Maniak ocenia #281: "Mad Max: Na drodze gniewu"

MANIAK NA POCZĄTEK


Tak po prawdzie, to nigdy nie byłem szczególnie wielkim fanem serii „Mad Max”. Uwielbiał ją mój tata, zwłaszcza część drugą i scenę z puszką jedzenia dla psa. Mnie do wojownika szos jakoś szczególnie nie ciągnęło, ale cóż: kiedy tata pokazywał mi te filmy byłem li i tylko szczenięciem, jak to się mówi.
W zeszłym roku szalony (czy może trafniejsze byłoby tu określenie „wściekły”?) Max przyciągnął mnie jednak do kin swoją czwartą częścią. Tym razem bez Mela Gibsona i z fabułą, która gdzieś tam delikatnie nawiązuje do poprzednich filmów, ale z grubsza podąża własnym torem. Swoisty nowy początek, na miarę naszych czasów. W dodatku wkurzający (jakąś totalnie abstrakcyjną) grupę facetów, chcących pielęgnować „prawdziwą męskość”, bo jak to: dlaczego tam tyle kobiet i dlaczego mają wiodące role? Taka reklama jest na wagę złota.
Wziąłem więc w czerwcu mamę (tacie się nie chciało) i ruszyłem do kina. Z sali wyszedłem bardzo usatysfakcjonowany (mama też). Bo fajny był ten Maks. Tak fajny, że po kilku miesiącach mogę z łatwością odtworzyć z pamięci, co mi się w nim podobało. Uwaga, spoiler: niemal wszystko.

MANIAK O SCENARIUSZU


Max Rockatansky zostaje schwytany przez tzw. trepy wojny (podoba mi się to tłumaczenie „war boys”) i uwięziony w cytadeli niejakiego Immortana Joe (nie podoba mi się tłumaczenie „Wieczny Joe”, nie uwzględnia niestandardowej pisowni oryginału). Jako uniwersalny dawca (wychodzi na to, że ma grupę 0) idealnie nadaje się na taki żywy worek krwi, z którego mogą czerpać chore trepy wojny. Wkrótce z cytadeli Immortana Joe, wraz z jego pięcioma konkubinami, ucieka (ale nie tak „o”, tylko pomysłowo, z fortelem) niejaka Furiosa, która zamierza uwolnić kobiety. Gdy jej podstęp wychodzi na jaw, trepy wojny ruszają w pościg. W całą aferę — mimo woli — zostaje oczywiście wplątany Max.
Głównym scenarzystą filmu jest George Miller, jego reżyser. Wspomogli go: artysta komiksowy Brendan McCarthy i aktor (który grał w pierwszym „Mad Maksie”), Nico Lathouris. Już na planie pracowała także Eve Ensler — dramatopisarka, która pomogła pogłębić postaci kobiece. Jako ciekawostkę można podać, że jeszcze przed powstaniem scenariusza powstał scenorys (czy też storyboard, jak ktoś woli) — co w przypadku filmu tak mocno stawiającego na opowiadanie obrazem w gruncie rzeczy nie dziwi.
Całą historię — bez wdawania się w zbędne szczegóły (jak zrobiłem wyżej) — da się właściwie opisać w jednym zdaniu: „Jedni ścigają drugich w tę i we w tę, aż w końcu ci dobrzy zwyciężają”. Taki opis byłby jednak wobec obrazu trochę niesprawiedliwy, bo uwzględniałby tylko jego powierzchowną warstwę. A gdzieś tam pod tą powierzchnią jest coś więcej; gdzieś w tym szalonym pościgu pełnym emocji Miller z kolegami i koleżanką umieścili całkiem mądre przesłanie. A nawet kilka.
Przede wszystkim „Mad Max: Na drodze gniewu” dość otwarcie atakuje patriarchalny model społeczeństwa oparty na wyzysku tych słabszych; władzę skupioną w ręku samca alfy-okrutnika. Potem twórcy idą w drugą stronę i odrzucają też system matriarchalny — choć tu robią to nieco mniej dosadnie. I wreszcie na koniec, trochę jak Ann Jellicoe w sztuce „The Rising Generation”, film pokazuje, że społeczeństwo należy budować na jedności i równości; trzeba w nim wziąć pod uwagę wszystkich i nie należy skupiać władzy w ręku jednej grupy. Scenarzyści dają tym samym do zrozumienia, na czym tak naprawdę polega feminizm i w gruncie rzeczy wykorzystują do tego dość proste środki, tak żeby wiadomość dotarła do wszystkich zainteresowanych.
Przewija się też w tym „Mad Maxie” — podobnie zresztą jak w poprzednich — motyw przetrwania. To właśnie chęć przeżycia jest głównym motorem działań bohaterów. Chęć przeżycia i ucieczki przed opresją; próba uniezależnienia się od tyrana i odzyskania godności. To wszystko dość wyraźnie jest w filmie widoczne, a Miller wprost mówi o tym, że „przetrwanie” to centralny motyw serii.
Skoro mowa o bohaterach — ci zostali skonstruowani fantastycznie. Często oparci są, co prawda, na dość prostych archetypach (Max to taki typowy „trickster” — choć z domieszką zespołu stresu pourazowgo; Immortan Joe to ucieleśnienie zła, a Furiosa to ta zdeterminowana buntowniczka), ale scenarzyści tymi archetypami doskonale się bawią [spójrzcie na postać Nuxa (przy okazji, warto też zauważyć związany z tą postacią motyw odkupienia) czy grupę Vuvalini]. Ciekawe jest też to, że tak naprawdę siłą napędową obrazu nie jest tytułowy Max, ale właśnie Furiosa. To ona podejmuje decyzje i ona jest głównym prowodyrem całej pokazanej w filmie akcji. Pan Rockatansky zostaje zatem nieco zepchnięty na bok i wplątany w Furiosowe poczynania niejako z ramienia osób trzecich. Aktywny staje się dopiero w drugim akcie filmu, ale na całe szczęście tą aktywnością nie przyćmiewa postaci kobiecych, a raczej tworzy z nimi zespół.
Bardzo mało w tym wszystkim jest dialogów, co jednak było zabiegiem celowym. Miller otwarcie przyznaje, że jego celem było skonstruowanie takiego filmu, który będzie przemawiał do każdego widza; filmu, który będzie posługiwał się uniwersalnym językiem. Językiem obrazu.
Oczywiście nie można powiedzieć, że „Mad Max: Na drodze gniewu” wolny jest od głupotek fabularnych i scen, które dość poważnie każą widzowi zawiesić niewiarę. Ciężko na przykład uwierzyć, że transportowany na przedniej części pojazdu Max, który stale oddaje krew Nuxowi, po kraksie w burzy piaskowej nie dość, że przeżyje, to będzie miał na cokolwiek jeszcze siłę. Z drugiej strony — to są takie niuansiki i uproszczenia, na które w filmach akcji można przymknąć oko.

