, a miłość oparta jest na wzajemnym szacunku i równości.
No i wreszcie elementy humorystyczne. Tak zwane DC Extended Universe często dostaje cięgi za to, że jest zupełnie pozbawione jakichkolwiek żartów. Choć nie jest to do końca prawda, Wonder Woman jest na pewno zdecydowanie lżejsza od poprzedników. Humoru jest nieco więcej, ale zawsze jest to humor przemyślany, inteligentny i doskonale zrównoważony.

MANIAK O REŻYSERII

O tym, że Patty Jenkins wykonała kawał dobrej roboty przy reżyserii filmu, niech świadczy fakt, że wzruszyła mnie do łez już niemal od pierwszych scen. Może to dlatego, że tak bardzo czekałem na ten film, ale widok małej Diany podglądającej trening starszych Amazonek wywołuje silne emocje. I tak jest zresztą z całym filmem, który na przemian wzrusza, bawi i zmusza do refleksji. A Jenkins odnajduje między tym wszystkim idealną równowagę.
Tworzy doskonałe sceny ekspozycji, ma rękę do elementów bardziej komediowych i kręci zapierające dech w piersiach sekwencje akcji. Być może niektórym będzie przeszkadzać spora ilość scen w zwolnionym tempie, ale moim zdaniem są zrealizowane genialnie i świetnie podkreślają wyjątkowy styl walki Wonder Woman. Doskonale zresztą obrazuje to chyba najbardziej emocjonująca scena filmu, w której Diana samowolnie wybiega z okopów i rusza w kierunku wroga — zdeterminowana, by ratować pojmanych cywilów. Tak, tu też łezka nieźle kręci się w oku.
Być może w ostatnim akcie filmu Jenkins nieco przesadza z efektami specjalnymi, ale z drugiej strony nie odczułem tego szczególnie mocno. Nie był to bowiem pusty spektakl dla spektaklu, ale każdy moment finałowej walki miał jakieś znaczenie w budowaniu postaci. I stanowił podbudowę do ostatecznej puenty filmu, absolutnie cudownej i zgodnej z duchem Wonder Woman.

MANIAK O AKTORACH

Wonder Woman jest także świetnie obsadzona. Gal Gadot już w Batman v Superman pokazała, że jest wyśmienitą Dianą, ale tutaj wybija się na wyżyny. Wspaniale oddaje naiwność, prostolinijność i wdzięk bohaterki, wiarygodnie przeistaczając się w nieustraszoną wojowniczkę. Jak napisała na swoim twitterze Gail Simone, Gal Gadot jest tak bardzo Wonder Woman, że Wonder Woman pożycza od niej ciuchy. I to jest zdecydowanie prawda.
Poza tym jest Chris Pine, który łączy naturalny, szelmowski urok z bohaterstwem i humorem. Doskonale wie, kiedy jego Steve Trevor powinien twardo stąpać po ziemi, a kiedy puścić do widza oczko i lawiruje między tymi dwoma obliczami bohatera z prawdziwą gracją.
Absolutnym objawieniem okazuje się Lucy Davis w roli Etty Candy. Aktorka oddaje właściwie esencję tej bohaterki z komiksów, wykazując się przede wszystkim niesamowitym poczuciem humoru.
Bardzo miłą niespodzianką są drugoplanowej role takich aktorów jak Saïd Taghmaoui (Sameer), Ewen Bremner (Charlie) czy Eugene Brave Rock (Chief). Panowie tworzą kreacje ciekawe i choć z początku można odnieść wrażenie, że oparte na stereotypach, to są później pomysłowo rozwijane.
Amazonki są niesamowite, a twórcy filmu nie obawiają się konwencji i nie zwracają uwagi na rasę aktorek, które się w nie wcielają. Ich społeczność jest więc niezwykle różnorodna. Niemniej jednak na pierwszy plan — poza Dianą — wysuwają się Connie Nielsen jako Hippolita oraz Robin Wright jako Antiope. To kreacje znajdujące się trochę po przeciwnych biegunach: Nielsen sprawia wrażenie łagodnej i rozważnej, natomiast Wright surowej, miejscami bezwzględnej. Świetnie się w ten sposób uzupełniają.
Poza tym warto wspomnieć o roli Davida Thewlisa, wcielającego się w Patricka Morgana. To intrygująca rola, z początku niepozorna, ale z biegiem wydarzeń przybiera na wadze. Thewlis to klasa sama w sobie, więc wywiązuje się z zadania z nawiązką.
Parę czarnych charakterów grają Danny Huston i Elena Anaya. Huston wciela się w generała Ericha Ludendorffa, bohatera opartego na postaci historycznej (choć raczej z nazwiska i roli, bo jego losy są tu zupełnie inne niż w rzeczywistości). To rola całkiem niezła, choć miejscami przerysowana, zwłaszcza w finałowych scenach. Ale Hustona i tak ogląda się na ekranie z przyjemnością.
Anaya przerysowuje swą postać, ciekawą reinterpretację komiksowej dr Poison, nawet jeszcze bardziej, ale to tworzy bardzo dobry efekt. No i znakomicie gra spojrzeniem, zwłaszcza że z racji częściowej protezy twarzy jej bohaterka ma ograniczoną mimikę.

