Maniak ocenia #299: „Narodziny gwiazdy”

MANIAK PISZE WSTĘP

Choć Narodziny gwiazdy Bradleya Coopera powoli schodzą z ekranów kin, nadal cieszą się wielką popularnością nie tylko wśród widzów, ale także wśród krytyków i gremiów rozdających filmowe nagrody. A mnie ten film tak wkurzył, że jedno uzewnętrzenienie się na mojej fejsbukowej stronie i jedno narzekanie na łamach podcastu mi nie wystarczy — muszę jeszcze napisać ścianę tekstu. 
Zacznijmy w ogóle od tego, skąd się wziął pomysł na film, bo jak się okazuje, to chyba jedna z najbardziej lubianych przez Hollywood opowieści. Jej pierwsza wersja powstała jeszcze w 1937, a w roli tytułowej gwiazdy wystąpiła Janet Gaynor. Potem powstały jeszcze trzy: w 1954 roku musical z Judy Garland, w 1976 roku musical rockowy z Barbrą Streisand i w 2013 musical bollywoodzki z Shraddhą Kapoor. Wszystkie z nich opowiadają historię o dziewczynie, która chce wkroczyć w świat filmu lub muzyki i której pomaga w tym uzależniony od alkoholu gwiazdor, a równocześnie jego kariera powoli upada.
Po ostatniej hollywoodzkiej wersji amerykańscy filmowcy przygotowywali się do kolejnej. I dobrze, bo to historia, którą należałoby pod wieloma względami uaktualnić. I tak pierwszym kandydatem do reżyserii nowych Narodzin gwiazdy został Clint Eastwood, który do roli wschodzącej gwiazdy miał zatrudnić Beyoncé Knowles. Oboje jednak w różnych momentach zrezygnowali, a ostatecznie do projektu zaangażowano Bradleya Coopera oraz Lady Gagę.

MANIAK O SCENARIUSZU

Pierwszą wersję scenariusza napisał Will Fetters, autor raczej kiepskich filmowych romansideł na podstawie prozy Nicholasa Sparksa. Tekst w dalszej kolejności przepisywali Eric Roth (Monachium) oraz sam Bradley Cooper. Od razu rzuca się w oczy jedna rzecz: to bardzo męska ekipa pisarzy. Nie chcę oczywiście powiedzieć przez to, że płeć decyduje o scenopisarskich umiejętnościach i wrażliwości. Problem jednak w tym, że kobiecy głos bardzo by się w Narodzinach gwiazdy przydał, zwłaszcza że przy kilku wcześniejszych wersjach kobiety współpracowały.
Tak jak poprzednie filmy, nowe Narodziny gwiazdy opowiadają historię utalentowanej dziewczyny — tutaj o imieniu Ally — która dzięki wsparciu zauroczonego nią gwiazdora — Jacksona Maine’a — pnie się po szczeblach scenicznej kariery. Problem polega jednak na tym, że jest to tak naprawdę wątek poboczny, bo na pierwszy plan wysuwa się historia wspomnianego Maine’a: jego alkoholowego uzależnienia i upadku. I owszem, we wcześniejszych Narodzinach gwiazdy męska postać również była dla opowieści bardzo ważna, ale zawsze dzieliła ekran z tytułową gwiazdą. Tutaj zupełnie ją przyćmiewa.
To bardzo męski film. Ally jest właściwie jedyną liczącą się w fabule kobietą, a zewsząd otaczają ją mężczyźni: przenoszący na nią swoje ambicje ojciec, empatyczny przyjaciel, brat Jacksona, toksyczny menadżer… Taki stan rzeczy starała się uzasadnić producentka obrazu, Lynette Howell Taylor: „To film o kobiecie w świecie mężczyzn. W obrazie nie pojawia się wiele kobiet i był to świadomy wybór, ponieważ przemysł muzyczny jest zdominowany — zwłaszcza jego kulisy — przez mężczyzn”. I w pewnym sensie można przyznać jej rację — film rzeczywiście pokazuje w jakimś stopniu funkcjonowanie głównej bohaterki w świecie przepełnionym mężczyznami. Problem polega jednak na tym, że ona sama w nim niknie, staje się tłem opowiadanej historii, której bohaterem jest tak naprawdę ktoś inny: Jackson Maine. O wiele bardziej adekwatnym tytułem byłaby zatem Śmierć gwiazdy. A szkoda, bo choć poprzednie wersje rzeczywiście spychały główną bohaterkę nieco na bok, to w każdej z nich miała ona coś do powiedzenia i miała jakąś osobowość. Tymczasem w filmie Bradleya Coopera Ally nie ma nazwiska, przeszłości, a wszelkie przebłyski charyzmy i zadziorności natychmiast ustępują miejsca poddańczości i uległości. Może więc uderzyć natrętnego fana, ale facet musi ją potem opatrzyć; może kłócić się o zmianę koloru włosów, ale ostatecznie i tak zrobi po myśli menadżera; może wreszcie chcieć decydować o swojej karierze, ale ostatecznie daje sobie dyktować jej warunki.
Zresztą, skoro mowa o karierze Ally, wielka szkoda, że poświęcono jej tak mało miejsca. Nie kontrastuje bowiem z upadkiem Maine’a tak bardzo jak w poprzednich filmach, a przez to oba te wątki wydają się mało zrównoważone i gorzej się uzupełniają. Poza tym wątek Ally otwierał przez scenarzystami możliwość poruszenia tematu autentyczności w przemyśle muzycznym. I trochę ten problem sygnalizują, ale ostatecznie nie zagłębiają się w niego i szybko porzucają.
Sam Jackson Maine, alkoholik, z którego perspektywy oglądamy większość wydarzeń, to postać ciekawa i autentyczna. Problem polega na tym, że to także — i tu już bez związku z chorobą alkoholową — okropny manipulant, który wykorzystuje słabości Ally, by ją zdobyć, a potem, gdy zaczyna mu ciążyć — zranić. Nie da się mu za grosz kibicować, a decyzja, którą podejmuje na końcu, malowana jako wielkie poświęcenie z miłości, jest tak naprawdę podyktowana egoistycznymi pobudkami.
Co ciekawe, postać Maine’a w pierwszej wersji scenariusza nowego filmu była inspirowana Kurtem Cobainem, jak w jednym z wywiadów przyznał Will Fetters. W bohaterze widać też pewne elementy tego wykreowanego w wersji z 1976 roku przez Krisa Kristoffersona. Zresztą nawiązań do poprzedniczek jest w Narodzinach gwiazdy mnóstwo. Słychać je choćby w dialogach („Mogę jeszcze raz na ciebie spojrzeć?”), ale są też obecne w konstrukcji postaci (kompleks Ally na punkcie nosa to aluzja to sceny w wersji z Judy Garland). To ciekawe dodatki dla tych, którzy wcześniejsze filmy widzieli, ale nieszczególnie wnoszą one coś nowego do fabuły.
Największy problem ze scenariuszem Narodzin gwiazdy jest jednak taki (znakomicie zwraca na to uwagę Lindsey Romain), że związek, który obserwujemy na ekranie, to związek niezwykle toksyczny. I owszem, nie ma nic złego w ukazywaniu takich relacji, ale muszą za tym iść konkretna refleksja i komentarz. Narodziny gwiazdy nie dość, że są ich — mam wrażenie — pozbawione, to jeszcze związek głównych bohaterów niejako gloryfikują, przedstawiając działanie głównego bohatera jako miłosne poświęcenie i wkładając w usta bohaterki piosenkę o słowach: „Nigdy już nikogo nie pokocham”. Widz zostaje więc troszkę wmanipulowany w kibicowanie związkowi, któremu kibicować nie powinien. Szkoda, bo taki wydźwięk filmu można by łatwo zmienić choćby innym finałem. A że byłoby to odejście od struktury poprzedniczek? W innych miejscach twórcy jakoś się na to zdobyli.

