Maniak ocenia #317: Tofifest 2021, cz. 2, konkurs „From Poland”

Tofifest 2021

Druga sekcja konkursowa Tofifestu, na którą zawsze staram się zwrócić uwagę, to „From Poland”, skupiająca się na filmach polskich. Dzisiaj trochę o tych, które w ramach tegorocznego festiwalu zobaczyłem.

MIASTO

Miasto

Debiutancki film fabularny dokumentalisty Marcina Sautera to projekt bardzo osobisty i niemniej ambitny, choć nie do końca udany.

Scenariusz Sauter komponuje na zasadzie szkatułkowej: najpierw śledzimy losy znudzonego życiem wykładowcy akademickiego, który, uciekając przed trudami codziennego życia, poświęca się pisarstwu. Następnie wnikamy w jego dzieło: kryminał noir, w którym fikcja powoli miesza się z rzeczywistością.

Sauter tworzy fabułę z jednej strony ciekawą, bo mało oczywistą i garściami czerpiącą nie tylko czarnych kryminałów, ale również z surrealizmu choćby spod znaku Davida Lyncha. Z jego scenariuszowych igraszek i zabaw gatunkowych wyłania się opowieść o ucieczce przed rzeczywistością w świat fantazji, który jednak stara się na każdym kroku przypominać o tym, co główny bohater chce głęboko zagrzebać.

Z drugiej strony, mimo tego nagromadzenia warstw znaczeniowych i symboliki, całość wydaje się dość… płaska i naiwna w swoim przekazie. Głównej filmowej tajemnicy nietrudno się domyślić, a wszelkie fabularne udziwnienia, choć intrygujące, to niepotrzebnie w pewnym momencie tę opowieść rozciągają.

I tu wychodzi chyba największy problem produkcji. Choć od strony reżyserskiej w gruncie rzeczy niedużo można zarzucić, to z jednym ma ogromny problem: z tempem. Miasto jak dobry czarny kryminał jest gęste i powolne, ale — no właśnie — miejscami zbyt powolne. I choć kunszt realizatorski bije z ekranu, a pomysłowe wykorzystanie Bydgoszczy zdecydowanie pomaga zbudować wyjątkową atmosferę, to w pewnym momencie nie sposób pozbyć się z głowy myśli: „Długo jeszcze ten bohater będzie rozwiązywał zagadkę, którą cała widownia zdążyła już rozszyfrować?”.

Aktorsko jest dość poprawnie. Dźwigający tę opowieść na swoich barkach Bartłomiej Topa sprawdza się w konwencji i swą charyzmą dodaje filmowi sporo wartości. Partnerująca mu Karolina Gruszka nie do końca sprawdza się jako filmowa femme fatale, ale to głównie z uwagi na to, że miała kiepsko rozpisany materiał. Dość powiedzieć, że to właściwie jedyna znacząca kobieta w całym filmie. No, ale przynajmniej śpiewa ładnie. Miłą niespodzianką są za to epizody wielu uznanych aktorów, takich jak Stanisław Tym, Robert Więckiewicz czy Mirosław Kropielnicki.

Ogólnie mam wrażenie, że Miasto to trochę film zmarnowanych szans. Doceniam tę fabularną próbę Marcina Sautera i mam nadzieję, że na tym jego romans z fabułą się nie skończy. Mam tylko nadzieję, że kolejne filmy reżysera będą jednak złożone lepiej.

ŚREDNI

KAŻDY MA SWOJE LATO

Każdy ma swoje lato

Każdy ma swoje lato
 to kolejny pełnometrażowy debiut fabularny dokumentalisty, tym razem Tomasza Jurkiewicza. Film zwyciężył na festiwalu w konkursie From Poland, choć moim zdaniem wcale nie tak zasłużenie.

Fabuła kręci się wokół siedemnastoletniego Mirka, syna pobożnej organistki. Podczas wakacji do jego miasteczka przyjeżdża niejaka Agata — zbuntowana dziewczyna, która od razu budzi zainteresowanie Mirka. Chłopak postanawia ją bliżej poznać i wykorzystuje do tego cierpiącego na demencję dziadka, który widzi w Agacie kogoś z przeszłości. Wkrótce na jaw wychodzi dawna rodzinna tajemnica.

