Maniak inaczej #72: Maniak i magiczna lektura, czyli 20 lat Harry’ego Pottera

MANIAK ZACZYNA

Wczoraj minęło 20 lat, odkąd w Wielkiej Brytanii ukazał się pierwszy tom serii o Harrym Potterze. W Polsce wydano go niecałe dwa lata później, w kwietniu 2000 roku. W tym samym roku wyszedł u nas także tom drugi, a jakoś niedługo po tym dostałem obie książki w ramach spóźnionego prezentu na I Komunię. I tak zaczęła się wielka literacka przygoda, która trwa po dziś dzień.

MANIAK WSPOMINA

Choć Harry Potter nie jest może moją najukochańszą serią książkową (ten tytuł przypada bez dwóch zdań Mrocznym materiom Philipa Pullmana), to zajmuje w moim sercu zdecydowanie ważne miejsce.
Te dwie pierwsze, sprezentowane mi przez chrzestnego i kuzynki książki, przeczytałem w kilka wieczorów i natychmiast się zakochałem. Autorka, Joanne Kathleen Rowling, stworzyła porywający, intrygujący świat, świetnych bohaterów, z którymi małemu maniakowi Krzysiowi łatwo było się utożsamić (najbardziej lubił Hermionę), a przede wszystkim skonstruowała każdą z opowieści jak dobry kryminał, w którym zręcznie myliła tropy i wodziła czytelnika za nos.
Nie minęło wiele czasu, a w kiosku nieopodal mojego miejsca zamieszkania zauważyłem trzecią część serii, którą natychmiast pobiegłem kupić, a potem szybko pochłonąłem. Wkrótce potteromania wybuchła w Polsce na dobre i po kolejne książki zawsze biegałem do księgarni już w dniu premiery. Lektura każdej z nich była coraz bardziej wciągająca — do tego stopnia, że potrafiłem rzucić wszystko, byle by tylko ją ukończyć. Tak silnie oddziałało na mnie w gruncie rzeczy niewiele utworów popkultury: z gier pewnie Dreamfall czy niektóre odsłony Tomb Raidera; z seriali Zagubieni i Once Upon a Time, a z książek Mroczne Materie.
Siła Pottera tkwiła nie tylko w tym, że był wprawnie napisany, ale również w tym, że jako czytelnik dorastałem wraz z głównymi bohaterami, zawsze będąc w mniej więcej tym samym wieku, co oni. Miewałem więc podobne nastoletnie problemy (wyłączając, rzecz jasna, te magiczne), a Rowling uczyła mnie je rozwiązywać. Więcej, pomogła mi także ukształtować światopogląd, ucząc o niebezpieczeństwach przeróżnych ideologii i pokazując — być może rzecz banalną — że na świecie zawsze jest miejsce na dobro.
Moją ulubioną częścią serii zawsze był Zakon Feniksa. Dlatego, że przede wszystkim doskonale oddziaływał na moje emocje. Kluczowa scena, w której ginie (mam nadzieję, że na tym etapie to żaden spoiler) Syriusz Black  — postać z którą niesamowicie się zżyłem — wywołała u mnie strumienie łez, wzmagane przez końcowe rozdziały, w których Harry nie może się z tą śmiercią pogodzić. Tak emocjonalnie rozkleić się nad książką zdarzało mi się rzadko. Ale dziś Zakon Feniksa rozpatruję też w innych kategoriach — jako złowrogie political fiction, pokazujące zalążki państwa totalitarnego. Warto więc do Pottera wracać po latach, bo zauważa się w nim nowe rzeczy.
Najmniej lubiłem Więźnia Azkabanu, choć z czasem zacząłem tę część doceniać. A wiecie, dlaczego mały Krzyś nie pokochał jej tak bardzo jak resztę? Bo to jedyna, w której nie wystąpił Voldemort we własnej osobie, a Krzyś lubił grozę sianą przez tę postać. Ale tak czy siak, były w tej części ciekawe elementy — bardzo ładnie rozegrany motyw podróży w czasie czy świetnie budowana tajemnica Syriusza Blacka, z czego z resztą narodziła się później fantastyczna relacja.
Poza książkami są też oczywiście filmy. Jak to z adaptacjami bywa, czasem były lepsze, czasem gorsze. Najbliższy moim książkowym wyobrażeniom był chyba świat wykreowany przez Chrisa Columbusa w dwóch pierwszych częściach. Dałem się jednak porwać także wizji Cuaróna, który nieco to wszystko ożywił i udziwnił, tworząc przy okazji chyba najlepszą odsłonę filmowej serii, a przynajmniej tę, którą najbardziej lubię (o, ironio!). Niezły był też obraz Mike’a Newella, choć były w nim pewne braki. A potem przyszedł David Yates. Jego Zakon Feniksa niestety nie okazał się dobrą adaptacją, a raczej zlepkiem scen złożonym bez konkretnego pomysłu. Pamiętam, że wychodziłem z kina bardzo zawiedziony. Nieco lepszy okazał się Książę Półkrwi — tu Yates obrał już jakąś konwencję. Szkoda tylko, że wolał zrobić komedię romantyczną, a na drugi plan odłożył to, co w książkowej wersji było najciekawsze: psychikę młodego Voldemorta czy nałogowe wręcz przywiązanie Pottera do tajemniczego podręcznika z notatkami Księcia Półkrwi. Na szczęście reżyser zrehabilitował się ostatnimi częściami filmu: podzielone na dwie części Insygnia Śmierci na nowo ożywiały książkową magię i potrafiły oddziaływać na emocje.
Jako gracz oczywiście nie mogłem oczywiście nie sięgnąć po komputerowe przygody czarodzieja, choć przyznam się, że z początku byłem serią zauroczony, ale od czwartej części wzwyż mój entuzjazm malał, aż w końcu zupełnie przestałem się potterowymi grami interesować.

MANIAK KOŃCZY

Choć główna seria dobiegła końca, autorka wciąż rozwija stworzony przez siebie świat. Powstały więc: serwis Pottermore, na którym kiedyś można było na nowo przeżyć książkowe przygody, a dziś można poczytać różne ciekawostki i nowiny na temat Pottera; teatralna kontynuacja, która przeciętną fabułę nadrabia zgrabnie nakreślonymi postaciami (muszę w końcu napisać jej recenzję!) czy wreszcie nowa seria filmowa poświęcona magizoologowi Newtowi Scamandrowi. I choć być może są to obliczone działania marketingowe, to ja się z nich bardzo cieszę, bo świat Pottera wciąż rozbudza moją wyobraźnię i wiele uczy. I oby robił to przynajmniej przez kolejne 20 lat.
A jak wyglądało Wasze pierwsze spotkanie z serią? Napiszcie o tym koniecznie w komentarzach poniżej lub na moich profilach w mediach społecznościowych: na Facebooku, Twitterze, Google+ i Ask.fm.

Komentarze