Maniak ocenia #322: Tofifest 2023

Plakat 21. edycji festiwalu Tofifest z doktorem Brownem z „Powrotu do przyszłości”.

Na przełomie czerwca i lipca odbyła się w Toruniu 21. edycja Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Tofifest. W ciągu niecałego tygodnia jego trwania obejrzałem łącznie jedenaście filmów i uczestniczyłem w pięciu spotkaniach z twórcami. Zobaczyłem przede wszystkim dużo kina polskiego (aż pięć pozycji), a poza tym trochę irańskiego, trochę cypryjskiego, trochę łotewskiego i – na koniec – odrobinę hollywoodzkiej klasyki. Przed Wami teksty o każdej z tych produkcji.

KOBIETA NA DACHU

Kadr z filmu „Kobieta na dachu”.

Do Kobiety na dachu podchodziłem już kilkakrotnie. W zeszłym roku grano ją podczas festiwalu Camerimage, potem trafiła na krótki czas do kin. Ale zawsze jakoś tak czasowo nie było mi z tym filmem po drodze. Kiedy więc okazało się, że trafił do sekcji From Poland w ramach tegorocznego Tofifestu, natychmiast pognałem na seans.

Kobieta na dachu opowiada historię Mirki, sześciesięcioletniej położnej. Zamknięta w sobie i skupiona na innych, tłamsi w sobie wszelkie problemy. Wreszcie nie wytrzymuje i decyduje się na radykalny krok. Bierze do torebki nóż kuchenny, wchodzi do banku i w nieudolny sposób stara się wyłudzić od kasjerki pieniądze. Ten – być może w pierwszej chwili nieco komiczny – „napad” oczywiście się nie udaje, a Mirka spłoszona ucieka. Staje się on jednak punktem zapalnym w jej życiu i sprawia, że kobieta niemal zupełnie je przewartościowuje.

Reżyserka, a zarazem scenarzystka Anna Jadowska podejmuje w Kobiecie na dachu problem kobiety niewidzialnej. Takiej, która funkcjonuje tylko dla innych i która problemy innych stawia ponad swoje, niejednokrotnie wpadając przez to w poważne tarapaty. Takiej, od której zdystansowali się nawet najbliżsi, a jedyne rozmowy, jakie z nią prowadzą, dotyczą tego, co będzie na obiad. Jadowska przygląda się wewnętrznemu światu takiej bohaterki i zastanawia się, co się wydarzy, gdy w końcu coś w niej puści; gdy przejmie nad nią kontrolę tłumiony dotychczas głosik mówiący „Dość!”.

W toku niespiesznie prowadzonej filmowej narracji, powoli odkrywamy kolejne warstwy Mirki, jej świata i jej problemów. Jadowska snuje przy tym opowieść o istocie rozmowy i wzajemnego słuchania się, a przy okazji porusza też kwestie związane ze zdrowiem psychicznym; z tzw. chwilówkami, czyli ekspresowymi pożyczkami na wysoki procent; a nawet – choć w mniejszym stopniu – z aborcją. Jak sama jednak przyznaje, główną intencją było pokazanie, że nigdy nie jest w życiu za późno na zmianę (choć może niekoniecznie rozpoczętą napadem na bank 😉).

Jadowska realizuje tę historię powoli, cały czas pozostając blisko bohaterki i bacznie ją obserwując. To nie jest film z wartką i atrakcyjnie przedstawioną akcją, a raczej wnikliwe studium bohaterki. A mimo to ogląda się je ze stale rosnącym zaangażowaniem. A wynika ono nie tylko z umiejętnej reżyserii, ale również ze wspaniałego aktorstwa.

Główną rolę w Kobiecie na dachu odgrywa Dorota Pomykała. To jeden z najlepszych występów w jej dorobku: zniuansowany, wybrzmiewający w każdym geście, spojrzeniu, a nawet w niewypowiedzianym zdaniu. Sama aktorka twierdzi, że odnalazła się w tej postaci dzięki jednej wskazówce reżyserki, która wskazała, jak Mirka powinna chodzić: lekko przygarbiona; stawiająca małe, niepewne kroki.

Kobieta na dachu to film, w którym każdy odnajdzie kogoś z własnego życia. Niedostrzeganą dotąd oddaną żonę, mamę, może babcię. Nierozumiejącego jej męża, ojca czy dziadka. A może nawet samą lub samego siebie. I choćby dlatego warto obraz Jadowskiej obejrzeć. Na pewno wyjdziecie z niego choć trochę odmienieni.

DOBRY

NUMB

Kadr z filmu „Numb”.

W Iranie już od szkoły podstawowej chłopcy i dziewczynki uczą się oddzielnie. Jak wyjaśnia plansza wprowadzająca do filmu, powoli pojawiają się także głosy, by segregację płciową wprowadzić jeszcze w przedszkolu. Na razie jednak wciąż są to miejsca, w których dzieci mogą bawić się i uczyć razem. I właśnie w takim przedszkolu osadzona jest akcja Numb, drugiego filmu pełnometrażowego Amira Toodehroosty.

Toodehrooście, który jest również autorem scenariusza, udaje się w Numb w fantastyczny sposób uchwycić dziecięcą wrażliwość i dziecięce spojrzenie na świat. Przekonująco i autentycznie opowiada więc o pragnieniu rodzeństwa, traktowanymi śmiertelnie poważnie przedszkolnymi zadurzeniami czy strachu przed odrzuceniem. Można niemal powiedzieć, że z powodzeniem przenosi widza do czasów ich własnego dzieciństwa. Ale Numb to nie tylko opowieść o beztroskich przedszkolnych czasach, bo trosk w tym filmie wcale nie brakuje.

