Maniak ocenia #284: Suicide Squad

MANIAK NA WSTĘPIE

Tuż przed seansem Suicide Squad, w ramach zabicia czasu, odwiedziłem kilka sklepów w pobliżu kina. W jednym z nich zauważyłem coś, co z jednej strony całkowicie skradło moje serce, a z drugiej – zupełnie mnie rozczarowało. Oto bowiem na półeczce z różnego rodzaju zabawkami i figurkami, znajdowały się liczne zestawy z bohaterami DC. Był Batman w wersji z serialu z lat 60, z Batman: TAS i z gier z serii Arkham. Była Wonder Woman. Byłe większe zestawy z całą bat-rodziną. I ceny były bardzo przystępne. Ale kiedy pełen entuzjazmu wziąłem pudełko do ręki, by przyjrzeć się figurkom z bliska, cała radość, niczym za pstryknięciem palców, ulatywała. Jakość wykonania była bowiem bardzo kiepska — zaburzone proporcje, krzywe twarze, niskiej jakości materiały… Uśmiechnąłem się więc i odłożyłem figurki na półkę.
Zaczynam swoją recenzję Suicide Squad od tej historii nie bez powodu, bo z tym filmem jest trochę tak, jak z tymi figurkami. Tylko że na odwrót: najpierw przychodzi rozczarowanie, a dopiero potem ekscytacja.

