Maniak ocenia #302: „Avengers: Koniec gry”

MANIAK NA POCZĄTEK

Jeśli śledzicie mnie dłużej, wiecie pewnie, że Marvel nie zawsze jakoś wybitnie mocno działa na moje emocje. Jestem pod wrażeniem tego kinowego przedsięwzięcia, owszem, ale zżyłem się właściwie tylko z garstką jego bohaterów. Niemniej jednak, na Avengers, zwłaszcza gdy pracował przy nich Joss Whedon, zawsze pędziłem do kina z ogromną chęcią. Whedon potrafił bowiem tak poprowadzić historię, że z miejsca wywoływała u mnie odpowiednie reakcje: ekscytację, niepokój, śmiech czy wreszcie wzruszenie.
Schedę po Whedonie w zeszłym roku przejęli bracia Russo. Ich Wojna bez granic to film ambitny, choć nie bez problemów: nie do końca udało się w zrównoważony sposób rozpisać wszystkich bohaterów, a końcowy zwrot akcji nie działał, jak trzeba, bo od początku wiadomo było, że za chwilę powstaną kolejne filmy, które go natychmiast odczynią. I Koniec gry właśnie to robi. Ale — niestety — zapada się przy tym pod ciężarem ambicji jego twórców.

MANIAK O SCENARIUSZU

Co nie wyszło? Przede wszystkim autorzy fabuły, Christopher Markus i Stephen McFeely, wykazują się mnóstwem scenariuszowego lenistwa. Bohater zna jakąś informację, której pozostali natychmiast potrzebują? Łaskawie poczeka, aż dokładnie omówią sprawę, pozastanawiają się pół godziny i zdążą się pokłócić, zanim tę informację wyjawi. Coś dałoby się osiągnąć prostymi środkami? Bohaterowie obmyślają taki plan, żeby było trudniej, i by po drodze pojawiły się sztuczne zwroty akcji w towarzystwie tanich emocjonalnych zagrywek. Dużo rzeczy dzieje się tutaj tylko dlatego, że tak sobie wymyślili scenarzyści. A najgorsze, że są w tym wymyślaniu niekonsekwentni. Wielokrotnie podkreślają ważne zasady rządzące światem przedstawionym, by chwilę (czasem dłuższą, czasem krótszą) później je zupełnie złamać, bez słowa wyjaśnienia.
Gubią się też Markus i McFeeley w natłoku bohaterów. Tak bardzo, że na wielu po prostu nie mają pomysłu. Posługują się zatem wyświechtanymi i szkodliwymi tropami (ile jeszcze razy trzeba będzie w kinie oglądać wewnętrzną przemianę bohatera podyktowaną zalodówkowaniem bohaterki?), czasem wątków nie domykają, a niektóre postaci redukują do roli scenariuszowego wytrychu czy po prostu mrugnięcia okiem do fanów (aaa, był jeszcze taki bohater — to niech coś powie; i jeszcze taki — to niech poniesie chwilę kluczowy przedmiot; i jeszcze ten — niech się po prostu uśmiechnie). I fakt, mrugnięcia okiem są fajne, ale w momencie, kiedy ktoś mruga z taką częstotliwością jak w Końcu gry, to