MANIAK O REŻYSERII

Dość jednak o scenariuszu, porozmawiajmy o reżyserii. To debiut Bradleya Coopera po drugiej stronie kamery. Swoją opowieść postanowił on snuć przede wszystkim bardzo blisko bohaterów, przez co wiele ujęć nakręcił na dużych zbliżeniach. Pozwoliło mu to uwydatnić emocje bohaterów i nadać historii intymnego tonu.
Ciekawie wyglądają i brzmią sceny koncertów, kręcone podczas rzeczywistych festiwali ze śpiewaniem na żywo (na co nalegała Lady Gaga). Dzięki przemyślanej inscenizacji i dobremu prowadzeniu kamery, można się poczuć, jakby samemu było się na scenie lub wśród słuchającej piosenkarzy publiczności.
Trzeba też przyznać, że Cooper dobrze prowadzi aktorów. Większość z nich — o czym szczegółowo opowiem za chwilę — tworzy kreacje autentyczne, a ich oglądanie sprawia przyjemność. Choć role nie zostały dobrze rozpisane.
Mimo wszystko jednak, choć reżyser przygotował kilka pomysłowych i efektownych sekwencji, to nie ma Narodzinach gwiazdy niczego więcej poza dobrą, rzemieślniczą robotą. Bradley Cooper realizuje film kompetentnie, ale nie udaje mu się pokazać własnego głosu na tyle wyraźnie, by móc powiedzieć, że tylko on mógł nakręcić ten obraz. Ale o ile zdecyduje się podążać tą ścieżką kariery, to wyrobienie własnego, rozpoznawalnego stylu jeszcze przed nim.