Film Toodehroosty jest, poza tym, że pewnym obrazem dzieciństwa, także komentarzem społecznym. Reżyser nie stroni w nim od wielu trudnych tematów: przygląda się przedszkolnej religijnej indoktrynacji (wcale nie tak dalekiej od tej katolickiej), przemocy domowej w różnych odcieniach, a także temu, jak poczucie odrzucenia może kształtować charakter dziecka.

Na głównego bohatera tej historii Toodehroosta wybiera chłopca, Rohama. Zaprasza nas do krainy jego chłopięcej wrażliwości i opowiada o pragnieniu rodzeństwa, strachu przed odrzuceniem rodziców czy wreszcie o pierwszej, niewinnej jeszcze miłości. Roham jest jednak także bacznym obserwatorem. Za jego pośrednictwem poznajemy historie innych bohaterów: nieśmiałej koleżanki, która skrywa pewną tajemnicę czy chłopca, który znęca się nad rówieśnikami.

Z tego dziecięcego świata chwilami zostajemy wyrwani w kontrastujący z nim świat dorosłych. Dorosłych spętanych konewnansami, często ślepych na potrzeby swoich pociech, a czasem nawet wręcz otwarcie swoje dzieci krzywdzących. Doskonale ten kontrast podkreśla scena, która przy okazji wyjaśnia tytuł filmu, Numb, czyli „odrętwiały, pozbawiony czucia”. Nauczycielka przedszkolna opowiada w nim o leczeniu kanałowym zęba – pozbywaniu się nerwów i w efekcie właśnie pozbawianiu czucia. Mam wrażenie, że Toodehroosta właśnie to chce przede wszystkim powiedzieć o irańskim systemie edukacji – że stopniowo pozbawia on wrażliwości, czyni obojętnym.

I choć film zdaje się być głęboko zakorzeniony w irańskiej kulturze – zwłaszcza, że porusza wspomniany już problem oddzielnej edukacji chłopców i dziewcząt – to jest też zaskakująco uniwersalny w swojej wymowie. Takie dzieci jak w Numb można bowiem znaleźć na całym świecie.

Nie ulega wątpliwościom, że największym reżyserskim wyzwaniem musiała być dla Amira Toodehroosty współpraca z dzieciecymi aktorami, bo to właśnie oni grają pierwsze skrzypce w filmie Ich role, choć rozpisane są niezwykle wiarygodnie, są też emocjonalnie bardzo trudne. Reżyserowi udało się jednak poprowadzić dzieci bezbłędnie. Tworzą one złożone kreacje, które naznaczone są jednak również ich specyficzną wrażliwością. Praktycznie nie ma tu roli złej – ani na pierwszym, ani na pozostałych planach. 

Numb zrobił na mnie ogromne wrażenie i do dziś o tym filmie myślę. O tym, jak beztroskie może być dzieciństwo, ale też o tym, jak dorosłość może na każdym kroku odzierać je z uczuć i pozbawiać czucia.

DOBRY

MIAŁO CIĘ NIE BYĆ

Jakub Michalczuk, reżyser Teściów. Katarzyna Sarnowska, współscenarzystka (Nie)znajomych i Wszystkich naszych strachów. Wybitny – nawet jeśli bardzo ograny – Borys Szyc wraz z córką w rolach głównych. Takie nazwiska aż krzyczą, żeby jak najszybciej pobiec do kina. I wierzcie mi, kiedy Miało cię nie być trafi do ogólnej dystrybucji, warto będzie do tego kina pobiec.

Miało cię nie być to opowieść o 17-letniej Mańce, która mierzy się z problemem nieplanowanej ciąży. Kiedy wszystkie dostępne dla niej rozwiązania zawodzą, musi zwrócić się o pomoc do ojca, z którym od dawna nie utrzymuje kontaktów. Odnawiając tę trudną relację z nieobecnym przez większość jej życia rodzicem, zyskuje nieoczekiwane wsparcie i odkrywa, że z tatą łączy ją więcej, niż dotąd myślała.

Katarzyna Sarnowska, która, jak mówiła podczas festiwalowego spotkania, ma za sobą dwukrotne doświadczenie przerwania ciąży, pochyla się w Miało cię nie być nad problemem wywołującym mnóstwo kontrowersji – nie tylko w Polsce, ale na całym świecie. Nie pisze jednak ciężkiego psychologicznego dramatu, a lekki, w wielu momentach zabawny, komediowy film drogi. Podjęty realizacyjnie przez Michalczuka (który wprowadził także kilka zmian w tekście) ogląda się znakomicie. Ta dwójka wraz z całą ekipą oraz obsadą tworzą bowiem dzieło doskonale zrównoważone, które wprawdzie skupia się na kwestii poważnej, ale ani na chwilę nią nie przytłacza, a nawet pokazuje, że zawsze jest jakieś rozwiązanie.

Głównym celem, jaki przyświecał scenarzystce filmu, było pokazanie, że o aborcji można normalnie rozmawiać. To szczególnie ważne przesłanie w świecie, który jest przecież niezwykle spolaryzowany wokół tego problemu. W Miało cię nie być z taką polaryzacją się nie spotkamy. I choć zderzymy się w nim z polską rzeczywistością, w której każda zamierzająca dokonać zabiegu przerwania ciąży kobieta musi zderzyć się z mnóstwem przeszkód (natury nie tylko finansowej i prawnej), to film mimo wszystko dający nadzieję i poprowadzony z ogromną empatią. A przede wszystkim to opowieść stawiająca na podmiotowość głównej bohaterki, co doskonale zresztą podkreśla ostatnia scena – zaczerpnięta, co ciekawe, z rodzinnego archiwum Borysa Szyca.