widz w końcu zaczyna się zastanawiać, co ten ktoś ma nie tak z oczami. Najgorsze, że ten brak pomysłów najbardziej odbija się na bohaterkach, których potencjału nie potrafiono wykorzystać. Kapitan Marvel właściwie mogłoby w tym filmie nie być, Czarna Wdowa ma ciekawy wątek, który koncertowo wręcz schrzaniono w końcówce, a Pepper Potts… Szkoda gadać o tym, do czego sprowadza się jej rola w tym filmie. Błyszczą tutaj niestety głównie faceci: oni wpadają na pomysły, oni je realizują i ostatecznie oni zbierają laury.
Nie byłbym oczywiście sobą, gdybym nie ponarzekał też na kiepskie elementy humorystyczne. Owszem, kilka rzeczy się tu komediowo sprawdza (najbardziej rozwalił mnie prztyczek skierowany w nos autora pewnej kontrowersyjnej komiksowej historii) i pozwala widzowi odetchnąć od emocjonalnego ciężaru snutej na ekranie opowieści. Ale są też takie, które ten emocjonalny ciężar bezsensownie zabierają z barków widza i wyrzucają na wysypisko śmieci. Taki jest choćby wątek Thora. Twórcy właściwie grubą krechą przekreślają wszystko, co działo się z nim w Wojnie bez granic (moim zdaniem to był jeden z najmocniejszych elementów tamtego filmu), tylko po to, żeby było się z czego pośmiać. I to jeszcze w taki najgorszy sposób, bo żartuje się tu z poważnych problemów jak depresja czy zespół stresu pourazowego. A przecież te kilka jednolinijkowców i żartów sytuacyjnych w zupełności by odetchnąć widzowi pozwoliło — bez uciekania się do posunięć, które do tonu całości po prostu nie pasują.
Żeby nie było: ma ten scenariusz przebłyski. Kilka momentów wzbudza prawdziwą ekscytację, a nawet — w przypadku widzów bardziej zżytych z bohaterami — łzy wzruszenia. No i, mimo problemów, o których piszę wyżej, dwa pierwsze akty są jako tako udane. Tylko że można by było na nich poprzestać, bo akt trzeci to wielkie nieporozumienie. Raz, że to właściwie powtórka z rozrywki z końcówki Wojny bez granic (tyle że przydługa i naturalnie z innym zakończeniem), a dwa, że potem twórcy serwują tonę finałów, które może i z początku spełniają swoje zadanie, ale kiedy po raz n-ty widz zmuszony jest zadać sobie pytanie: „Zaraz, to jeszcze nie koniec?”, zaczynają nużyć. Nawet jeśli miejscami polecą łzy.
Szkoda też, że w tym wszystkim zabrakło głębszej niż powierzchowna refleksji nad żałobą, stratą czy wreszcie porażką. Zdarza się kilka dobrych pod tym względem momentów, jednak te bardzo szybko ustępują szybkiej akcji czy humorowi. A przecież w opowieściach o superbohaterach zawsze było miejsce na coś więcej niż rozwałka i heheszki.