MANIAK O REŻYSERII


George Miller nosił się z zamiarem nakręcenia czwartej części „Mad Maxa” od bardzo dawna, bo już od 1997 roku. Film najpierw miał być kręcony w 2001 roku, ale plany pokrzyżowały wydarzenia z 11 września; a potem w 2003, ale na przeszkodzie stanęła wojna w Iraku. Kolejną próbę Miller podjął w 2007 roku. Początkowo myślał o filmie animowanym komputerowo, ale szybko porzucił ten zamiar. W 2009 roku ogłosił wstępną datę rozpoczęcia zdjęć: miał to być 2011 rok. I tu się jednak nie udało i ostatecznie zdjęcia rozpoczęły się w 2012 roku, a dodatkowy materiał nakręcono już pod koniec 2013. Miał więc reżyser sporą przeprawę, a po drodze napotkał sporo problemów. Ze starcia z tymi problemami wyszedł jednak zwycięsko i stworzył obraz naprawdę udany.
Jak już wspomniałem wcześniej, Miller skupia się przede wszystkim na wizualnej warstwie filmu — przede wszystkim po to, by uczynić go bardziej uniwersalnym w odbiorze. Osiąga jednak coś więcej: wykorzystuje siłę obrazu w opowiadaniu historii jak najskuteczniej i udaje mu się ukazać prawdziwą magię kina.
A rzeczony obraz nie jest byle jaki. Miller dopilnowuje tu właściwie każdego aspektu i ma jasno określoną wizję, którą jego współpracownicy skrupulatnie realizują. Warto choćby zwrócić uwagę na mocno nasyconą kolorystykę, dzięki której „Mad Max” dość mocno wyróżnia się na tle innych filmów akcji. Uwadze nie może tez ujść przemyślana kompozycja kadrów: niemal zawsze to bohaterowie są w samym centrum, dzięki czemu widz świetnie orientuje się w akcji. Ciekawym rozwiązaniem jest też manipulowanie tempem wyświetlania obrazu — kiedy Miller zauważał, że nie sposób nadążyć za tym, co dzieje się na ekranie, odpowiednio zmniejszał liczbę klatek na sekundę. Nie jest to może zabieg rzucający się w oczy natychmiast, ale sporo „Mad Maxowi” dodaje i zdecydowanie składa się na jego wyjątkowość.
Znakomite jest też tempo narracji: szalone, jak to na film o wielkim pościgu przystało — do tego stopnia, że widz czuje, jakby sam był tego pościgu uczestnikiem. W odpowiednich momentach tempo to jest jednak adekwatnie zmniejszane (jak w przepięknej scenie z klękającą z rozpaczy Furiosą).
Mówiac krótko: reżyser pokazuje „Mad Maxem” czym tak naprawdę jest dobre, inteligentne kino akcji. Takiej świadomości tworzonego obrazu i pieczołowitej realizacji pomysłów wielu twórców może Millerowi pozazdrościć.