Aborcja nie jest jednak jedynym tematem omawianym w Miało cię nie być. Równolegle śledzimy tu historię trudnej relacji między nieobecnym ojcem a zdystansowaną córką. To wątek równie ważny i doskonale uzupełniający główny motyw filmu, bo osadzający go w ciekawym kontekście. W jednej z najbardziej emocjonalnych scen filmu z ust ojca Mańki padają słowa: „Popełniaj błędy, ale swoje. Nie kopiuj moich”. Tę próbę uchronienia dziecka przed popełnianiem błędów rodziców, czy nawet szerzej – dialog międzypokoleniowy – Sarnowska ujmuje w sposób niezwykle poruszający, nadając przewodniemu problemowi filmu nowe odcienie. I pięknie przy okazji pokazuje, że na naprawę relacji nigdy nie jest za późno.

Michalczuk, znany szerszej publiczności z mocnej satyry i widowiskowych realizatorskich sztuczek, udowadnia w drugim pełnometrażowym filmie swoją niezwykłą wszechstronność. Choć wciąż widać tu rękę do komedii, a nawet znane z Teściów satyryczne zacięcie (znakomita scena z Magdaleną Cielecką, w której dostaje się aktywizmowi na pokaz), to Miało cię nie być jest filmem znacznie bardziej kameralnym. Zamiast efektownych długich ujęć na szerokim ekranie, oglądamy film, w którym wizualne sztuczki schodzą na dalszy plan, a liczą się bohaterowie, a także ich przeżycia i relacje. Doskonale podkreśla to bardzo niekinowy format obrazu 4:3. Dzięki zamknięciu tej opowieści w niemal kwadratowej przestrzeni Michalczuk uwydatnia jej bardzo osobisty wymiar. Wciąż jest to jednak film doskonale sfotografowany. Auotrem zdjęć jest Maciej Ryter, który po raz pierwszy w tej roli zrealizował fabułę. Tworzy kilka naprawdę zapadających w pamięć ujęć, które wzbogacają tę doskonale poprowadzoną historię.

W filmie wystąpili Borys Szyc wraz z córką, Sonią (w jej pierwszej filmowej roli). Jeszcze przed seansem moje myśli powędrowały od razu do słynnego artykułu o tzw. nepo babies, czyli osobach, które dzięki temu, że pochodzą z rodzin sławnych osobistości kina, miały trochę łatwiejszy start w show-biznesie. I pewnie gdyby Sonia nie była córką Borysa, filmowcy nie trafiliby na jej nagranie z dzieciństwa i nie zaprosiliby jej na casting. Odkładając jednak na bok wygrane w loteriach urodzinowych, trzeba powiedzieć, że Sonia Szyc zagrała rolę Mańki koncertowo. Doskonale udało jej się uchwycić buntowniczość, emocjonalność i nastoletnie dylematy swojej bohaterki. Dzięki jej autentyzmowi, widz natychmiast odczuwa wobec niej empatię i potrafi wczuć się w jej sytuację.

Borys Szyc to oczywiście aktor wyśmienity – nawet jeśli ogromnie dziś już opatrzony. Odnoszę wrażenie, że w Miało Cię nie być pokazuje pewien odcień siebie, którego dotąd nie pokazywał. To rola niezwykle złożona: jego Michał jest człowiekiem bardzo w prywatnym życiu pogubionym, ale też dokładającym wszelkich starań, żeby swe błędy naprawić. Skomplikowana relacja, jaką jego Michał tworzy z filmową Mańką, jest niezwykle wiarygodna – po części dzięki temu, że aktorzy przenieśli do ról pewne elementy własnego życia, a po części dlatego, że potrafili te brakujące części bezbłędnie odegrać. I aż trudno sobie wyobrazić, że pierwotnie rola Michała była pisana dla kogoś zupełnie innego – Michała Żurawskiego.

Niezły jest też drugi plan, choć składa się on głównie z epizodów. Najbardziej spośród nich w pamięć zapadają wspaniała Magdalena Cielecka jako bogata feministyczna aktywistka „na pokaz”, świetna Iza Kuna jako tancerka w nocnym klubie i Jan Peszek jako „pan Doktor”.

Miało cię nie być to film, który jest bardzo potrzebny. I choć skazany jest na to, że wzbudzi kontrowersje, mam cichą nadzieję, że przede wszystkim będzie przyczynkiem do tego, byśmy nauczyli się o aborcji rozmawiać. Trzymam za to kciuki i zachęcam do wyprawy do kin, gdy film wejdzie do ogólnopolskiej dystrybucji.

DOBRY

NIE ZGUBILIŚMY DROGI

Kadr z filmu „Nie zgubiliśmy drogi”.

Kiedy przeczytałem opis Nie zgubiliśmy drogi na festiwalowej stronie, od razu uznałem, że będzie to film, który idealnie trafi w moją wrażliwość. No bo spójrzcie sami: „Ewa jest tłumaczką. Udziela prywatnych lekcji angielskiego. Mieszka sama, ale pozostaje w ścisłej relacji z rodzicami i siostrą Joanną. Pewnego dnia kobieta dostaje przesyłkę od swojego byłego partnera Eryka, który informuje ją, że wybiera się w podróż. Ewa, czytając kolejne fragmenty z notatnika, nabiera pewności, że opisana podróż jest zapisem choroby, stanu depresji Eryka, a wszystkie zdarzenia mają fikcyjny charakter”. Prawda, że brzmi zachęcająco? Do tego w obsadzie dwoje szalenie utalentowanych aktorów: Agnieszka Żulewska i Andrzej Konopka. Mając więc nadzieję na ciekawy dramat psychologiczny, czym prędzej ruszyłem na seans. Ale po seansie do głowy przyszło mi właściwie tylko jedno pytanie: „Co ja obejrzałem?”. Wypowiedziałem je zresztą na głos do siedzącej obok koleżanki. I na nic nie zdało się też spotkanie ze współreżyserką filmu, Anną Sasnal, która sprawiała wrażenie snobistycznej i z góry dzielącą sztukę kinową na tę wysoką i niską – a przecież ten podział wcale nie jest taki łatwy.

