Maniak na gorąco #2: Poroże


Poroże
 to film, na którego premierę bardzo czekałem, a ta opóźniona była najpierw przez fuzję Foxa z Disneyem, a później przez pandemię. Najnowsza produkcja Guillermo Del Toro (a cokolwiek ten pan sygnuje swoim nazwiskiem, łykam bez zastanowienia) — obraz w reżyserii Scotta Coopera — wreszcie się jednak w kinach ukazała, wobec czego pognałem ją zobaczyć, nie zważając na inne premiery tygodnia. I nie żałuję, bo Poroże oczarowało mnie swoją poetyckością, a przy tym zaserwowało trochę strachu.

Fabuła Poroża kręci się wokół skrywającego pewną tajemnicę chłopca, Lucasa, oraz jego nauczycielki, Julii, która natrafia na trop niepokojącego zagrożenia. Scenariusz oparto opowiadaniu Nicka Antoski, a uważni widzowie znajdą w nim aluzje do kryzysu opioidowego, wątki ekologiczne czy odwołania do problemu rdzennych Amerykanów. Na wierzeniach tych ostatnich oparty jest zresztą filmowy potwór. Z jednej strony mamy zatem w Porożu do czynienia z monstrum symbolizującym matkę naturę i autochtonicznych mieszkańców USA, którzy upominają się o swoje. Z drugiej — personifikację niszczącego całe społeczności uzależnienia. To jednak tropy poboczne, które wzbogacają tę historię. Zasadniczo Poroże można bowiem rozumieć dwojako. Po pierwsze to opowieść o godzeniu się z nieuleczalną chorobą bliskich — trochę jak w Siedmiu minutach po północy Bayony czy Zanim się obudzę Flanagana. Po drugie zaś — i ta interpretacja przekonuje mnie najmocniej — to rozważania na temat cykliczności przemocy domowej. Oboje główni bohaterowie na pewnym etapie takiej przemocy doświadczyli. Na Julii odcisnęła ona trwałe piętno, Lucasa zaczyna dopiero pochłaniać, choć on sam nie do końca to rozumie i za wszelką cenę walczy choćby o resztki miłości przemocowych bliskich.

Cooper wspaniale to wszystko realizuje, stopniowo dozując wizualne bodźce i poruszając się raczej w świecie sugestii, co w horrorach moim zdaniem zawsze sprawdza się najlepiej. W tej opowieści o przemocy reżyserowi nie chodzi o epatowanie nią. Wręcz przeciwnie: Cooper porusza się w ramach gatunkowych prawideł bardzo ostrożnie. Nie unika wprawdzie scen drastycznych, ale zawsze pełnią u niego jakąś ważną narracyjną rolę. Jego filmowy świat jest przy tym — mimo elementów nadprzyrodzonych — mocno osadzony w małomiejskiej rzeczywistości, co podkreślają zarówno scenografia, jak i ton zdjęć. Brak tutaj nienaturalnie jaskrawych kolorów, które wytrącałyby opowieść z torów. Dominują raczej odcienie szarości, co potęguje ponurą i niepokojącą atmosferę. Całkiem nieźle jest również wtedy, gdy Cooper ostatecznie odkrywa karty i pokazuje główne monstrum — pomysłowe, oryginalne i stworzone za pomocą efektów praktycznych.

Bardzo dobre są główne role. Kerri Russell jako Julia zachwyca zniuansowanym portretem doświadczonej przez życie bohaterki. Jej ekranowa emocjonalność mocno rezonuje z widzem, sprawiając, że ten nawiązuje z postacią nić porozumienia. Jeszcze większy zachwyt wzbudza jednak młody Jeremy T. Thomas — fantastyczny jako Lucas. Zadziwiające, że tak młody aktor potrafił niezwykle wiarygodnie oddać trudny stan psychiczny bohatera. Byłem naprawdę pod ogromnym wrażeniem. Warto odnotować też ekranową obecność Grahama Greene’a — raz ze względu na przynależność etniczną (wszak to film zanurzony w wierzeniach rdzennych Amerykanów), a dwa, że choć pozostaje na dalszym planie, to potrafi przykuć do ekranu charyzmą. Jedyną rozczarowującą kreacją jest ta w wykonaniu Jessego Plemonsa. To dość specyficzny aktor, który często magnetyzuje, ale tym razem chyba nie do końca potrafił odnaleźć się w konwencji. A szkoda.

Ostatecznie uważam Poroże za jedną z najciekawszych tegorocznych produkcji horrorowych, tuż obok Candymana Nii DaCosty i na pewno będę do tego filmu wracać. Jeśli jeszcze go nie wiedzieliście, szczerze polecam seans, a jeśli jesteście już po, chętnie poczytam Wasze opinie w komentarzach poniżej lub na moich profilach w mediach społecznościowych: na Facebooku, Twitterze, Instragramie i Vero.

Komentarze