Maniak na gorąco #11: Thor: Miłość i grom

Thor: Miłość i grom

Jestem jedną z nielicznych osób na świecie, które pałają szczerą nienawiścią do trzeciej części marvelowskiego Thora. Jego reżyser robił w nim bowiem wszystko, by jak najbardziej zdystansować się od materiału źródłowego, a narzędziem, którym się posłużył, był tani i dosyć męczący humor. W efekcie powstał film całkowicie wyprany z emocji, który stanowił raczej zbiór powiązanych pretekstową fabułą gagów i skeczy. No i zmarnował się tam występ jednej z moich ulubionych aktorek, Cate Blanchett.

Na czwartą część Thora o podtytule Miłość i grom szedłem więc z bardzo niskimi oczekiwaniami. Byłem przygotowany na to, że reżyser Taika Waititi znów przygotuje mało wyszukaną komedię, w której jeden żart goni kolejny, a potem kolejny i kolejny. Jednocześnie byłem jednak niezmiernie ciekawy, jak twórca potraktuje wątek powracającej do serii Jane Foster (oparty na bardzo emocjonalnej historii z komiksów) i po cichu liczyłem na to, że chociaż tego nie zepsuje. No a poza tym: czego się nie robi dla Natalie Portman i Tessy Thompson? Dla tak dobrych aktorek można się trochę pomęczyć nawet na filmie Waititiego.

Muszę powiedzieć, że pierwsze sceny Miłości i gromu bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły. W swoistym prologu do dalszej części obrazu obserwujemy krótką, ale niezwykle emocjonalną genezę filmowego antagonisty, Gorra. Te kilka minut, choć nieco zepsute przerysowaną interpretacją bóstwa Rapu w wykonaniu Jonathana Brugha (jest tu niczym porte-parole Waititiego, zwłaszcza pod względem zachowania i artykulacji), zapowiadają historię o wielkim rozmachu  i ogromnych emocjach. Zupełnie jakby stał za nią jakiś inny reżyser. Potem jednak Waititi daje o sobie znać.

Dość szybko więc Miłość i grom przeistacza się w komedię sygnowaną nazwiskiem nowozelandzkiego reżysera, dla którego receptą na sukces jest najwyraźniej dewiza: „Jednolinijkowce, slapstick i słusznie zapomniany mem z kozą sprzed dziesięciu lat”. Czuć jednak w tym wszystkim zmęczenie materiałem, film sprawia bowiem wrażenie zrobionego trochę od niechcenia. To zupełnie tak, jakby za plecami Waititiego cały czas stał Kevin Feige i powtarzał: „Fajnie, fajnie, ale trochę to jednak stonuj”. Efekt jest dość osobliwy, bo choć mam wrażenie, że miejscami Thor: Miłość i grom na tym skorzystał (zwłaszcza jeśli chodzi o emocje, które w kluczowych miejscach wybrzmiewają pełniej, niż zwykle u Waititiego), to jednak w wielu miejscach staje się dość płaski. I choć Ragnaroka nie znoszę, to tamten film był przynajmniej „jakiś”. Ten jest trochę… „żaden”.

Są jednak elementy, które się na tle tej przeciętności wybijają. Jednym z nich jest już wspomniany wątek Gorra, głównego czarnego charakteru filmu. Choć Waititi i spółka nie unikają pułapki „złego, który ma rację” (sposób, w jaki ukazano filmowe bóstwa, nie pozostawia złudzenia, że większość nadaje się do przysłowiowego „zaorania”, a to właśnie jest celem Gorra), to emocjonalnie jego historia wybrzmiewa znakomicie.

Podobnie jest z Jane. Owszem, stanowczo jej tu za mało, a i zakończenie jej wątku przydałoby się napisać od nowa. Ale mimo tych wszystkich wad, to wciąż całkiem sprawnie zrealizowana historia o godzeniu się ze śmiertelną chorobą. I momentami nawet delikatnie nawadnia oczy. Co pozytywnie zaskakuje, bo przecież w Ragnaroku Waititi żartował sobie nawet ze śmierci Odyna. A tutaj jednak się umia powstrzymać.