MANIAK O SCENARIUSZU

W obawie przed zagrożeniem ze strony meta-ludzi po śmierci Supermana, Amanda Waller postanawia się zabezpieczyć i zbudować oddział specjalny ze zbirów osadzonych w tajnym więzieniu Belle Reve w Luizjanie. W skład zespołu mają wejść: płatny morderca Deadshot; szalona wspólniczka Jokera, Harley Quinn; posiadający umiejętność pirokinezy El Diablo; pijaczyna Kapitan Bumerang; przeraźliwy Killer Croc; czarodziejka Enchantress oraz ekspert od lin (!) Slipknot.
Na papierze wszystko wygląda dość przyzwoicie. Najpierw zostajemy wprowadzeni w sam koncept tytułowego zespołu i poznajemy poszczególnych bohaterów. Potem ruszają oni w pierwszą misję, podczas której następują zwrot akcji i przegrupowanie prowadzące do ostatecznej walki z czarnym charakterem. Schemat jest dość klasyczny, ale nie o historię tutaj chodzi, bo jest ona w gruncie rzeczy pretekstem do kolejnych scen akcji i tego, co w Suicide Squad miało być najważniejsze: relacji bohaterów. To film, który z angielska określa się terminem character-driven movie, czyli oparty nie tyle na fabule, ile na postaciach.
Niestety – już na samym początku zawodzi to, co powinno stanowić fundament filmu: pierwszy akt i ekspozycja. Trudno tu oczywiście obarczać całą winą Ayera-scenarzystę, bo w dużej mierze problemy wynikają z samej realizacji. Sam zresztą pomysł na otwierającą sekwencję, w której po kolei poznajemy poszczególnych członków zespołu, jest całkiem niezły, ale na pomyśle niestety się kończy. Pierwszy akt przydałoby się bowiem nieco rozbudować i poświęcić każdemu z bohaterów więcej czasu, by widz mógł nawiązać z nimi pewną więź. Tymczasem postaci prezentowane są niezwykle pospiesznie, a czasem zdawkowo lub nawet w ogóle. Przy czym trzeba zaznaczyć, że w przypadku tych, którzy mają odgrywać role pierwszoplanowe, nie przeszkadza to jakoś szczególnie bardzo, bo ich historie rozwijane są później za pomocą retrospekcji, całkiem nieźle powciskanych zresztą w poszczególne sceny. Natomiast cierpią na tym postaci drugoplanowe, których fundamenty rozpisano mocno po macoszemu. Należy jednak pochwalić Ayera za to, że był wierny komiksowym pierwowzorom i świetnie odtworzył znanych z kart komiksów bohaterów. Czerpał zresztą z komiksów o wiele więcej, bo nawiązuje także w wprost do konkretnych historii (w tym Nightshade Odyssey czy Mad Love) i rozsiewa po drodze wiele smaczków i mrugnięć okiem do fanów.
Początek trochę więc mnie rozczarował, ale im dalej w las, tym lepiej. Kiedy bohaterowie ruszają w swoją pierwszą misję, Suicide Squad zaczyna wracać na właściwie tory. Od tej chwili obserwujemy zacieśnianie się relacji bohaterów i Ayer pozwala widzowi zajrzeć w nich głębiej. Ale znów: o ile zdecydowanie poznamy Harley Quinn (której wątek został rozrysowany najszerzej), Deadshota czy El Diablo, to już kapitana Bumeranga, Killer Croca czy dodatek do zespołu w postaci Katany przydałoby się jednak nieco mocniej rozwinąć. Podobnie jak zresztą z Enchantress, choć tutaj problematyczne jest raczej jej alter-ego, czyli zupełnie nijaka June Moone. Takie nierówne rozłożenie akcentów na poszczególnych bohaterów trochę razi, ale z drugiej strony doskonale gra dynamika między postaciami – ich relacje, dialogi, wspólne działanie. A skoro o postaciach mowa: bardzo dobrym posunięciem było odłożenie tych wielkich bohaterów świata DC, czyli Batmana, Jokera i Flasha, na drugi plan czy w ogóle przyznanie im roli epizodycznej. To odważny ruch, ale zdecydowanie potrzebny, by dać szansę zaistnieć tytułowym bohaterom.
Pod względem fabularnym – owszem, drugi i trzeci akt są bardzo sztampowe. Historia czasem wymaga sporego zawieszenia niewiary (albo wymyślenia odpowiedniego usprawiedliwienia dla konkretnych działań bohaterów – coś, co sprawia mi większą przyjemność, niż wypisywanie dziur fabularnych), ale ostatecznie spełnia swoje zadanie, a i coś tam się kryje między jej wierszami: przypowieść o tym, że zło nigdy nie jest jednoznaczne; że każdy ma podwójną naturę itd. Nie jest to może przesłanie szczególnie odkrywcze czy nowatorskie, ale w sam raz na rozrywkowe letnie kino.
Złe wrażenie, które budzi pierwszy akt, ostatecznie więc dalszy ciąg naprawia. Po czterdziestu minutach entuzjazm odżywa i całość śledzi się z ogromnym uśmiechem na twarzy: jest zabawnie, głupiutko, sceny akcji działają jak należy, a tam gdzie trzeba odsapnąć, Ayer serwuje nawet odpowiednik sceny z wizytą na farmie w drugich Avengerach.
Wciąż jednak można znaleźć w tym wszystkim pewne uchybienia. Wspomniałem już o niewykorzystaniu potencjału wszystkich bohaterów i pewnej sztampie. Zawodzą też niektóre wątki poboczne, z których najbardziej problematyczny jest chyba sposób przedstawienia relacji Jokera i Harley Quinn. To nadal jest ten toksyczny związek pełen przemocy, jaki znamy z komiksów, owszem, ale w znacznie bardziej złagodzonej wersji. Z tego powodu, choć twórcy podejmują próbę uniezależnienia Harley od Jokera i przedstawienia jej jako postaci samodzielnej, zdefiniowanej przez własne działania (i świadomie korzystającej z własnej seksualności), a nie przez działania Jokera, to jednak ostatecznie dają za wygraną i psują całą tę metamorfozę bohaterki na rzecz przepuszczonej przez neonową maszynkę wizji „związku idealnego” (który broń Boże związkiem idealnym nie jest – wręcz przeciwnie).
I tym rozczarowującym aktem błazeńskiej (przepraszam, musiałem!) kapitulacji kończy się Suicide Squad. Ale na szczęście nie na długo, bo po napisach twórcy serwują jeszcze fantastyczną scenę, która gdzieś tam nawiązuje do Ligi sprawiedliwości i znów zaciera złe wrażenie. Jak tak można?