Scenariusz, który Jurkiewicz napisał wespół z Piotrem Januszem to całkiem interesujące spojrzenie na małomiasteczkową Polskę i jej mieszkańców. Autorom udaje się napisać w większości pełnokrwiste postaci i nadać im ciekawy charakter. Szczególnie intrygująca jest tu matka głównego bohatera — z jednej strony bardzo pobożna i surowa, a z drugiej — wcale nie taka jednoznaczna. Bardzo trafnie rozpisano też samego Mirka, trafnie ujmując wszystkie rozterki typowe dla chłopaków w jego wieku. Nie udaje się jednak Agata, która funkcjonuje trochę za bardzo jak narracyjne narzędzie, a nie pełnoprawna postać. Dostajemy na jej temat tak naprawdę tylko strzępki informacji, a jej głównym zadaniem jest popychanie fabuły do przodu i sprowokowanie zmiany w głównym bohaterze. To właściwie najsłabsze ogniwo w pozostałej części dość przyzwoitego tekstu.

Ten przyzwoity tekst kładzie jednak Jurkiewicz pod względem reżyserii. Jego w założeniu realistyczny styl, w praktyce jest dość nijaki. Nie gra tu przede wszystkim tempo, które jest bardzo nierówne i które przydałoby się skorygować nieco kompetentniejszym montażem. Nie grają też zdjęcia, które są… nijakie i wypłowiałe, w dodatku nie zawsze fortunnie kadrowane. Nie gra wreszcie prowadzenie aktorów, bo nawet jeśli taka Sandra Drzymalska — moim zdaniem aktorska petarda, co udowodniła i w Powrocie, i w Sole — nie wypada na ekranie zbyt przekonująco, to musi to być problem z reżyserią. Podobnie kiepsko wypadają zresztą i Nicolas Przygoda (który przecież zachwycał w Wilkołaku, a tutaj sprawia wrażenie naturszczyka), i Anita Poddębniak (ta ma wprawdzie kilka mocnych scen, ale w reszcie niezbyt się sprawdza).

Ostatecznie więc Każdy ma swoje lato to przykład niezłego scenariusza położonego taką sobie reżyserią. Szkoda, bo z tego tekstu dało się wycisnąć znacznie więcej.

ŚREDNI

BIAŁY POTOK

Biały potok

Biały potok
 Michała Grzybowskiego to dowód na to, że niepotrzebny jest ogromny rozmach, żeby stworzyć coś ciekawego. To film oparty na prostym schemacie komedii pomyłek, którego akcja zasadniczo rozgrywa się w jednym miejscu. Główni bohaterowie to dwa zaprzyjaźnione małżeństwa. Michał i Ewa mają dość stabilną sytuację życiową, a ich codziennym rytmem rządzi praca i druga ciąża Ewy. Ich sąsiedzi i przyjaciele, Kasia i Bartek, mierzą się zaś z kłopotami finansowymi. Napięcie między nimi rośnie, a kiedy Kasia w złości wyznaje coś mężowi, rozpoczyna to lawinę nieporozumień, które nasilają się z każdą kolejną próbą uspokojenia sytuacji.

Scenariusz ma dość klasyczną formę. Humor wynika w filmie przede wszystkim z niedomówień i tajemnic, a każda kolejna konfrontacja bohaterów mnoży napięcie. I tak aż do punktu kulminacyjnego, w którym wszystko efektownie wybucha. Wisienką na torcie są zaś elementy przepysznej satyry. Grzybowski wraz z Tomaszem Walesiakiem, z którym współtworzył scenariusz, wyśmiewa tu fałszywe przyjaźnie, chorobliwą zazdrość czy wreszcie pogoń za pieniądzem. 

Realizacyjnie to obraz dość kameralny. Cała opowieść osadzona jest praktycznie w dwóch wnętrzach stojących naprzeciwko siebie domów, a okazjonalnie na ulicy między nimi. Ta kameralność rzadko kiedy jednak przeistacza się w teatralność, a to dzięki bardzo dobrym zdjęciom oraz sprawnemu montażowi.

Znakomity jest ten film również pod względem aktorskim. Główne role grają Marcin Dorociński, Julia Wyszyńska, Dobromir Dymecki oraz Agnieszka Dulęba-Kasza. Są tu więc twarze i bardziej opatrzone, i mniej, ale wszyscy absolutnie doskonale odnajdują się w swoich rolach. Dorociński świetnie wypada jako facet, który chce przede wszystkim świętego spokoju, Wyszyńska doskonale wybucha zazdrością, Dymecki fantastycznie wciela się w pechowca i człowieka mało obrotnego, a Dulęba-Kasza dopina ten kwartet zdroworozsądkowością, ale i kąśliwością. Naprawdę dobrze się ich wszystkich ogląda.

Choć Biały potok to film o walorach przede wszystkim rozrywkowych, sprawdza się też jako spojrzenie na klasę średnią przez krzywe zwierciadło. Dobra rozrywka gwarantowana.

