Maniak inaczej #46: Te liczby są złe, czyli 4, 8, 15...

MANIAK NA POCZĄTEK

Dziś dość wyjątkowy dzień; data, która długo się nie powtórzy. 4.8.15. Początek ciągu użytego w równaniu Valenzettiego, które przewiduje koniec ludzkości. 4, 8, 15, 16, 23, 42. Liczby wyryte na pokrywie włazu do podziemnego bunkra. Sekwencja, którą trzeba wprowadzić do komputera co 108 minut. Liczby, za pomocą których można wygrać loterię, ale lepiej tego nie robić, bo konsekwencje mogą być straszliwe. Locke, Reyes, Ford, Jarrah, Shephard, Kwon.
Pewnie brzmi to wszystko jak bełkot, chyba że — tak jak i ja — jesteście ogromnymi fanami Zagubionych. A ponieważ tak ważnej dla fanów serialu daty nie można pozostawić bez żadnego komentarza, postanowiłem napisać o tej produkcji tekst.
Nie będzie to żadna „polecajka”, bo tego serialu nie trzeba nikomu polecać. Wszak Zagubieni są przecież jak Twin Peaks czy Buffy: The Vampire Slayer — należą do kanonu, który znać po prostu trzeba.
To będzie bardziej zapis wspomnień, bo Zagubieni są dla mnie czymś bardzo ważnym i pewnie gdyby nie oni, to nawet nie byłoby tego bloga (stąd zresztą w moim nowym logo ukryte jest małe nawiązanie do serialu).
Gotowi na małą wyprawę w przeszłość?

MANIAK, PREMIERA, TVP I SZYDŁOWSKI

Zagubieni wystartowali we wrześniu 2004 roku, niemal jedenaście lat temu. Pilotowy odcinek zebrał niesamowitą widownię — 18,65 mln osób. Co zadecydowało o jego sukcesie? Złożyło się nań tak naprawdę wiele czynników.
Na pewno atrakcyjna była cała tajemnicza otoczka: ludzie rozbijają się na bezludnej wyspie, która okazuje się wcale nie być taka bezludna i skrywa wiele sekretów. Sekretów, które nie zawsze da się wyjaśnić racjonalnie.
Swój udział miały też zapewne: sprawna reżyseria, znakomita i zróżnicowana pod względem etnicznym obsada oraz interesująca formuła przeciwstawiająca wydarzenia z teraźniejszości i retrospekcje. Ale najważniejszy był czynnik ludzki. Bo Zagubieni to przede wszystkim serial o ludziach. Ich słabościach, problemach, poglądach. Jack, Kate, John, Sawyer, Hurley, Sayid, Charlie, Claire, Jin, Sun, Michael — oni wszyscy nie tylko zagubili się na wyspie, ale przede wszystkim byli zagubieni w życiu. I to pozostało motywem przewodnim już do samego końca — aż wszyscy się odnaleźli.


Moja przygoda z Zagubionymi zaczęła się jednak dopiero w 2006 roku, a dokładniej w wakacje, kiedy to TVP 1 powtarzała emisję pierwszego sezonu. To były czasy, kiedy państwowa telewizja puszczała zagraniczne seriale o ludzkiej porze. Pochłaniałem odcinek za odcinkiem, każdy czytany przez jednego z nielicznych lektorów, którego akceptuję (choć ktokolwiek wymyślił tę formę tłumaczenia filmów powinien smażyć się w piekle), Janusza Szydłowskiego. Każdy nagrywałem na — uwaga — kasetę VHS (tak, można by pomyśleć, że wtedy DVD już wyparło ten analogowy nośnik, ale jednak nie do końca — zresztą magnetowid stoi u mnie w pokoju po dziś dzień), żeby móc w wolnej chwili do nich wrócić.
I tak minęły mi dwa sezony. Sezony pełne emocji, kibicowania bohaterom, prób odgadnięcia o co chodzi, wzruszenia, zachwytów, zgrzytania zębami (Michael, nie daruję ci Any Lucii!). Aż w końcu trzeba było przejść dalej. Ale już bez TVP.