Po seansie Nie zgubiliśmy drogi jednak ze mną zostało. Bo choć cała jego poetycka otoczka to niekoniecznie coś, co do mnie trafia, a oparta często na niedopowiedzeniach narracja nie zawsze się tu sprawdza, to na poziomie jednostkowych scen gdzieś tam ten film ma rację bytu. Sam zresztą łapię się często na tym, że chcę szukać zbyt głęboko, podczas gdy warto skupić się na tym, co widać gołym okiem. A w filmie małżeństwa Sasnalów mimo wszystko trochę widać. Zacznijmy więc od początku.

Nie zgubiliśmy drogi to rzeczywiście opowieść o dwóch osobach. Z jednej strony śledzimy więc Eryka – nauczyciela akademickiego, specjalistę od Cervantesa (to przy okazji ironiczne nawiązanie do jego „donkichotowości”), a przy okazji marzyciela i idealistę, który jednak szybko traci zapał. Eryk, wiedziony książkową wizją tzw. Płonącego Jeziora rzuca wszystko i wraz z partnerem (choć tak naprawdę ich relacja nie jest ani razu nazwana) rusza w podróż. Ta jednak zawiedzie go nie do mitycznego jeziora, ale do dawno niewidzianej rodziny, z którą – jak wynika z rozmów – ma dość chłodne relacje. Podczas pobytu pogłębia się jego przygnębienie, a pobyt, który początkowo składa się z rozmów o literaturze i towarzyskich gier, zaczyna przekształcać się w bezczynne leżenie i zmaganie z niemocą. Jak naprowadza sama reżyserka, Eryk ma prawdopodobnie chorobę dwubiegunową: chwile poruszenia i ogromnego zapału przeplatają się zatem u niego z emocjonalnymi dołami. Jego historia ostatecznie zatacza koło – bohater wraca do punktu wyjścia, jak gdyby tkwił w wiecznie powtarzającym się, nieskończonym cyklu.

To, co dzieje się z Erykiem, wpisane jest zaś – i to dosłownie – w opowieść o Agnieszce. Film delikatnie sugeruje nam, że otrzymuje ona listy od Eryka, w których ten opisuje swoje marzenie o Płonącym Jeziorze, a także elementy swojej wędrówki. Wbrew tofifestowemu opisowi nie wiemy, jaka bohaterów łączyła dawniej relacja, ale stopniowo staje się jasne – po reakcji Agnieszki – że byli kiedyś lub nadal są sobie bliscy.

Sama Agnieszka jako tłumaczka literacka zmaga się przede wszystkim z niepewnością zatrudnienia. Nie przebiera w zleceniach, więc zmuszona jest dorabiać sobie na boku. A to jako prywatna nauczycielka narażona na niejednoznaczne komentarze klientów, a to jako opiekunka starszych osób. Byle tylko związać koniec z końcem i choć na chwilę stłumić uczucie samotności.

No właśnie – jeśli miałbym wskazać to, co ja sam w tym filmie przede wszystkim zobaczyłem, to moim zdaniem opowiada on o wielu odcieniach samotności. O samotnym życiu, o odrzuceniu przez najbliższe środowisko, o niezrozumieniu przez bliskich czy wreszcie o funkcjonowaniu gdzieś obok rodziny i przyjaciół, choć pozornie wśród nich. I choć motyw ten trochę się rozmywa, gdy Sasnalowie za bardzo skupiają się na wplataniu do opowieści swojej ulubionej literatury i toczonych wokół niej inteligenckich dyskusji, to jednak ostatecznie on – nie artystyczna wizja reżyserów – wywarł na mnie największe wrażenie.

Broni się też dzieło Sasnalów aktorsko. Agnieszka Żulewska i Andrzej Konopka to wszak profesjonaliści i trzeba by ich naprawdę źle poprowadzić, żeby stworzyli złe kreacje. Anna Sasnal ponoć na planie mówi, by aktorzy zapomnieli o graniu jako takim, a po prostu „byli”. I w przypadku Nie zgubiliśmy drogi to podejście jak najbardziej się sprawdziło. Także na drugim planie, na którym oglądamy między innymi: Romana Gancarczyka, Małgorzatę Zawadzką i Oskara Hamerskiego.

Ostatecznie, choć Nie zgubiliśmy drogi to na pierwszy rzut oka montażowy bałagan pozbawiony spójności, połączone zdobnymi acz niedopasowanymi szwami sceny składające się na tę filmową tkaninę Sasnalów mają w sobie dość wartości i można dostrzec w nich przebłyski bardziej udanego dzieła. Czy warto dać mu szansę? To już zależy od tolerancji wobec dzieł naznaczonych niezwykle specyficzną wizją artystyczną.

ŚREDNI

IMAN

Kadr z filmu „Iman”

Iman to produkcja cypryjska, a z kinematografią z tego kraju dotąd nie miałem styczności. I cieszę się, że dzięki Tofifestowi miałem okazję poznać choć cząstkę artystycznej wrażliwości twórców z Cypru.

Biorące udział w sekcji On Air dzieło Corinny Avraamidou i Kyriacosa Tofaridesa opowiada trzy różne historie. Pierwsza skupia się na tytułowej Iman – kobiecie, która wiedziona osobistymi motywacjami trafia do powiązanej z radykalnym odłamem islamu grupy terrorystycznej. Wkrótce Iman dostaje zadanie – ma wraz z jeszcze jedną członkinią grupy, Leilą, przeprowadzić na Cyprze samobójczy zamach terrorystyczny.