DOBRY

AMATORZY

Amatorzy

Amatorzy
 to absolutnie mój ulubiony film z tegorocznego konkursu „From Poland”. Projekt napisała i wyreżyserowała Iwona Siekierzyńska, która wcześniej podjęła podobny temat w dokumencie OBCEY.

Jej fabularny debiut opowiada o amatorskiej grupie teatralnej „Biuro Rzeczy Osobistych” tworzonej przez osoby z niepełnosprawnością umysłową (opartej na rzeczywistej grupie pod tą samą nazwą). Po wygranym festiwalu otrzymuje ona okazję zrealizować spektakl w zawodowym teatrze. Jego dyrektor stawia im jednak konkretne warunki: mają zagrać Hamleta. Rozpoczynają się próby, w których udział bierze dwójka starszych, profesjonalnych aktorów oraz pewna celebrytka. Grupa wraz z opiekującym się nią Krzyśkiem będzie musiała zmierzyć się z wygórowanymi oczekiwaniami stojących nad nimi osób i doprowadzić do realizacji spektaklu mimo wiszącego w powietrzu konfliktu.

Największą zaletą scenariusza Amatorów jest to, że aktorzy z „Biura Rzeczy Osobistych” są tu równie ważni, co towarzyszący im bohaterzy bez niepełnosprawności. To historia tytułowych amatorów leży w sercu samego filmu, a przygotowywana przez nich wyjątkowa interpretacja Hamleta pozwala ukazać ich podmiotowość. Film urzeka przy tym niezwykłą wrażliwością, z jaką ukazane są q nim osoby z niepełnosprawnością. To obraz, który nie stanowi rzecz jasna naukowego traktatu, ale z empatią pokazuje codzienność swoich bohaterów: ich radości, smutki i zmagania. Nie jest to — na całe szczęście — typowo hollywoodzka podniosła opowieść o pokonywaniu własnych ograniczeń, ale historia szczera i poruszająca swoim autentyzmem.

Podmiotowość bohaterów podkreśla też Sierżyńska zatrudnieniem do filmu rzeczywistych członków „Biura Rzeczy Osobistych”. Nie mamy tu więc do czynienia z ableistycznym, cynicznym i nastawionym na zdobywanie nagród obsadzaniem w roli osób z niepełnosprawnością dużych nazwisk (jak choćby w Chce się żyć). Bardzo mi się ten nacisk na autentyczną reprezentację mniejszości podoba. Zwłaszcza że mamy tu do czynienia z aktorstwem naprawdę najwyższych lotów: niezwykle emocjonalnym i szczerym. Szczególne wrażenie robi Marzena Gajewska w roli siostry kierującego grupą Krzyśka.

W realizacji filmu widać dokumentalną przeszłość Siekierzyńskiej. Dużo tu choćby ujęć z ręki i narracji z samego centrum zdarzeń — jakby autor zdjęć w nich uczestniczył. Widać to choćby we fragmencie nakręconym podczas gali wieńczącej 44. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, mającym ten dodatkowy atut, że zdaje się tylko częściowo inscenizowany. Wszystkie te elementy realizacyjne nadają filmowi jeszcze więcej autentyzmu, nie pozbawiając go jednak „kinowości”.

Amatorzy zrobili na mnie ogromne wrażenie chyba głównie dlatego, że wciąż w polskim kinie brakuje mi tak empatycznych i dobrych opowieści o mniejszościach, które nie zbaczałyby w hollywoodzkie rejony historii motywacyjnych czy — wręcz przeciwnie — torture porn. Warto dzieło Siekierzyńskiej obejrzeć i po cichu mam nadzieję, że takich filmów będzie więcej.

DOBRY

PROSTE RZECZY

Proste rzeczy

Proste rzeczy
 to coś w rodzaju quasi-dokumentu: spontanicznie kręcona, na wpół improwizowana opowieść z nakreślonym jednak ramowo scenariuszem. Skupia się ona na młodym małżeństwie, Błażeju i Magdzie, którzy samodzielnie remontują swój przyszły dom. Niespodziewanie w życiu pary pojawia się wuj Błażeja i chłopak zmuszony będzie zmierzyć się z bolesną przeszłością.

Brzmi intrygująco? A jakże. Powyższy zarys fabularny to idealne podłoże, by stworzyć ciekawy, introspektywny dramat o tym, jak kształtuje nas przeszłość. Grzegorz Zariczny całkowicie jednak kładzie stronę realizacyjną tej historii. A jego największy błąd to obarczenie tą historią amatorów, dla których jest to pierwsze aktorskie przedsięwzięcie. Pierwsze i prawdopodobnie jedyne, bo zarówno Błażej Kitowski, jak i Magdalena Sztorc na co dzień pracują w zupełnie innych gałęziach filmowej branży.