Na przeciwnym biegunie znajduje się niestety tytułowy Thor. Mam wrażenie, że od czasu Wojny bez granic ludzie odpowiadający za kinowe uniwersum Marvela nie za bardzo mają na tę postać pomysł. We wspomnianym filmie postać przeszła niesamowitą drogę, ale w Końcu gry niemal całkowicie ją przekreślono, a w Miłości i gromie Waititi właściwie w ogóle Thora nie rozwija. I owszem, Chris Hemsworth ma niesamowity talent komediowy, z którego szkoda nie korzystać, ale ile można oglądać stojącego pod względem charakterologicznym w miejscu Thora-przygłupa?

Jest to też kolejny film MCU, który zawodzi też pod względem reprezentacji LGBTQIA+. A piszę o tym dlatego, że na londyńskiej premierze Miłości i gromu bardzo tę reprezentację podkreślano i na pytanie, jak bardzo „gejowy” jest to film, Natalie Portman odpowiedziała, że „bardzo”. Muszę niestety rozczarować, bo jest on raczej „gejowy” na odwal się, niemal tak bardzo jak Avengers: Koniec gry i Doktor Strange: W uniwersum obłędu. Ot, kilka zawoalowanych aluzyjek i absolutnie koszmarnie pomyślany wątek Korga, który, owszem, „gejowy” jest, ale niezwykle stereotypowo.

Wizualnie najnowszy Thor nie jest tak zły, jak niektórzy by chcieli, ale fakt faktem, że wcale też nie zachwyca. Reżyser sporo korzysta tu z opracowanej przez Industrial Light & Magic technologii StageCraft, która powoli zaczyna zastępować w Hollywood wszechobecny greenscreen. Problem w tym, że to wciąż technologia rozwijająca się i trzeba umieć z niej korzystać. Waititi jednak najwyraźniej nie do końca ją czuje (mimo wcześniejszych doświadczeń przy Mandalorianie czy Our Flag Means Death) albo celowo ignoruje jej słabości. Do tego dochodzą przeciętne efekty specjalne (z winy absolutnie potwornego zarządzania ze strony Marvel Studios i zmuszania do niewolniczej pracy) oraz bardzo nierówne zdjęcia, które czasem zachwycają (jak w scenach z początku filmu), a czasem budzą politowanie.

Aktorsko to obraz bardzo poprawny. Chris Hemsworth po raz kolejny udowadnia niezwykły komediowy talent. Choć więc filmowy humor jakoś szczególnie nie rozrywa, Hemsworth potrafi samą mimiką choć na chwilę wywołać uśmiech. Natalie Portman, która powraca do roli Jane po niemal dziesięciu latach, całkiem nieźle dźwiga ciężar, z jakim wiąże się wątek bohaterki. Tessa Thompson w gruncie rzeczy mało w filmie robi, ale charyzmą przyćmiewa praktycznie każdego, z kim pojawia się na ekranie. Christian Bale daje zaś z siebie wszystko i w sumie szkoda, że Waititi marnuje jego talent, dając popisać się aktorowi tylko w prologu i finale. W małym epizodzie pojawia się też Russel Crowe, który do roli zadufanego w sobie Zeusa nadaje się idealnie, choć trochę psuje tę rolę koszmarnym udawanym akcentem.

Ostatecznie, choć Miłość i grom momenty miewa, to jest też filmem, o którym dość szybko po seansie się zapomina. To obraz, który spośród wszystkich dotychczasowych odsłon tzw. czwartej fazy kinowego uniwersum Marvela, jest chyba najgorszy — gorszy od podobnie bezbarwnej Czarnej wdowy i fabularnie irytującego Doktora Strange’a w multiwersum obłędu. Szkoda, bo Thor ma zdecydowanie więcej potencjału. Cóż, może jeszcze kiedyś doczekamy się dobrego filmu z jego udziałem, bo jak zwiastują napisy końcowe: „Thor powróci”. Oby nie w towarzystwie Waititiego.

Komentarze