MANIAK I PIERWSZY SERIAL BEZ NAPISÓW

Trzeci sezon był sezonem przełomowym. Nie tylko pod względem historii, w której to poznaliśmy wyspę od trochę innej (czy też raczej Innej) strony i dowiedzieliśmy się trochę o jej tajemniczych mieszkańcach. Był przełomowy dla mnie osobiście, ponieważ to pierwsza rzecz, którą postanowiłem obejrzeć bez jakichkolwiek napisów.
Zawsze lubiłem języki obce, a ich nauka nigdy nie sprawiała mi trudności. Być może dlatego poszedłem na studia stricte językowe i przymierzam się powoli do pracy tłumacza. Kiedy zacząłem oglądać trzeci sezon Zagubionych, miałem jakieś 15 lat. W sieci było pełno stron, na których można było znaleźć odpowiednie pliki tekstowe z napisami. Ale ja napisów nie lubiłem. Nie dlatego, że nie nadążałem czytać (wręcz przeciwnie), ale dlatego, że czułem, iż coś mi z tego seansu odbierają. Trochę obrazu (tak w Zagubionych ważnego), trochę uwagi, trochę językowych wyrażeń. I postanowiłem rzucić się na głęboką wodę. Tak „o”.
Nie było na początku zupełnie gładko, ale też nie było tragicznie. Rozumiałem może z 75–80%. Po każdym odcinku ostatecznie przeglądałem sobie plik z tłumaczeniem, żeby ewentualnie wyłapać, co straciłem. Po jakimś czasie i to nie było mi potrzebne i mogłem się cieszyć Zagubionymi w oryginale.


Rany, jaki to był emocjonujący sezon. Nieznane intencje Innych, czasowe perturbacje Desmonda (po odcinku „Flashes Before Your Eyes” już zawsze czekało się na odsłonę Desmond-centryczną — i nigdy one nie zawodziły; zresztą Desmond i Penny to jedna z moich ulubionych serialowych par; par którym kibicuje się choćby nie wiem co), przyznanie się scenarzystów do błędu i uczynienie odcinka, w którym uśmiercają wzięte znikąd postaci, jednym z najciekawszych (serio — to bardzo niedoceniony, doskonale napisany i nakręcony odcinek); bzik Locke’a; emocjonalne rozwalenie widza Charliem (aż mi się łezka w oku kręci, gdy przypomnę sobie scenę, na której przed śmiercią ostrzega, żeby uważać na przybyszy ze statku)… I końcówka. Końcówka, po której już nic nie było takie samo. Końcówka, którą twórcy zagrali widzom na nosie i złapali ich na zbytnim przyzwyczajeniu do formy. Ale forma miała się zmienić. Bo oto zamiast retrospekcji, pojawiły się futurospekcje. Pamiętacie, co czuliście, kiedy brodaty Jack spotkał się pod koniec finału trzeciego sezonu z Kate i zaczął krzyczeć, że muszą wrócić na wyspę? To było… Łał, do tej pory przechodzą mnie ciarki. A to i tak nie był najlepszy „zagubiony” cliffhanger.

MANIAK I ODWAŻNA DECYZJA DARLTONÓW

W międzyczasie prowadzący produkcję serialu, Damon Lindelof i Carlton Cuse (w skrócie Darlton, choć Lindelof zawsze burzył się, że ma w tym złożeniu tylko jedną głoskę), podjęli dość odważną decyzję. W świecie, w którym to głównie telewizja decyduje o „być albo nie być” serialu, to oni postawili warunki i określili, kiedy Zagubieni się skończą. Jeszcze trzy sezony i koniec. Tym samym ucięli wszelkie spekulacje, że tworzą ten serial na ślepo i nie wiedzą dokąd zmierza (choć ci, którzy uważają, że trzeba najpierw zaplanować całość w najmniejszych szczegółach, a dopiero potem brać się za realizację, chyba nigdy nie pisali żadnej historii — to przecież naturalne, że pomysły ewoluują w miarę tworzenia). I udowodnili swoją silną pozycję. Co prawda, oglądalność już nie była taka jak kiedyś, ale nadal Zagubieni stanowili jedną z najchętniej śledzonych pozycji w amerykańskiej telewizji. Trudno się zresztą dziwić.