MANIAK O AKTORACH


No dobrze, a jak wypadają pod wodzą Millera aktorzy?
Zacznijmy od odtwórcy tytułowej roli, Toma Hardy'ego. Dość szybko udowadnia on, że jest idealnym następcą Mela Gibsona. Aktor ma to takie szelmowskie spojrzenie, świetnie gra mimiką (przez sporą część filmu się nie odzywa i jego emocje musimy odczytywać z twarzy) i świetnie się w kluczowych momentach otwiera. Zresztą co tu się dziwić — przecież Hardy jest aktorem pierwszej klasy nie od dziś.
Fantastyczna jest też Charlize Theron, de facto gwiazda całego filmu. Jej kreacja jest niezwykle głęboka i złożona. Theron fantastycznie pokazuje skomplikowaną osobowość bohaterki i potrafi też mocno poruszyć (znów odwołam się do sceny, w której na tle pięknie sfotografowanej pustyni Furiosa okazuje chwilową bezsilność).
Coraz mocniej w Hollywood odznacza swą obecność Nicholas Hoult, a rola Nuxa w „Mad Maksie” jest chyba jedną z jego najlepszych. Aktor odznacza się tu dużą charyzmą i świetnie się w swą rolę wczuwa (choć miejscami nieco bohatera przerysowuje).
To już drugi raz z „Mad Maxem” dla Hugh Keays-Byrne'a. Wcześniej wystąpił w pierwszej części serii, gdzie wcielił się w Toecuttera. I w czwartej części przypada mu rola antagonisty. Jako Immortan Joe sieje oczywiście postrach i obrzydzenie, a wrażenie to potęguje, bardzo silnie zaznaczając swą obecność na ekranie.
Nieźle grają aktorki, które wcielają się w konkubiny Joe. Wśród nich zobaczymy: Zoë Kravitz (zgadza się, z tych Kravitzów; widzieliśmy ją też w serii „Niezgodna”), Rosie Huntington-Whiteley („Tranformers 3”), Riley Keough („The Runaways: Prawdziwa historia”), Abbey Lee („Ruben Guthrie”) i Courtney Eaton (to jej filmowy debiut). Scenarzyści rozpisali te postaci tak, by nie stanowiły tylko tła, ale by każda wyróżniała się w jakiś sposób na tle innych. Aktorki również bardzo dbają o to, by nadać swym bohaterkom konkretne, wyraziste osobowości i by przy tym się od siebie wystarczająco różniły.
Znakomitym rozwiązaniem okazało się zatrudnienie starszych australijskich aktorek do ról Vuvalini. Melissa Jaffer, Melita Jurisic czy Joy Smithers to cios wymierzony przeciw smutnej polityce dyskryminacji aktorek ze względu na wiek. Panie, u boku młodszej Megan Gale (którą kiedyś Miller przymierzał do roli Wonder Woman) udowadniają, że jak najbardziej warto je zatrudniać w filmach akcji — mają mnóstwo werwy, a do tego same wykonywały popisy kaskaderskie. Ogląda się je na ekranie niesamowicie przyjemnie.