MANIAK O REŻYSERII

Ciężko stwierdzić, jak duży wpływ na ostateczny kształt filmu miał David Ayer, ale załóżmy, że uwierzymy mu na słowo i to jemu w całości przypiszemy wypuszczoną do kin wersję obrazu. Tak jak wspomniałem w części scenariuszowej: głównym problemem filmu jest pierwszy akt. Nawet jeśli w późniejszych scenach widać jakieś dogrywki czy wprowadzane na ostatnią chwilę zmiany, to zdecydowanie te końcowe dwie trzecie filmu są znacznie spójniejsze i płynniejsze niż nieszczęsny, przeładowany muzyką (jakkolwiek znakomitą) i krótkimi genezami bohaterów (które nie zdążą się rozwinąć, a już się kończą) początek. Sporo w nim nie dopracowano, zaniedbano montaż, a pewne rzeczy poustawiano w chaotyczny sposób (jak choćby dwie otwierające obraz sceny, które w założeniu mają uświadomić, kto zagra w filmie pierwsze skrzypce, ale ostatecznie wydają się oderwane od reszty i zupełnie niepotrzebne).
Im dalej jednak w las, tym lepiej – i wtedy rzeczywiście widać rękę Ayera. Przede wszystkim sprawdzają się jego – kontrowersyjne bądź co bądź – metody pracy z aktorami. Doskonałe zgranie zespołu i świetne relacje aktorów wspaniale widać na ekranie, co bardzo cieszy, bo to właśnie o te relacje chodzi.
Świetnie zrealizowane są sceny akcji: dynamiczne, ale nie chaotyczne; emocjonujące i dostarczające mnóstwa rozrywki. Do tego Ayer wykazuje się bardzo dobrym komediowym wyczuciem czasu i rozładowuje napięcie dokładnie tam, gdzie tego trzeba.
Ciekawa jest także kolorystyka Suicide Squad. Nieco mroczniejsza estetyka, nawiązująca trochę do poprzedniego filmu z serii, wymieszana została z jaskrawym różem i turkusem. Przestylizowanie i nieco blichtru zdecydowanie się sprawdza, czyniąc film dość interesującym wizualnie.