MANIAK DOSTAJE WIĘCEJ SCIENCE-FICTION I MISTYCYZMU

Zagubieni otworzyli mi drogę do kolejnych amerykańskich seriali (z Prison Break i Herosami na czele) i zapoczątkowali prawdziwą fascynację tym segmentem popkultury. Ale to oni pozostawali (i wciąż pozostają) moją największą serialową miłością.
Czwarty sezon serialu to znów: mnóstwo zawirowań, nieoczekiwanych zwrotów akcji, tajemnic i zabawy z widzem w kotka i myszkę. Ale wciąż najważniejszy pozostawał tu czynnik ludzki. Świetnie widać to na przykładzie jednego z najlepszych odcinków serialu pt. „The Constant”. Czego tam nie było! Podróż świadomości w czasie, coraz więcej powiązań, śmiertelne zagrożenie… A jednak w centrum pozostawał wątek miłosny. Piękny, bez wymuszeń, wzruszający.


Czwarty sezon to także nowe postaci. A skoro nowe postaci, to i nowi aktorzy. Zagubieni od samego początku byli świetnie zagrani (Michael Emerson! Terry O’Quinn! Josh Holloway! Fionnula Flanagan! Henry Ian Cusick) i kariery wielu aktorów serialu śledzę do dziś (i niesamowicie się raduję, widząc ich w różnych innych serialowych produkcjach, jak Once Upon a Time, Person of Interest czy anulowane Revolution). A w czwartym sezonie do moich ulubieńców dołączyli Jeremy Davies — piekielnie zdolny aktor, który stworzył fantastyczną kreację zwariowanego naukowca — i Rebecca Mader — cudownie delikatna Brytyjka (która teraz w Once Upon a Time gra zupełne przeciwieństwo łagodnej Charlotte).


No i wreszcie: twórcy już bardzo zdecydowanie wkroczyli na tereny fantastyki, z początku naukowej, a potem, od piątego sezonu, przyprawionej mistycyzmem. I to był strzał w dziesiątkę, a taka mieszanka okazała się niezwykle pociągająca. Zwłaszcza, że jej realizacja stała na bardzo wysokim poziomie. Do dziś uważam, że wiele produkcji traktujących o podróży w czasie może co najwyżej czyścić Zagubionym buty. Doskonałe wykorzystanie zasady samospójności Nowikowa (z małym tylko odstępstwem w przypadku pewnego zegarka) i trzymanie się jej za wszelką cenę. Doskonałe, oryginalne koncepty. No i użycie tych wszystkich zabiegów, by przyjrzeć się bohaterom z bliska, pokazać motywy stojące za ich działaniami i dostarczyć kolejnych zagadek.

MANIAK NIENAWIDZI TWÓRCÓW ZA CLIFFHANGER

No i tak przeszedłem przez piąty sezon, znów podtrzymując raz po raz szczękę, tonąc w zachwytach, wzruszając się i kibicując bohaterom oraz próbując rozwikłać zagadki. I coraz bardziej zbliżając się końca całego serialu.
Ale zanim ten koniec nastąpił, twórcy zrobili mi brzydki kawał. Dowalili potężnym cliffhangerem. Z narracyjnego (i marketingowego) punktu widzenia to był strzał w dziesiątkę. Twórcy pozostawili widzów w miejscu, w którym nie wiadomo, czy bohaterom udało się osiągnąć obrany wcześniej cel; nie wiadomo, czy ważna postać przeżyje, a do tego jeszcze inny kluczowy bohater ginie. I to białe tło pod koniec!

