Maniak na gorąco #13: „Dungeons & Dragons: Złodziejski honor”

Plakat filmu „Dungeons & Dragons”.

Muszę się przyznać, że choć zawsze byłem świadomy istnienia Dungeons & Dragons, to właściwie nigdy nie zagłębiłem się ani w samą grę, ani w liczne powstałe na jej podstawie wytwory popkultury. Na film w reżyserii Jonathana Goldsteina i Johna Francisa Daleya szedłem więc z czystą głową, licząc po prostu na dobrą zabawę. Zwłaszcza że bardzo podobało mi się poprzednie przedsięwzięcie tego reżyserskiego duetu, przezabawny Wieczór gier. No a poza tym w obsadzie znaleźli się uwielbiani przeze mnie Chris Pine (czyli najlepszy z hollywoodzkich Chrisów) oraz Michelle Rodriguez (Ana Lucia [*], pamiętamy), więc nie mogłem sobie tego seansu odpuścić. I jako dedekowy ignorant muszę powiedzieć, że bawiłem się przednio.

Po skoku, który zakończył się nie po ich myśli, dwoje złodziei: bard Edgin Darvis i barbarzynka Holga Kilgore w końcu wydostają się z więzienia i odkrywają, że zostali zdradzeni przez byłego partnera. Próbując odzyskać skradziony przez niego artefakt oraz nadszarpnięte zaufanie córki Edgina, bohaterowie natrafiają na większy spisek, który może zagrozić całym Zapomnianym Krainom.

Scenariusz kinowych Dungeons & Dragons to właściwie klasyka gatunku. Jest tu miejsce na zbieranie drużyny; wspólne, umacniające więzi przygody; ostateczne starcie, które okazuje się tylko wstępem do większej potyczki; a na koniec na lekcję, którą z tych wszystkich przejść wynoszą bohaterowie. Całość wzbogacono też o elementy tzw. heist movie, czyli gatunku opowiadającego o napadach. Zyskują one wprawdzie na otoczce fantasy, ale mimo wszystko wciąż wpisują się w znane już w kinie schematy. Skąd więc sukces tej historii?

Po pierwsze, ze względu na bohaterów. Goldstein i Daley wraz ze współscenarzystą Michaelem Gillo stworzyli drużynę bardzo sympatycznych postaci, z którymi natychmiast łapie się kontakt. Duża w tym zasługa tego, że praktycznie żaden z nich nie jest wyidealizowany ani kryształowo czysty. Edgina bardzo mocno doświadczyło życie; lud Holgi wygnał ją, bo zakochała się w kimś z zewnątrz; towarzyszący głównym bohaterom mag Simon nie wierzy w siebie; a pewna siebie druidka Doric jest przeuroczą malkontentką (która w swych ciętych uwagach niejednokrotnie ma ogromną rację, a poza tym przemienia się w zarąbistego sowodźwiedzia). Trudno tej bandy nie polubić i praktycznie każdy widz powinien w którymś z bohaterów odnaleźć cząstkę siebie.

Po drugie, choć w całym życiu brałem chyba udział w tylko jednej RPG-owej sesji, odnoszę wrażenie, że film z powodzeniem taką odtwarza. Oglądanie Dungeons & Dragons jest więc w pewnym sensie trochę jak śledzenie rozgrywki dobrej paczki przyjaciół. Wprawdzie brak tu typowych elementów gry (nie bójcie się, nie zainkorporowano w fabułę rzutów kostką ani atrybutów postaci), ale jest za to naprawdę swojska atmosfera. No i stawka, o którą walczą bohaterowie, jest raczej osobista, a świat ratują oni niejako przy okazji.

Po trzecie, choć strukturalnie sporo tu sztampy i utartych gatunkowych prawideł, to w scenariuszu udało się to, czego w obecnych filmowych hitach często mi brakuje. Mianowicie: doskonale zbalansowano humor i dramat. Emocje w większości scen wybrzmiewają więc w pełni, a komedia stanowi miły dodatek, który pozwala na chwilę zaczerpnąć oddech. Zdecydowanie czuć tu rękę Daleya i Goldsteina, który w Wieczorze Gier  wyśmiewali wprawdzie więcej i częściej, ale robili to na bardzo przyzwoitym poziomie. I tak też czynią w Dungeons & Dragons.

Po czwarte, choć przesłanie płynące z historii poszczególnych bohaterów miejscami może i ociera się o banał, to podane jest ono w bardzo nienachalny sposób. W rezultacie Dungeons & Dragons to całkeim niegłupia opowieść o radzeniu z sobie z żałobą, odzyskiwaniu zaufania, wierze w siebie i tym, że czasem po prostu warto postępować słusznie. Jasne, brak tu filozoficznych rozpraw i głębokiego komentarza społecznego, ale na takim podstawowym poziomie film Goldsteina i Daleya to bardzo dobry punkt wyjścia do ciekawych dyskusji i dalszych rozważań.

Po piąte, pod względem realizacji Złodziejski honor to produkcja naprawdę bardzo przyzwoita. W oczy przede wszystkim rzucają się przepiękne scenografie, niezłe zdjęcia i świetny montaż, dzięki któremu akcja filmu ani na chwilę nie traci odpowiedniego rytmu. Doskonale działają też praktyczne efekty specjalne: animatroniki, aktorzy w kostiumach czy rzeczywiste plenery i pieczołowicie zbudowane plany zdjęciowe. To istne odświeżenie po festiwalu przygotowywanych w marnych warunkach i za marne pieniądze komputerowych fajerwerków z filmów superbohaterskich.

I wreszcie po szóste: to film bezbłędnie obsadzony. Chris Pine i Michelle Rodriguez są w swoich rolach bezbłędni i od razu widać po nich, że świetnie bawili się na planie. Kroku ani na chwile nie ustępują im młodsi towarzysze: Justice Smith i Sophia Lillis. Regé-Jean Page jest wspaniały jako podchodzący do wszystkiego ze zbytnią powagą, przerysowany, cnotliwy rycerz. Ale największe wrażenie robi Hugh Grant w roli Forge’a Fitzwilliama. Grant podchodzi do tej roli z dużym dystansem i tworzy przezabawną kreację cwaniaczka, dla którego liczy się przede wszystkim zysk. Gorzej wypadają jedynie Daisy Head i Ian Hanmore jako główni antagoniści. To trochę z winy scenariusza, który uczynił ich bezbarwnymi i nudnymi, choć wciąż groźnymi.

„Dungeons & Dragons: Złodziejski honor” to przede wszystkim dowód na to, że właściwe osoby na właściwych miejscach są w stanie stworzyć świetne dzieło nawet na podstawie świata znanego z systemu RPG. Film Daleya i Goldsteina to wspaniała zabawa i choć uszyta jest ze znanych materiałów, to w taki sposób, by nigdy nie nudzić. Mam nadzieję, że to nie ostatnie spotkanie tych twórców z „dedekami”.

Komentarze