MANIAK O AKTORACH

W niewielu recenzjach zwraca się uwagę na podstawową sprawę związaną z obsadą: jej zróżnicowanie. W Suicide Squad mamy przedstawicieli różnych grup etnicznych: od czarnoskórych, przez Latynosów, po Indian i Azjatów; do tego są kobiety w pierwszoplanowych rolach… To coś, co rzadko dzieje się w filmach tego formatu i warto o tym wspominać, choć nasuwa się też smutny wniosek: bo skoro trzeba o tym mówić, to znaczy, że Hollywood ma nadal wiele do zrobienia. Ale przejdźmy do poszczególnych ról.
Zacznę od Margot Robbie, która zdecydowanie robi (nie, nie robię tego specjalnie!) najlepsze wrażenie. Aktorka jest Harley Quinn, o jakiej marzył każdy fan komiksów. To postać dokładnie taka, jaką przedstawiono w Batman: TAS i na kartach komiksów: szalona, nieprzewidywalna, stwarzająca pozory infantylnej, a jednocześnie piekielnie inteligentna. Robbie doskonale bawi się to rolą i zdecydowanie czuje Harley.
Fantastycznie gra też Will Smith, choć rola zdecydowanie była pisana pod niego. Nad jego Deadshotem unosi się więc aura typowego dla aktora „luzactwa” i pewności siebie. Z właściwym sobie urokiem aktor zdolny jest zarówno do chwili powagi, jak i do wyrzucania z siebie soczystych jednolinijkowców. A przy tym wszystkim wzbudza sympatię, jak to Will Smith ma w zwyczaju.
Jay Hernandez jako El Diablo – szalenie ciekawa, choć nieco niewykorzystana postać – gra dość nierówno. Przez większość filmu paraduje ze smutną miną przyczepioną do twarzy, ale gdy trzeba, ostatecznie pokazuje pazury – szkoda jednak, że na krótko i głównie w retrospekcjach.
Cara Delevigne jest jako Enchantress magnetyzująca, choć im dalej, tym bardziej ucieka w manieryzmy i wicie się przed kamerą. Niemniej jednak zachwyca ekranową charyzmą, a potem… zadziwia jej brakiem, kiedy wciela się w nijaką June Moone, którą Enchantress opętała.
Prawdziwym zaskoczeniem jest Jai Courtney. Aktor z reguły nie dostaje pochlebnych ocen za swą grę, ale tym razem idzie na całego i tworzy niezwykle wyrazistą kreację przezabawnego, miejscami w dobrej wierze przerysowanego Kapitana Bumeranga. Aż dziw, że to naprawdę Courtney!
Adewale Akinnuoye-Agbaje, nazywany przez kolegów z planu „Triple A” (ciekawe, co by zrobili, jakby zobaczyli moje imię i nazwisko), już chyba zawsze będzie mi się kojarzył z rolą wyciszonego pana Eko z Zagubionych. Przynajmniej tak myślałem przed seansem Suicide Squad. Killer Croc nie jest może jakoś szczególnie prominentną postacią, ale w minimalizmie tkwi klucz. Pojedyncze warknięcia, krzywe grymasy, jednosłowne cięte riposty i oczywiście buńczuczność – to wszystko składa się na bardzo zabawną i wyrazistą kreację.
Karen Fukuhara, hollywoodzka debiutantka, otrzymuje rolę bardzo malutką, ale stara się z niej wyciągnąć ile się da. Jej kwestie mówione ograniczają się, co prawda, do kilku linijek w języku japońskim (niestety dość sztampowych i mało naturalnych), ale Fukuhara urzeka niewymuszonym stoicyzmem, który w jej ręku staje się prawdziwą bronią i narzędziem komediowym.
Aktor o indiańskim pochodzeniu, Adam Beach, otrzymał dość małą rólkę Slipknota i ciężko ją ocenić. Szkoda, że nie ma go w filmie za dużo i to trochę niefortunne, że osoba o rdzennoamerykańskich korzeniach (takich zdecydowanie w Hollywood brakuje i choć samo zatrudnienie aktora to rzecz bardzo na plus, to jednak szkoda, że to nie na „pełen etat”) nie ma okazji się mocno wykazać: ot, pokaże trochę mordu w oczach i wespnie się po linie.
Zawodzi Joel Kinnaman. Teoretycznie jego Rick Flag ma być przywódcą tytułowego Suicide Squad, ale w praktyce brakuje mu charyzmy i zdecydowanie przyćmiewa go Will Smith. Częściowo był to celowy zabieg, ale tam, gdzie Kinnaman ma dominować, też nie bardzo mu wychodzi z racji na mocno nijaką grę. Szkoda, że Tom Hardy musiał jednak zrezygnować z tej roli, bo na pewno wyglądałaby zupełnie inaczej.
I tym sposobem dochodzimy do Violi Davis, która wcieliła się w jedną z najbardziej dwuznacznych postaci komiksów DC – pomysłodawczynię Suicide Squad, Amandę Waller. Davis gra fantastycznie i dokładnie tak sobie tę postać wyobrażałem. Wystarczy raz na nią spojrzeć, by zauważyć zdecydowanie, niezłomność i zimną krew. Waller Davis jest tak samo złożona jak komiksowy pierwowzór i to chodziło.
Na sam koniec zostawiłem sobie Jareda Leto w roli Jokera, który… trochę mnie zawiódł. Nie jest to może zawód ogromny, ale zwiastuny zapowiadały Jokera przerysowanego, przestylizowanego, nieobliczalnego, a tymczasem Leto jest… bardzo zachowawczy i ostrożny. Zdarzyło się aktorowi kilka lepszych momentów, ale z reguły nie potrafił z siebie wydobyć firmowego dla Jokera szaleństwa – i bynajmniej nie jest to wina scenariusza.