Jak można się domyślić, Kitowski i Sztorc nie są w stanie udźwignąć ciężaru Prostych rzeczy. Ich aktorskie interakcje wypadają nienaturalnie, sztywno i zupełnie nieprzekonująco. Takie są też improwizowane częściowo dialogi, często naznaczone fałszywymi emocjami. Tak mocno położony aktorsko film ratuje chyba tylko Tomasz Schimscheiner, ale też trudno się dziwić, bo to jedyny zawodowiec w głównej obsadzie.

Cała ta historia, która pewnie w innych rękach stałaby się o wiele ciekawsza, grzęźnie jednak nie tylko przez amatorskie aktorstwo, ale również przez niepotrzebne jej rozwlekanie. Jasne, tytuł wskazuje, że kluczowe są w tej historii proste, codzienne rzeczy. Zariczny jednak skupia się na ich ukazywaniu tak mocno, że zapomina o wyrazistym prowadzeniu wątków, a przez to sedno scenariusza niestety się rozmywa. Szkoda, bo mógł być z tego naprawdę dobry, refleksyjny film, a wyszła produkcja, która raczej męczy, niż skłania do myślenia.

KIEPSKI

ZABIJ TO I WYJEDŹ Z TEGO MIASTA

Zabij to i wyjedź z tego miasta

Z arthouse’owymi animacjami nie zawsze się lubię, bo niestety wielu filmowców sięga po tę formę przekazu, tylko udając, że mają wiele do powiedzenia. Mariusz Wilczyński w gruncie rzeczy do powiedzenia ma dużo, ale często popada przy tym w banał, a czasem tak się zapędza, iż nie dostrzega, że w gruncie rzeczy rozmawia z samym sobą. Zabij to i wyjedź z tego miasta jest bowiem filmem bardzo osobistym — tak osobistym, że jego przekaz przestaje być miejscami uniwersalny.

Na ekranie śledzimy dwa wątki. Pierwszy z nich opowiada o kobiecie, której syn i mąż wyjeżdżają nad morze. Pozostawiona sama sobie pośród coraz bardziej wrogo nastawionych do siebie mieszkańców miasta, kobieta odczuwa ogromną tęsknotę. Drugi wątek traktuje natomiast o Mariuszu — swoistym porte-parole reżysera — który po utracie najbliższych zaczyna żyć wspomnieniami.

Te dwa wątki łączą się tematycznie, choć fabularnie mają ze sobą raczej mało wspólnego. Stanowią jednak ciekawy fundament całej opowieści, która dla Wilczyńskiego niewątpliwie była pewną formą autoterapii. Twórca, który umieścił w filmie sceny autobiograficzne i w sposób dość wyraźny chce w nim mówić o zostawianiu przeszłości za sobą i potrzebie rozpoczęcia nowego, nieskażonego nią życia. Problem w tym, że niestety jego opowieść jest mało koherentna i tonie właśnie we wspomnieniach i przeszłości. A jej dodatkowymi mankamentami są nachalna miejscami dosłowność i banał. Gdy więc chce na przykład Wilczyński pokazać pewnego rodzaju zezwierzęcenie ludzi, leniwie przedstawia ich… jako zwierzęta.

Stylistycznie to obraz dość… specyficzny. Estetyka Wilczyńskiego, daleka od wygładzonej kreski Disneya, nie będzie podobać się każdemu, a niektórych może wręcz odrzucić. Jest jednak w jego artystycznej wrażliwości coś hipnotyzującego. W połączeniu z fantastyczną, bluesową muzyką Tadeusza Nalepy ten wyjątkowy styl wciąga w wykreowany przez twórcę świat i choć przez chwilę pozwala zapomnieć, że jest on w gruncie rzeczy… pustawy.

Filmowym postaciom głosu udzieliło wiele utalentowanych aktorów. Usłyszymy chociażby: Krystynę Jandę, Andrzeja Chyrę, Marka Kondrata czy Maję Ostaszewską, a w epizodach pojawiają się zmarli artyści: Irena Kwiatkowska, Gustaw Holoubek, Krzysztof Kowalewski, Andrzej Wajda czy wspomniany wyżej Tadeusz Nalepa. Nie wszyscy jednak sprawdzają się jako aktorzy głosowi — w niektórych rolach słychać nutkę fałszu, spotęgowaną przez bardzo studyjne brzmienie wszystkich dialogów. A szkoda.

Ostatecznie Zabij to i wyjedź z tego miasta to film nie do końca udany. Ciekawa estetyka miesza się w nim z banałem przekazu i narracyjnych środków, a wymiar osobisty historii raczej jej ujmuje, niźli dodaje.

KIEPSKI

Komentarze