Maniak na gorąco #4: „In the Heights”


Kiedy z kinowych zapowiedzi nagle zniknął najnowszy obraz Jona M. Chu, In the Heights, myślałem, że już pewnie nigdy nie będę miał okazji zobaczyć go na dużym ekranie. Na całe szczęście moje rodzinne miasto, Toruń, to miejsce, w którym odbywa się jeden z największych festiwali filmowych w Polsce, Camerimage. I tak się złożyło, że w ramach pokazów specjalnych, zaprezentowano na nim oczekiwaną przeze mnie adaptację musicalu Lina-Manuela Mirandy. Nie muszę Wam chyba tłumaczyć, że pognałem ile sił w nogach.

In the Heights to opowieść o nowojorskiej dzielnicy Washington Heights oraz jej latynoskich mieszkańcach, ich marzeniach i codziennych troskach. Filmowy scenariusz podąża w dużej mierze za librettem scenicznej wersji musicalu, ale jego autorka (tj. autorka zarówno scenariusza filmu, jak i libretta), Quiara Alegría Hudes, wprowadziła kilka zmian. Pewne wątki nieco bardziej zaakcentowała, niektóre usunęła, a jeszcze inne dodała.

W centrum filmowej opowieści znajduje się jej narrator, Usnavi, który marzy o wyjeździe do Dominikany i wskrzeszeniu dawnego rodzinnego interesu. Jego oczami przyglądamy się zaś pozostałym mieszkańcom Washington Heights: m.in. statecznej Abueli Claudii, niezadowolonej ze studiów na Stanfordzie Niny, artystce Vanessie, prowadzącej salon fryzjersko-kosmetyczny Danieli, dorastającemu Sonny’emu, ojcu Danieli Kevinowi i pracownikowi jego dyspozytorni Buddy’emu. Historia każdego mieszkańca wybrzmiewa z odpowiednią siłą, a wszystkie wątki zostają połączone rozważaniami nad gentryfikacją niebiałych dzielnic oraz nad statusem południowoamerykańskich imigrantów. In the Heights to jednak również okazja do celebracji całej społeczności, więc oprócz elementów wprawiających w zadumę, jest tu też miejsce na przeżywanie z bohaterami chwil radości i uniesień. To wszystko łączy się w ciepłą, choć miejscami trudną opowieść.

Jon M. Chu, którego ubóstwiam za wspaniałych Bajecznie bogatych Azjatów, doskonale przekłada tę produkcję o scenicznym rodowodzie na język filmowy. Z wieloma adaptacjami sztuk i musicali teatralnych mam ten problem, że ich twórcom trudno wyjść poza ramy znanych z desek teatru ograniczeń. Chu jednak nic sobie z tych ograniczeń nie robi i przygotowuje ekranizację o ogromnym rozmachu. Niezwykłe taneczne sceny inscenizuje na ulicach Washington Heights, ciesząc oko widza dopracowanymi układami choreograficznymi, wspaniałą pracą kamery (za którą odpowiada Alice Brooks) i żywą, ale nieprzesyconą kolorystyką. Ma też doskonałe pomysły na te bardziej intymne sceny, choćby podczas piosenki „When the Sun Goes Down”, w której bohaterowie przenoszą się do swojego małego świata i tańczą po ścianach budynku (niczym dawniej Fred Astaire po suficie).

Aktorsko to także film bardzo ciekawy — głównie dlatego, że oglądamy na ekranie przede wszystkim twarze mniej znane szerszemu gronu widzów. W głównej roli zobaczymy Anthony’ego Ramosa. To bardzo zdolny młody aktor, który idealnie nadaje się do roli Usnaviego, bo ma odpowiednią dozę charyzmy, a dodatkowo w jego oczach można dostrzec blask nadziei, z którą Usnavi idzie w świat. Równie świetna jest debiutująca na wielkim ekranie Leslie Grace, która w najdrobniejszych szczegółach oddaje rozterki swej postaci, Niny. Ogromne wrażenie robi Daphne Rubin-Vega. Porywa wręcz swoją przebojowością i skupia na sobie całą uwagę, ilekroć pojawi się na ekranie. Niesamowita jest wreszcie Olga Merediz, która powtarza rolę Abueli Claudii ze scenicznej wersji In the Heights i dostarcza mnóstwo emocji.

Pisząc o jakimkolwiek musicalu, nie sposób pominąć jego najważniejszej warstwy, czyli piosenek. Kompozycje Mirandy łączą — typowo dla niego — bardzo rytmiczny hip-hop z muzyką latynoską, a także klasycznym musicalowym brzmieniem. Powstaje z tego mieszanka niezwykle różnorodna, a jej siłą jest to, że nie gubi własnej tożsamości pod ciężarem wszystkich tych kulturowych wpływów. To materiał wyrazisty i wyróżniający się, a przy tym — mam wrażenie — jest w stanie zjednać nawet osoby, które nie przepadają za jego poszczególnymi elementami składowymi. Jako anegdotyczny dowód tej tezy weźcie choćby mnie: nie przepadam raczej za hip-hopem, ale w In the Heights mnie kupił.

Jako bardzo niedzielny fan musicali (czyt. lubię, ale mam ogromne zaległości), daję In the Heights dużą okejkę i z niecierpliwością czekam na kolejne musicalowe produkcję Jona M. Chu — w drodze wszak Wicked, a nie zdziwię się, jeśli na nim nie koniec, bo reżyser ma do taneczno-muzycznych opowieści wspaniałą rękę.

Komentarze