MANIAK O AKTORACH

Powiem szczerze, że Lady Gaga w roli Ally bardzo mnie zaskoczyła. Piosenkarka zawsze sprawiała dla mnie wrażenie postaci ekscentrycznej, kogoś w rodzaju Cruelli De Mon. Tymczasem w Narodzinach gwiazdy jest taką… dziewczyną z sąsiedztwa — sympatyczną, szarą myszką, której miejscami brakuje charakteru. W prawdziwą petardę zamienia się dopiero na scenie, gdzie miejscami  prawie dorównuje sposobem śpiewania Whitney Houston. To dobra rola, ale mam wrażenie, że jednak wygrana na dwóch akordach — naiwnej dziewczyny i przesiąkniętej muzyczną pasją piosenkarki.
Bradley Cooper (nie martwcie się, w następnym akapicie już nie będzie jego nazwiska) tworzy z kolei kreację bardzo złożoną. Dba o to, by postać mówiła z odpowiednim teksańskim akcentem  i nosową manierą (głosowo zbliża go to trochę do Sama Elliotta, który zresztą gra jego brata) i wzbogaca ją o wiarygodne manieryzmy zblazowanej gwiazdy rocka uzależnionej od alkoholu. Te ostatnie wypadają autentycznie tym bardziej, że Cooper wynosi je z własnych doświadczeń — sam zmagał się z alkoholizmem. Jest jednak „ale” — to mimo wszystko rola trochę nudna. Owszem, robi początkowo wrażenie tym, jak bardzo jest zniuansowana, ale potem nie przynosi niczego nowego. Trudno też uwierzyć w uczucie jego bohatera do Ally — brakuje tu miejscami aktorskiej chemii.
Absolutnie najlepszy jest zaś Sam Elliott, który wręcz bryluje na drugim planie w roli brata Jacksona Maine’a. To bardzo ludzka, świetnie rozpisana rola, a Elliott doskonale odgrywa ją przede wszystkim pod względem emocjonalnym. I jeśli miałbym wskazać na ten element filmu, który rzeczywiście mnie kupił, to byłby to właśnie ten aktor.
Jest też w Narodzinach gwiazdy czarny charakter, w którego wciela się Rafi Gavron. Gra on menadżera Ally, który oczywiście jest tym stereotypowym złym menadżerem z brytyjskim akcentem, którego widzieliśmy w wielu filmach o muzykach. Rola jest napisana kuriozalnie źle i tak też jest zagrana. Wśród postaci, które mimo tego, że są problematyczne, to jednak odgrywane są wiarygodnie, Gavron tworzy bohatera rodem z kreskówki, na którego widok nie sposób się nie roześmiać.

MANIAK O TECHNIKALIACH

Za zdjęcia do filmu odpowiada Matthew Libatique, stały współpracownik m.in. Darrena Aronofsky’ego. Z takim nazwiskiem nie sposób nie nakręcić świetnych pod względem technicznym scen. I rzeczywiście — nie da się Libatique’owi zarzucić chaotycznego prowadzenia kamery czy kiepskiej kompozycji kadru. Ale niekoniecznie można powiedzieć coś ponad to.
Montażowo popełniono kilka błędów. Film nieco się na początku dłuży, a kiedy już łapie właściwe tempo, nagle w trzecim akcie przyspiesza — sceny stają się urwane, łączą się ze sobą w mniej koherentny sposób i akcja sprawia wrażenie nieco „pociachanej”. Przydałoby się nieco ją upłynnić i zrównoważyć.
Na pochwałę na pewno zasługuje dźwięk. Jest bardzo dobry zwłaszcza podczas scen koncertów — wreszcie bowiem ktoś zrozumiał, że z perspektywy wokalisty i z perspektywy słuchaczy występ muzyczny brzmi jednak trochę inaczej. To miła odmiana.
Siłą Narodzin gwiazdy są oczywiście piosenki napisane m.in. przez Gagę, Coopera i Lukasa Nelsona. Dużo jest tutaj naprawdę ciekawych utworów, które być może mają szansę zapisać się w historii muzyki, tak jak kiedyś utwory z Bodyguarda. Zresztą, jak już wcześniej wspomniałem, Lady Gaga troszeczkę próbuje udawać Whitney Houston, jeśli chodzi o technikę śpiewania — zwłaszcza w ostatniej piosence. Czy to oznacza Oscara za najlepszą piosenkę? Myślę że tak — faworytem w tej kategorii wydaje się wpadające w ucho „Shallow”. Chyba że zagrożą mu piosenki z Marry Poppins powraca.

MANIAK OCENIA

Mógłbym w podsumowaniu tej recenzji emocjonalnie powiedzieć, że to zły film, który należy omijać szerokim łukiem. Tyle że… on nie jest do końca zły — to pojęcie, którego zdecydowanie nadużywamy. Owszem, ma kiepski scenariusz, a tytułowa gwiazda jest w nim tylko ozdobą, ale całość broni się poprawną reżyserią, dobrym aktorstwem i świetną muzyką. I choć zdecydowanie wolę wersję z Judy Garland, a ta z Gagą pozostawiła mnie po seansie raczej ze złością niż wzruszeniem, jestem w stanie docenić jej pozytywne elementy. Jest ich za mało, rzecz jasna, by film dostał najwyższą ocenę, ale nie aż tyle, by dostał najniższą. Wychodzi zatem:
ŚREDNI
Koniecznie dajcie znać w komentarzach, co sami myślicie.

Komentarze