MANIAK O REŻYSERII

Problemy scenariuszowe przekładają się oczywiście w pewnym stopniu na problemy z realizacją. Bracia Russo przede wszystkim nie dopilnowali montażu. Wiele sekwencji można by było tutaj skrócić, a niektóre nawet całkowicie usunąć. Dzięki temu film nie ciągnąłby się tak mocno, a wierzcie mi —  w pewnych chwilach te 181 minut potrafi wlec się nieubłaganie. Nie zawsze też do końca panują nad chaosem, który rozgrywa się na ekranie, niektóre sceny walk kręcąc wręcz na rwanych ujęciach niczym w kiepskim serialu sensacyjnym albo innym Quantum of Solace.
Mimo tych potknięć Russo tworzą obraz wizualnie całkiem pomysłowy. Znajdzie się tu kilka naprawdę ładnie skadrowanych ujęć czy sprawnie połączonych sekwencji. Najbardziej zaś reżyserski duet sprawdza się przy pracy z aktorami, których prowadzą z wyczuciem, dając im zagrać z głębi serca i pozwalając czasami zaszaleć.

MANIAK O AKTORACH

Trudno napisać o wszystkich aktorach, kiedy obsada jest tak ogromna. Skupię się więc tylko na tych najważniejszych rolach.
Po pierwsze: Robert Downey Jr. Nie przepadam za jego palantowatym Tonym Starkiem, ale trzeba przyznać, że konsekwentna kreacja tej postaci robi wrażenie. Najciekawiej jednak Downey Jr. wypada, kiedy musi tę zbudowaną z sarkazmu i cynizmu fasadę zrzucić, pokazując prawdziwe, kruche oblicze. Jest wtedy naprawdę doskonały i z wielką przyjemnością się go ogląda.
Po drugie: Chris Evans. Bardzo podobają mi się jego oszczędne środki. Postać Kapitana Ameryki buduje przede wszystkim spojrzeniem, z którego można wyczytać całą masę wewnętrznych przeżyć. Niewielu ma tę umiejętność, ale Evans jest w tym prawdziwym mistrzem. I jak dobrze, że zgolił brodę!
Po trzecie: Scarlett Johansson. Ja wiem, że po kilku skandalach z nią związanych nazwisko tej autorki pojawia się raczej w kontekście żartów pt. „Zagra Nelsona Mandelę” czy „Wystąpi w roli Jana Pawła II”. Ale odkładając te kontrowersje na bok, muszę powiedzieć, że Johansson wypada w Końcu gry pod względem aktorskim chyba najciekawiej. Zachwyca przede wszystkim emocjonalną wiarygodnością i do samego końca pozostaje bardzo przekonująca.
Po czwarte: Chris Hemsworth. Choć wątek ma rozpisany okropnie, odnajduje się w komediowej konwencji doskonale i chyba tylko dzięki niemu ten humorystyczny element choć trochę działa. Hemsworth zresztą po raz kolejny udowadnia swoją wszechstronność, pokazując, że potrafi zagrać praktycznie wszystko. Ba, pewnie nawet gdyby miał zagrać drzewo, pokazałby na ekranie tyle charyzmy, że przyćmiłby pozostałą obsadę.
Po piąte: Mark Ruffalo. Ten też ma okazję do kilku komediowych scen, w których bawi bezpretensjonalnością, ale doskonały jest również w poważniejszych momentach, zwłaszcza bliżej końca filmu. Jego Bannerowi/Hulkowi chyba najbliżej do każdego z nas, a Ruffalo tę właściwość z powodzeniem na ekranie oddaje.
No i wreszcie po szóste: Karen Gillan jako Nebula. Skonfliktowana, złożona postać, której problemom Gillan nadaje niesamowitej głębi, a dzięki temu przybliża ją do widza. I to mimo gry w tonie charakteryzacji.
Ta szóstka to oczywiście wierzchołek góry lodowej, ale możecie mi wierzyć — wszyscy stanęli na wysokości zadania.

MANIAK O TECHNIKALIACH

Wspominałem już o ładnie skadrowanych ujęciach i problematycznym montażu. Dodam tylko, że zdjęcia są dobre również pod względem kolorystycznym (cieszy przede wszystkim różnorodność), a niektóre montażowe sekwencje (choćby ta z jednego z finałów filmu) sklejono w udany, a przede wszystkim odpowiednio oddziaływający na widza sposób. Warto też wspomnieć o efektach specjalnych — całkiem niezłych, choć momentami plastikowych (zwłaszcza w trzecim akcie), doskonałej charakteryzacji czy wreszcie pięknej oprawy muzycznej autorstwa Alana Silvestriego. Cokolwiek by nie mówić o ścieżkach dźwiękowych do filmów Marvela, filmy o Avengerach zawsze pozytywnie wyróżniały się muzycznie, a motyw napisany przez Silvestriego do dziś często zaczyna z nienacka rozbrzmiewać mi w głowie. Tak też jest i w tym wypadku.

MANIAK OCENIA

Zdaję sobie oczywiście sprawę, że jestem w mniejszości. Koniec gry zbiera doskonałe oceny krytyków, a progności zapowiadają kolosalny wręcz wynik finansowy po premierowym weekendzie. Pod wieloma względami ten film spełnił więc swoje zadanie i cieszę się ogromnie, jeśli należycie do osób, które są nim zachwyceni. Mnie samego jednak zawiódł. I choć zewsząd słychać głosy, że to wspaniałe zwieńczenie ponad dziesięciu lat marvelowego uniwersum (oraz jego nowy początek), we mnie odzywa się cichy, choć przekonany o swojej racji głosik: „To niezłe zwieńczenie, ale mogłoby być lepsze”. I z tą myślą Was, moi drodzy, zostawię, choć pewnie nie obędzie się bez polemiki. Liczę więc na ciekawą dyskusję, a tymczasem wystawiam:
ŚREDNI

Komentarze