MANIAK O TECHNIKALIACH

I przechodzimy wreszcie do spraw czysto technicznych. Zdjęcia do filmu popełnił Roman Vasyanov. Nie jest może takim wizualnym magikiem, jak prowadzony przez Snydera Larry Fong, ale sprawdza się dość nieźle, zwłaszcza jeśli chodzi o bardzo dobrze skadrowane ujęcia grupowe, czy pracę podczas bardziej dynamicznych scen akcji. Fantastycznie komponuje także te kadry, które miały być wiernym przeniesieniem komiksowych paneli do filmu (zwróćcie uwagę zwłaszcza w retrospekcjach Harley Quinn).
Jako montażysta filmu podawany jest John Gilroy, choć jeśli wierzyć różnego rodzaju okołoplanowym plotkom, montażyści stale się wymieniali i to chyba prawda, bo Suicide Squad to taki trochę montażowy potwór Frankensteina. I znów: najbardziej widać to w pierwszym akcie, gdzie sceny posklejane są ze sobą na szybko w sposób mało wyważony, a czasem mało koherentny (choć to mniejszy problem, bo tak jak w przypadku Batman V Superman, uważny widz dostrzeże, że to, co się z pozoru ze sobą nie łączy, później zaczyna się całkiem ładnie zbiegać). W kolejnych jednak aktach montaż jest już lepszy i zdecydowanie bardziej płynny, choć nadal widać miejsca, w których coś podoklejano i pozmieniano wbrew poprzednim założeniom. To w skali makro. W sali mikro, czyli na poziomie budowy poszczególnych scen jest natomiast dobrze: ujęcia ładnie przechodzą jedno w drugie i nie sposób się w nich pogubić.
Na pewno udała się charakteryzacja i kostiumy. Bohaterowie wyglądają dokładnie jak na kartach komiksów (a jeśli chcecie przyczepić się Harley Quinn, to oglądajcie uważnie – zobaczycie jej klasyczny strój rodem z Batman: TAS). Czasem oczywiście twórcy idą w przesadę i przestylizowanie, ale doskonale to pasuje i zdecydowanie się sprawdza.
Nie można też narzekać na dość zróżnicowaną scenografię. Obejrzymy między innymi przeróżne zakamarki Gotham City (od klubów i spelun, po mroczne zakątki ulic), przez więzienie Belle Reve, aż po mrocznawe (i coś takie… pustawe) Midway City, w którym toczy się główna akcja.
Efekty specjalne są przyzwoite, a na szczególną pochwałę zasługuje całkiem nieźle wykorzystane 3D, budowane nie tylko w głąb ekranu, ale czasem też na jego zewnątrz. To zawsze jest w cenie. Poza tym mamy trochę komputera i sporo efektów praktycznych (spójrzcie chociażby na Killer Croca – postać zawdzięcza swój wygląd godzinom charakteryzacji), co dość ładnie się ze sobą łączy.
Muzycznie jest bardzo ciekawie. W filmie usłyszymy mnóstwo znanych piosenek, które w większości wykorzystano całkiem nieźle, świetnie dopasowując do konkretnych momentów. Znów jednak ponarzekam na pierwszy akt, gdzie twórcy troszeczkę tymi piosenkami przeładowują widzów. Całe szczęście, że później wszystko wraca do normy. Świetnie za to wypada ta właściwa ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Stevena Price'a. Słychać w niej trochę inspiracje Davidem Bowiem, a gdzieniegdzie są też stylistyczne nawiązania do pracy Zimmera i Junkie XL w poprzednich filmach. Poszczególne kompozycje wpadają w ucho i słucha się ich równie przyjemnie, jak wspomnianych piosenek.

MANIAK OCENIA

Suicide Squad to film dość ciężki w ocenie. Z jednej bowiem strony jest przyzwoity i stanowi świetną rozrywkę w sam raz na lato. Cierpi na wiele przypadłości, ale ostatecznie jakoś tam zaciera złe wrażenia dobrą grą aktorską, ciekawymi bohaterami i szaloną atmosferą. Nie jest to poziom Batman V Superman (i teraz: jeśli Batman V Superman to film, który się Wam podobał, to Suicide Squad będzie dla Was gorszy; jeśli zaś gardzicie wszystkim, co z Batman V Superman związane, to istnieje szansa, że Suicide Squad przypadnie Wam bardziej do gustu – ot, taki paradoks), ale też nie miał to być szczególnie ambitny film komiksowy. Po prostu spadły na niego przeogromne oczekiwania, przez co trochę ucierpiał. Czy jednak odnowi zainteresowanie marką? Czas pokaże. Jedno jest natomiast pewne: bawiłem się całkiem nieźle, ale świadomy wad, stawiam ocenę:
ŚREDNI

Komentarze