Druga opowieść poświęcona jest Michiel – młodej, szukającej wrażeń dziewczynie, która wplątuje się w toksyczny związek z przemocowym i wykorzystującym ją Angelosem. Choć jest poniżana i upokarzana, trudno jej się z tego związku uwolnić, nawet gdy stopniowo odkrywa rasistowskie oblicze mężczyzny.

Trzecia historia opowiada zaś o Abdalahu – inżynierze budowlanym pracującym dla dużego przedsiębiorstwa deweloperskiego. Budynek, co do którego zgłaszał przełożonym wątpliwości, zawala się, co skutkuje śmiercią siedmiu osób. Firma chce jednak umyć od wypadku ręce i próbuje uczynić z Abdalaha kozła ofiarnego.

Wszystkie te trzy wątki stopniowo się do siebie zbliżają, by wreszcie w bardzo przewrotnym finale w zaskakujący sposób spleść się ze sobą. Wszystkie też łączą się tematycznie, bo każda opowiada o swego rodzaju radykalizacji, a przede wszystkim o krzywdzeniu i wykorzystywaniu jednostki przez innych: czy to przez większą grupę, czy pojedynczą osobę. W historii Iman znajdziemy więc oczywistą krytykę religijnych manipulacji i wykorzystywania kobiet w ugrupowaniach terrorystycznych. Historia  Michiel to studium toksycznych związków, przemocowości i rasizmu. Historia Abdalaha to zaś rozliczenie z kapitalistycznym dążeniem do coraz większych zysków za wszelką cenę.

U samych jednak podstaw Iman to opowieść o więziach. O ich utracie, o desperackim poszukiwaniu w najmniej odpowiednich miejscach czy wreszcie o próbach tłumienia rodzących się uczuć, które mogłyby doprowadzić do zbudowania więzi w oczach bohaterów nieodpowiednich.

Dzieło Avraamidou i Tofaridesa bez wątpienia będzie kojarzyć się z innymi wielowątkowymi filmami, w tym z dziełami mistrzów tej formy jak Altman czy Iñárritu. I muszę powiedzieć, że ta cypryjska próba sięgnięcia po taką strukturę daleko od obrazów zachodnich reżyserów wcale nie odstaje.

To bardzo solidnie zrealizowany film, który przede wszystkim doskonale zmontowano. Dzięki temu każda z opowiadanych historii może w filmie odpowiednio wybrzmieć, a gdy twórcy wreszcie zdradzają, w jaki sposób wszystkie się łączą, widz odczuwa niemałą satysfakcję. Bardzo dobre są też zdjęcia Sofronisa Sofroniou, które zachwycają różnorodnością. Są tu doskonale sfotografowane zawody motocrossowe; świetnie zdjęcia nocne w ponurym, betonowym przybytku ugrupowania terrorystycznego; fantastyczne intymne ujęcia bohaterów czy wreszcie piękne pod względem kolorystyki miejskie pejzaże Cypru.

W filmie udział wzięły dwie libańskie aktorki: Stephanie Atala oraz Rita Hayek. Obie wcielają się w kluczowe dla fabuły postacie tytułową – Iman (Atala) oraz Leilę (Hayek) – i udaje im się zniuansować je na tyle, by wyjść poza stereotyp islamskich terrorystek. Na ekranie oglądamy też aktorów cypryjskich, z których największe wrażenie zrobili na mnie Andreas C. Tselepos jako Abdalah oraz Pambina Georgiou jako Michiel. Ten pierwszy doskonale odgrywa emocje towarzyszące jego stopniowo zdradzanej przez coraz bliższe osoby postaci, a ta druga wiarygodnie pokazuje dramat uwikłanej w toksyczny związek nastolatki. Niezły jest też Prokopis Agathokleous jako Angelos, który miejscami potrafi wzbudzić do siebie autentyczną nienawiść.

Iman to pierwszy wspólny film Avraamidou i Tofaridesa, ale mam nadzieję, że nie ostatni. Na pewno będę śledzić karierę tych dwojga utalentowanych filmowców i mam nadzieję, że ich dzieła zagoszczą jeszcze na polskich festiwalach.

DOBRY

TATA

Kadr z filmu „Tata”.

Tata, czyli pierwszy pełnometrażowy film Anny Maliszewskiej, to kolejny z tych, na który nie udało mi się dotrzeć, gdy znajdował się jeszcze w powszechnej dystrybucji. Bardzo się więc ucieszyłem, że zostanie zaprezentowany podczas Tofifestu.

Tata to fabularne rozwinięcie pomysłu, który początkowo pojawił się w teledysku do utworu „Samotny tata” w wykonaniu Marii Peszek. Maliszewska, która odpowiadała za jego realizację, przeniosła stamtąd postać samotnego ojca pracującego jako kierowca ciężarówki i próbującego pogodzić obowiązki zawodowe z rodzicielskimi oraz z osobistymi potrzebami. Wraz z Przemysławem Chruścielewskim dopisała do tej opowieści kolejny, ukraiński wątek.

Gdy główny bohater, Michał, rusza w trasę, okazuje się, że umiera opiekująca się jego córką, Miśką, ukraińska sąsiadka nielegalnie przebywająca w Polsce. Mężczyzna będzie musiał przewieść jej wnuczkę, Lenę, oraz zwłoki kobiety do Ukrainy. Zabiera więc dziewczynki oraz ciało do swojego TIR-a i razem ruszają w podróż, która oczywiście odmieni całe ich dotychczasowe życie.