I wiecie, wszystko byłoby w porządku, gdyby dalszy ciąg zaserwowano od razu po wakacjach. Niecałe cztery miesiące czekania (czerwiec, lipiec, sierpień, trochę września) można by było przeżyć. Ale emisja ostatniej serii zaczynała się dopiero pod koniec stycznia. Osiem miesięcy tortur i oczekiwania na dalsze losy bohaterów. Rany, jak to się dłużyło! Ale wreszcie przyszedł czas na ostatni sezon.

MANIAK KOCHA TWÓRCÓW ZA FINAŁ

Szósty sezon podzielił fanów. Wielu krytykowało twórców za zbyt dużo mistycyzmu i tak wielkie zapętlenie się w tajemnicach i zagadkach, że nijak nie dało się tego odkręcić. To prawda — nie wszystkie tajemnice wyjaśniono. Wyjaśniono tylko te najważniejsze (choć nie zawsze w jednoznaczny sposób), wiele pozostawiono zaś do interpretacji widzów. Moim zdaniem to jednak dobre rozwiązanie — takie pozostawienie otwartej furtki; pozwolenie fanom na szukanie tropów i snucie własnych teorii nawet po zakończeniu serialu.
Tak naprawdę jednak nigdy nie chodziło o tajemnice. One stanowiły tylko tło. Może mały wabik. Były ważne, ale nie najważniejsze. A kiedy jednak wspominam szósty sezon Zagubionych, w głowie mam cztery rzeczy. I żadna z nich nie dotyczy "tajemnic".
Po pierwsze, bardzo zgrabną zabawę formułą. Nie mamy już retrospekcji ani futurospekcji, ale śledzimy pewnego rodzaju alternatywną rzeczywistość, w której samolot linii lotniczych Oceanic (notabene z numerem 815) nie rozbił się na wyspie (później okazuje się, że to nie do końca alternatywna rzeczywistość, ale o tym za chwilę). Świetnie nakreślono tu relacje bohaterów i przedstawiono ich losy: inne, ale dziwnie znajome.


Po drugie — powtarzam to w kółko — czynnik ludzki. Pamiętam jak wzruszałem się po raz n-ty śledząc perturbacje Desmonda i Penny; jak czekałem aż Kate stawi czoła Claire, jak cieszyłem się na ponowne spotkanie Jina i Sun, a potem ryczałem, gdy ginęli pod wodą. To była esencja Zagubionych.
Po trzecie, odcinek, który cofał nas w daleką przeszłość i pokazywał, o co tak naprawdę z tą wyspą chodzi. I znów: nie odpowiedź na to pytanie była najważniejsza (choć i tak fascynująca), ale wydarzenia, które w odcinku pokazano. Perypetie dwójki braci, z których jeden czuje się tym gorszym, a drugi niekoniecznie tym lepszym. Przybrana matka, która nie potrafi właściwie pokierować dziećmi. To było takie… namacalne, prawdziwe.


No i wreszcie po czwarte — finał. Finał, w którym wszystko zagrało tak, jak powinno. W którym alternatywna rzeczywistość okazała się tak naprawdę zaświatami, do których bohaterowie trafili po śmierci i w których musieli się odnaleźć oraz przypomnieć sobie, kim są, by móc przejść dalej. W którym ten zły ostatecznie zostaje pokonany, a ten dobry odpowiednio wynagrodzony. W którym nie ma już wyjaśnień tajemnic, a liczą się bohaterowie. I który zamyka tę historię absolutnie najpiękniejszą klamrą kompozycyjną w historii telewizji. A jeśli dodać do tego muzykę Michaela Giacchino…! Morza wylanych łez wzruszenia gwarantowane.

MANIAK KOŃCZY

Zagubieni to pod wieloma względami serial, z którym dojrzewałem. Który niejednokrotnie kształtował moje poglądy, poszerzał horyzonty. I który dostarczył mi masy emocji. Serial wyjątkowy, który na zawsze zmienił moje życie. I wiecie co? Wbrew temu, co mówił Hurley, te liczby wcale nie są złe. 4, 8, 15, 16, 23, 42.

Komentarze