MANIAK O TECHNIKALIACH


By powstały zdjęcia do filmu, Miller ściągnął z emerytury Johna Seale'a, operatora mającego na koncie „Rain Mana”, „Angielskiego pacjenta” czy „Utalentowanego pana Ripleya”. Zdecydowanie się to opłaciło, bo „Mad Max: Na drodze gniewu” nakręcony jest fenomenalnie. Wspomniałem już o nietypowej, przesyconej nieco kolorystyce oraz świetnej kompozycji kadrów, ale pochwalić przede wszystkim należy wzorowe prowadzenie kamery. Choć tempo jest szaleńcze, ani razu widz nie gubi się w akcji i nie ma problemów z nadążeniem za nią.
To oczywiście także zasługa montażystki, Margaret Sixel — prywatnie żony Millera. Podobno kiedy reżyser zaproponował jej pracę przy "Mad Maksie", była mocno zdziwiona, ponieważ nie miała doświadczenia z filmami akcji. Miller powiedział jednak, że gdyby przy montażu pracował mężczyzna, to obraz niczym by się na tle podobnych nie wyróżniał. I coś w tym jest: montaż bowiem — oprócz tego, że bardzo dynamiczny, jak na film o wielkim pościgu przystało — to jednocześnie ma też taka trudną do uchwycenia odpowiednimi słowami właściwość; bije z niego pewnego rodzaju wrażliwość i emocjonalność. I przez cały czas robi wrażenie: nie tylko sekwencjami ścigających się po pustynnych bezdrożach pojazdów, ale także np. atakującymi Maxa wizjami przeszłości. A ponoć Sixel miała do przebrania 480 godzin materiału!
Porywają też inne elementy. Zachwyca choćby pomysłowa i niezwykle oryginalna charakteryzacja (choć niektórzy się śmieją, że oparta na srebrnej farbie, ale to duże uproszczenie), a wzrok przykuwają niesamowite kostiumy (zwłaszcza maska Immortana Joe), rekwizyty (strzelająca ogniem gitara!) i pozostałe elementy scenografii (projekty pojazdów!). Doskonale ogląda się też przepiękne pustynne krajobrazy — Namibia sporo filmowcom miała do zaoferowania i maksymalnie oni z jej uroków skorzystali.
Ponad 90% efektów specjalnych w filmie zrealizowano bez użycia komputera — przynajmniej według słów Millera. Stawiano więc na efekty praktyczne, które później ewentualnie na komputerach delikatnie ulepszano. Ale i tak sporo elementów stworzyli graficy komputerowi, których praca nie ograniczyła się tylko do stworzenia mechanicznej ręki Furiosy czy zapierającej dech w piersiach sceny z burzą piaskową. Odpowiadali także za manipulację oświetlenia, ulepszenie otoczenia czy wreszcie dodanie efektów pogodowych. Tak czy siak, całość — w połączeniu z popisami kaskaderskimi — wygląda niesamowicie.
Nie sposób również nie dostrzec — czy raczej nie usłyszeć — kapitalnej pracy dźwiękowców. Gra tu praktycznie wszystko: od projektu dźwięku (wsłuchajcie się w ten warkot silników!), przez jego świetny miks (wszystko jest tu odpowiednio wyważone), aż po montaż.
No i wreszcie rzecz niesamowicie dla mnie w filmie ważna, czyli muzyka. Tą zajął się Holender, Tom Holkenborg, znany szerzej jako Junkie XL. Jego kompozycje są mocne i tak dynamiczne jak pokazany w filmie pościg. Sporo tu rockowych brzmień, które świetnie podkreślają tempo opowieści i intensyfikują wrażenia podczas seansu.

MANIAK OCENIA


No dobrze, bo tak się rozpisałem, a w sumie to mógłbym w tym czasie jeszcze raz zrobić sobie seans filmu. I chyba tak po publikacji zrobię, bo „Na drodze gniewu” to nie tylko jeden z najlepszych filmów zeszłego roku, ale też jeden z najwspanialszych filmów akcji wszech czasów i zdecydowanie najlepszy „Mad Max” w historii. Jeśli jakimś cudem jeszcze nie widzieliście — z całego serca polecam.


DOBRY

Komentarze