Tata to rasowe kino drogi, które pięknie opowiada o tematach – mam wrażenie – wcale nie tak często w kulturze podejmowanych. W centrum tej opowieści znajduje się wspomniany już samotny ojciec, który zmuszony jest do uprawiania skomplikowanej żonglerki obowiązkami. Z jednej strony musi sprawować opiekę nad córką, z drugiej zaś wykonywać swoją ciężką pracę, która zmusza go do ciągłych podróży z dala od domu. Każda, choćby najmniejsza sytuacja awaryjna wymaga u niego nadzwyczajnych umiejętności spontanicznego reagowania i dostosowywania wcześniejszych planów. Jego życie to lawirowanie między powinnościami, a potrzebami; między miłością córki, a uczuciem samotności i potrzebą bliskiej relacji.

Gdzieś w całej tej bardzo przecież współczesnej ganianinie można też dojrzeć pewnego rodzaju ucieczkę. Ucieczkę przed trudną przeszłością, o której lepiej byłoby zapomnieć, choć ta wraca w najmniej spodziewanych momentach. I trochę też ucieczkę przed odpowiedzialnością, do której Michał – i zresztą nie tylko on – musi dorosnąć.

To wszystko Maliszewska z Chruścielewskim rozpisali w bardzo przystępny dla współczesnego widza sposób, zachowując idealną równowagę między powagą a humorem. Gdy więc potrzeba, dialogi w Tacie są lekkie i zabawne, ale nie brak także tych nieco cięższych, gdy wymaga tego fabuła.

Reżysersko to film zrealizowany bezbłędnie: Maliszewska otwiera go imponującą czołówką, a potem zabiera w podróż wiodącą od typowego polskiego osiedla przez polskie autostrady (poprzetykane raz po raz stacjami benzynowymi i parkingami) aż po zachwycającą krajobrazem ukraińską prowincję. Dużo czasu siłą rzeczy spędzamy z nią w kabinie ciężarówki, która staje się miejscem rozmów, kłótni, wyznań, zabaw i dramatów. To miejsce, które nigdy nie staje się monotonne, bo Maliszewska dba o to, by wciąż coś się w nim działo i umiejętnie wpisuje między kolejne odcinki trasy chwile na oddech w innej scenografii.

Tata to film przede wszystkim trojga aktorów: Eryka Lubosa, Klaudii Kurak i Poliny Gromowej. Lubos, jeden z chyba najbardziej utalentowanych polskich aktorów, tak jak w teledysku wciela się w Michała. To rola ciekawa, bo paradoksalnie Lubos z jednej strony trochę wpisuje się nią w obraz stereotypowego spoconego TIR-owca z wąsem, a z drugiej, gdy już spojrzymy ponad to, co widoczne gołym okiem, trochę temu obrazowi swoją uczuciowością przeczy. Jest więc to rola bardzo zniuansowana i łącząca pewne pozorne sprzeczności. A dodatkowo wymagająca ogromnej aktorskiej pokory, by nie przyćmić równie ważnych na ekranie Kurak i Gromowej. To dwie idealnie dobrane młode aktorki, które niezwykle wiarygodnie odtwarzają na ekranie obraz dzieciństwa. Dzieciństwa miejscami naiwnego, a miejscami naznaczonego trudnymi doświadczeniami, które ich bohaterki próbują sobie na swój sposób wyjaśnić. To role bardzo wyraziste i poruszające, dorównujące kunsztem dorosłej obsadzie.

Jestem pewien, że Tata jest jednym z tych polskich filmów, o których będziemy jeszcze długo mówić. To znakomity debiut fabularny, udana realizacja gatunkowych założeń kina drogi i ciekawa refleksja nad współczesną męskością, odpowiedzialnością, żałobą i poczuciem solidarności.

DOBRY

VICTORIA

Kadr z filmu „Victoria”.

Victoria to jedyne spośród filmów, które zobaczyłem podczas Tofofestu, dzieło krótkometrażowe. Tematycznie trochę łączy się z Kobietą na dachu, choć jest to kino zrealizowane w zupełnie innej konwnecji.

Scenariusz Karoliny Porcari oraz Krzysztofa Szekalskiego opowiada o Amelii. To kobieta w średnim wieku, przykładna żona, która dla małżeństwa poświęciła swoje marzenia. Jej związek już dawno popadł w rutynę: mąż, który zajmuje się rekonstrukcją historyczną, żyje we własnym świecie i od długiego czasu żony oraz jej potrzeb nie dostrzega. Pewnego dnia do domu Amelii przychodzi przez pomyłkę przesyłka, którą miała otrzymać sąsiadka. Zaintrygowana Amelia otwiera różowe opakowanie i wyjmuje z niego wibrator – tytułową Victorię. Tak rozpoczyna się jej przebudzenie: nie tylko w sferze seksualnej, ale w ogóle życiowej. Amelia zaczyna więc odkrywać siebie na nowo, a z pomocą przychodzi jej sąsiadka Wiola, kobieta, którą można by określić mianem „wyzwolonej”.

Victoria to bardzo poruszający obraz, w którym na pierwszy plan wysuwa się kobieta, jakich we współczesności wciąż jest niestety bardzo wiele. Taka, która kosztem własnej tożsamości oddaje swoje życie przewidzianym przez patriarchalne normy społeczne obowiązkom. Ten krótki, niespełna półgodzinny film znakomicie pokazuje jej szarą rzeczywistość. Amelia jest tu wycofana, zawstydzona, idąca na wszelkie ugody. Ale w końcu coś w niej pęka na tyle, by wreszcie swoje życie przewartościować. By wyjść z domu, otworzyć się na przyjaźń i opuścić choć na chwilę szarą rzeczywistość.

Ciekawie jest ten film zrealizowany. Porcari stawia raczej na statyczne ujęcia – nie uświadczymy tu więc efektownych zdjęciowych piruetów, a raczej klasyczną filmową narrację połączoną nieskomplikowanym montażem, czasem ubarwionym przewrotnymi efektami dźwiękowymi (jak choćby na początku filmu). Doskonale taka forma pasuje do tematyki filmu. Ważną rolę pełni też w obrazie kolorystyka – nieco odsycona w scenach w domu Amelii i jaskrawa w scenach z Wiolą. To interesujący zabieg, podkreślający, jak różni się życie bohaterek i jak stopniowo, pod wpływem Wioli życie Amelii nabiera kolorów.