MANIAK O TECHNIKALIACH

Zdjęcia filmu są przepiękne. W scenach rozgrywających się na wyspie wręcz tryskają kolorami, podczas gdy te w Londynie czy na froncie są nieco szarawe. Tworzy to znakomity kontrast i podkreśla dwa etapy życia Diany: ten rozkoszny na Temiskirze i ten, w którym zmaga się z okrucieństwem wojny. W połączeniu z zapierającymi dech w piersiach plenerami i starannie przygotowanymi wnętrzami daje to niesamowity efekt.
Montaż jest w większości klasyczny, Brak tu jakichś nowatorskich, fikuśnych rozwiązań, które odwracałyby uwagę od fabuły. Całość jest bardzo spójna, a kolejne sceny logicznie z siebie wynikają, co zadowolić powinno osoby, które narzekały na mniejszą koherentność Batman v Superman.
Porywają również kostiumy. Stroje Amazonek są niesamowite. Nawiązują nieco do starożytnej Grecji, a przy okazji mają też elementy zaczerpnięte z komiksów, co wygląda obłędnie. Świetnie też wypadają kostiumy z epoki: mundury, suknie, płaszcze. Nic zresztą dziwnego: za projekty odpowiadała Lindy Hemming, która wcześniej pracowała przy drugiej części Harry’ego Pottera czy Batmanach Nolana.
Efekty specjalne są bardzo nierówne. Udaje się na pewno animowana sekwencja z początku filmu. Ilustruje ona opowieść Hippolity o greckich Bogach i zachwyca stylistyką malowanego obrazu oraz delikatną animacją. Świetnie wypadają sekwencje w zwolnionym tempie, zwłaszcza kluczowa scena, w której Wonder Woman wychodzi z okopów. Trochę mniej udane są eksplozje i błyski towarzyszące finałowej walce — te przydałoby się nieco dopracować.
I na koniec muzyka. Wonder Woman dostała już świetny motyw przewodni w Batman v Superman (to przy okazji mój dzwonek telefonu). Napisał go Hans Zimmer, który jednak nie pracował przy solowym filmie bohaterki. Jego miejsce zajął Rupert Gregson-Williams, nieco mniej znany młodszy brat Harry’ego Gregson-Williamsa. Mniej znany, ale równie utalentowany. Choć jego ścieżka dźwiękowa nie jest może oparta na zapamiętywalnych motywach, to zdecydowanie działa tak, jak należy. Sprawdzają się zarówno podnoszące na duchu melodie towarzyszące bohaterskim wyczynom bohaterki, jak i złowieszczo brzmiące dźwięki w scenach z czarnymi charakterami. Jest oczywiście wspomniany motyw muzyczny Zimmera, który Gregson-Williams dość wprawnie wplata we własne kompozycje — mimo że stylistycznie są zupełnie inne.

MANIAK OCENIA

Patty Jenkins stworzyła obraz, jakiego chyba jeszcze nie było. Po dwóch seansach i planowanych kolejnych mogę zdecydowanie powiedzieć, że to jeden z moich ulubionych filmów nie tylko superbohaterskich, ale i filmów w ogóle. Świetnie napisani bohaterowie, niegłupi (nawet jeśli nieco banalny) morał, sporo emocji i przede wszystkim wspaniała Wonder Woman. Jeśli jeszcze nie widzieliście filmu, to przestańcie marnować czas, czytając tę recenzję, tylko prędko biegnijcie do kina. Nie pożałujecie.
DOBRY

Jak zwykle zachęcam do wejścia ze mną w dialog. Chętnie poznam Wasze opinie, które możecie zostawić w komentarzu poniżej, albo na moich profilach w mediach społecznościowych: na Facebooku, Twitterze, Google+ i Ask.fm.

Komentarze