Główne role w Victorii zagrały Katarzyna Figura (Amelia) oraz Małgorzata Bogdańska (Wiola), prywatnie koleżanki jeszcze ze szkolnej ławy. Figura, choć wielokrotnie już udowadniała swoją aktorską wszechstronność (ostatnio genialną rolą w Chrzcinach), wciąż postrzegana jest przez kinomanów głównie jako symbol seksu. W Victorii obsadzona została na przekór temu wizerunkowi, bo gra tu postać raczej stereotypowej „matki Polki” niż seksbomby. I po raz kolejny pokazuje, jak wielki jest jej aktorski talent.

Bogdańska tworzy z Figurą świetny duet i to prawdziwa przyjemność obserwować, jak ewoluuje relacja ich bohaterek. Z początku jest to niechęć, może nawet antagonizm, potem zaciekawienie, a na końcu wzajemne zrozumienie i bliskość – wszystko odegrane niezwykle przekonująco i poruszająco. Sama Bogdańska bardzo wiarygodnie łączy zaś swego rodzaju odwagę i śmiałość (nigdy jednak niezmieniające się w nonszalancję) z wyrozumiałością i empatią.

Na ekranie oglądamy również Piotra Cyrwusa. To podobnie jak Figura aktor z pewną łatką, z którą nawet po latach trudno mu się rozstać. Jego Antoni, filmowy mąż Amelii, ma więc troszkę z Rysia z Klanu – to w gruncie rzeczy nieporadny „pierdoła”. Ale mimo wszystko to bohater o wiele bardziej zniuansowany niż ten ze słynnej telenoweli. Podobnie jak Amelia jest on trochę zmęczony rzeczywistością, więc ucieka z niej w świat rekonstrukcji historycznej. W domu jest głównie zmęczony, ale też niechętny do wszelkich zmian rutyny, w której utknął. Niechętny na tyle, że gdy postawiony zostaje w nowej sytuacji, reaguje furią.

Podczas spotkania na Tofifeście Katarzyna Figura i Małgorzata Bogdańska zdradziły, że trwają prace nad serialową kontynuacją losów ich bohaterek. Mam nadzieję, że do realizacji serialu dojdzie, bo Victoria to jeden z najciekawszych polskich projektów ostatnich lat. Nie tylko krótkometrażowych.

DOBRY

STYCZEŃ

Kadr z filmu „Styczeń”.

Artyści z byłego bloku wschodniego wciąż powracają w swoich dziełach do radzieckiej przeszłości i próbują się w jakiś sposób z nią rozliczyć. Styczeń, koprodukcja łotewsko-litewsko-polska w reżyserii Viestursa Kairišsa to właśnie film z takiego nurtu. Opowiada on o wydarzeniach ze stycznia 1991 roku, kiedy w Rydze ustawiono barykady w obawie przed próbą odzyskania kontroli nad Łotwą przez chylący się ku upadkowi Związek Radziecki. Na tle tych wydarzeń historycznych śledzimy zaś historię młodego studenta, Jazisa, który pragnie zostać filmowcem. Jesteśmy świadkami jego artystycznych wzlotów i upadków; nadziei i rozczarowań; miłości i odrzucenia.

Jazis to interesująca postać. Poznajemy go jako poszukującego artystę, który dopiero odkrywa swoje twórcze fascynacje i styl. Równolegle do jego artystycznych poszukiwań obserwujemy zaś historię miłosną, rozegraną według klasycznej konstrukcji: zakochanie → konflikt → rozstanie. Szczególnie ciekawy jest tu motyw zazdrości i niespełnionych ambicji  – bohater oddala się od swojej miłości, bo ta osiąga większe sukcesy w dziedzinie, na której mu zależy. To ciekawe pochylenie się nad pewnym aspektem toksycznej męskości.

Równie ważne jest w Styczniu ewolucja światopoglądowa głównego bohatera. Przechodzi on drogę od kogoś, kto obserwuje wszystkie wydarzenia z boku i niezbyt się w nie angażuje, aż do kogoś, kto jednak zauważa, że musi działać. Ta droga do pewnego rodzaju aktywizmu zbiega się trochę z drogą artystyczną Jazisa. Początkowo filmuje on bowiem z dystansu, by w ostatnich scenach filmu wejść z kamerą w sam środek wydarzeń.

Kairišs mocno osadza tę opowieść w ówczesnej rzeczywistości. Mała historia czerpie więc z dużej, a duża nadaje kontekstu tej małej. Film trochę stoi przez to w rozkroku między tymi dwoma opowieściami. Z początku bowiem skupia się na wewnętrznych przeżyciach głównego bohatera, by na końcu postawić jednak na tę większą opowieść o pospolitym ruszeniu łotewskiego społeczeństwa i ofiarach, jakie wskutek niego obywatele ponieśli. Jak wspominam wyżej, w opowieść o barykadach wpisana jest przemiana głównego bohatera, zarówno jeśli chodzi o stosunek do kraju, jak i do sztuki filmowej. Brakuje jednak w tym wszystkim puenty w wątku Jazisa, który ostatecznie ustępuje miejsca szerszemu kontekstowi historycznemu.

Pochwalić należy reżysera za bardzo dobre odzworowanie realiów. Oglądając Styczeń, można doświadczyć ówczesnej atmosfery, a w pewnym sensie nawet wczuć się w społeczne nastroje. Łotwa jest u Kairišsa nieco szarawa i brudna, ale nie brakuje w niej też nadziei na lepsze.

Zdjęcia, za które odpowiada Polak, Wojciech Staroń, są mieszanką tych bardziej filmowych, realizowanych z rozmachem i z szerszej perspektywy ze stylizowanymi na kręcone z ówczesnych przenośnych kamer. Twórcy kontrastują w ten sposób rzeczywistość postrzeganą obiektywnie z tą widzianą przez głównego bohatera, czasem poszerzaną przez perspektywy innych dokumentujących to historyczne wydarzenie. Film zresztą – jak informuje finałowa plansza – poświęcony został wszystkim, którzy rejestrowali to, co działo się przy łotewskich barykadach, a w niektórych przypadkach stracili nawet życie. To poszerzenie perspektywy miejscami jednak trochę razi, widz bowiem odnosi wrażenie, że twórcy w pewnych momentach nie mogą się zdecydować, czy snują osobistą opowieść z wielką historią w tle, czy też z tej osobistej opowieści zupełnie rezygnują. Wrażenie to zresztą potęguje brak puenty w wątku Jazisa i jego – wspomniane już – zupełne zlanie się z historycznym kontekstem.

Główne role w Styczniu grają Kārlis Arnolds Avots i Alise Dzene. Avots dobrze realizuje założenia swojej postaci: wciąż poszukującego, dosrastającego młodego mężczyzny, który musi dojrzeć do pewnych decyzji. Intencjonalnie więc nie zawsze odznacza się na ekranie charyzmą, co w tym wypadku uwiarygadnia jego bohatera. Dzene w roli Anny jest zaś jego przeciwieństwem: tam gdzie on cichy i spokojny, ona jest przebojowa, dynamiczna i porywająca. Stanowią dzięki temu bardzo intrygujący duet na ekranie.

Styczeń to film niepozbawiony kilku uchybień, ale w ostatecznym rozrachunku uważam, że warto go zobaczyć. Choćby dlatego, by lepiej poznać perspektywę naszych wschodnich sąsiadów i to, jak sami rozliczają się w sztuce z okresem radzieckim i jego schyłkiem.

ŚREDNI

POWRÓT DO PRZYSZŁOŚCI

Kadr z filmu „Powrót do przyszłości”./

O Powrocie do przyszłości napisano już bardzo dużo, a nawet ja sam popełniłem nawet kiedyś krótki tekst o tych filmach na swoim blogu. To trylogia, którą bez żadnej rezerwy można określić mianem kultowej, bo z całą pewnością otoczona jest swego rodzaju kultem. To także filmy niezwykle wpływowe, które wciąż cytowane są przez innych twórców i stanowią dla nich inspirację (by wspomnieć choćby o Ricku i Mortym czy Ready Player One). Sam zobaczyłem je po raz pierwszy pod koniec podstawówki lub nawet już w gimnazjum, kiedy nadawano je na Polsacie. Moje doświadczenie z Powrotem do Przyszłości było więc do tej pory małoekranowe i zalektorzone. Bardzo się zatem ucieszyłem, że podczas Tofifestu zdecydowano się na pokaz wszystkich trzech części w kinie. Jednocześnie zastanawiałem się, czy po tych wszystkich latach mój odbiór Powrotu do przyszłości się zmieni.

Po seansie mogę powiedzieć na pewno, że to wciąż znakomite dzieła popkultury, które nie bez powodu na stałe zapisały się w historii. Ich sukces polega moim zdaniem w dużej mierze na idealnym zrównoważeniu tego, co zabawne i poważne. Opowieść snuta jest w Powrocie do przyszłości raczej z przymróżeniem oka. I choć pojawiają się tam elementy mniej prześmiewcze – rozważania nad naszym wpływem na los, konformizmem, a nawet toskyczną męskością – to całość jest niezwykle lekka i przyjemna w odbiorze.

Doskonale rozpisani są także bohaterowie. Marty to chłopak, z którym łatwo się utożsamić, a doktor Brown to bardzo twórcze i ciekawe rozwinięcie archetypu zwariowanego naukowca. Świetny jest także czarny charakter Biff (wraz z potomkami i przodkami, ma się rozumieć), bo dzięki temu, że jest przerysowany, znakomicie kontrastuje z głównym bohaterem. A to uwiarygadnia ich konflikt.

No a skoro o bohaterach mowa, to nie można zapomnieć też o fantastycznej obsadzie. Nie byłoby Powrotu do Przyszłości bez charyzmatycznego Michaela J. Foxa ani doskonale bawiącego się rolą Christophera Lloyda (i pomyśleć, że ten wspaniały aktor między kolejnymi częściami Powrotu zagrał w Kto wrobił królika Rogera, strasząc na poważnie mnóśtwo dzieciaków – ja miałem z jego sędzią Doomem koszmary).

Po latach doceniam też rozpiętość gatunkową wszystkich trzech filmów. Część pierwsza to właściwie licealna komedia romantyczna, część druga najbardziej wkracza w rejony podróży w czasie i alternatywnych rzeczywistości, a część trzecia to w głównej mierze western. Ale założenia gatunkowe nie są tu realizowane niewolniczo, tylko twórczo rozwijane o ciekawe elementy i fabularne pomysły wynikające z głównych założeń projektu i jego lużnego charakteru.

Są elementy Powrotu do przyszłości, które niezbyt dobrze się zestarzały, zarówno jeśli chodzi o warstwę wizualną (niektóre efekty specjalne), jak i fabularną (choćby postać ojca Marty’ego, który zaczynał przecież jako zwyczajny podglądacz). Ale mimo to wciąż dobrze się tę trylogię ogląda, a seans na dużym ekranie, z udziałem publiczności i kinowym nagłośnieniem był przeżyciem magicznym. I mam nadzieję, że kolejne pokazy kultowych dzieł kinematografii w ramach Tofifest będą równie ciekawe.

Komentarze